Blisko ludziDostaje wiadomości: "zginiesz w Armagedonie". Sara w kwietniu odeszła od Świadków Jehowy

Dostaje wiadomości: "zginiesz w Armagedonie". Sara w kwietniu odeszła od Świadków Jehowy

Dostaje wiadomości: "zginiesz w Armagedonie". Sara w kwietniu odeszła od Świadków Jehowy
Źródło zdjęć: © Instagram.com
Helena Łygas
14.08.2018 18:40

Sara Andrychiewicz jest jedną z nielicznych "zdrajczyń", które zabrały głos w mediach. W zborach, takie jak ona, porównuje się do gnijących zwłok. Cztery miesiące temu odeszła ze zgromadzenia Świadków Jehowy. Zrobiła to dla swoich dzieci. Wirtualnej Polsce opowiedziała, co wtedy przeżyła.

W najbliższy weekend na Stadionie Śląskim we Wrocławiu odbędzie się Kongres Świadków Jehowy. Szacuje się, że w Polsce jest ich około 120 tys. zgromadzonych w 1300 zborach. To na tyle dużo, że większość z nas, nawet jeśli bezpośrednio nie zetknęła się z żadnymi Świadkami, słyszała o ich istnieniu. Z drugiej strony wciąż na tyle mało, że wiedza o ich działaniach i doktrynach jest niewielka. I to mimo "braci i sióstr" wędrujących od drzwi do drzwi, by głosić Słowo Boże i ton makulatury, którą zostawiają w naszych skrzynkach.

Dzieci Jehowy

Świadkowie Jehowy są wspólnotą religijną, akceptowaną przez polskie społeczeństwo jak żadna inna. Spokojni, schludni, uczciwi. Nie tak znowu odlegli od katolicyzmu. Sporą rolę odgrywa tu pozorna transparentność organizacji. Wyrośliśmy w przekonaniu, że jeśli ktoś niczego nie ukrywa, to dlatego, że do ukrycia nic nie ma. Mamy wgląd do ich pisma "Strażnica", a sami Świadkowie o swojej religii chętnie opowiadają.

W istocie ta grupa wyznaniowa zbudowana jest na subtelnym systemie przemocy psychicznej. Ze zgromadzenia można wystąpić, znacznie trudniej odnaleźć tożsamość w oderwaniu od organizacji. Bo dzieci Świadków nie wychowuje się do "bycia sobą".

Od najmłodszych lat indoktrynuje się je, aby były aktywnymi członkami organizacji. Motywuje poczuciem winy i strachem przed bliskim końcem świata. Nie mogą brać udziału w życiu szkoły. O dyskotekach, Mikołajkach czy apelach z okazji 11 listopada nie ma mowy. Nie powinny przyjaźnić się z dziećmi ludzi "ze świata", o których słyszą w domu, że zginą niebawem w Armagedonie, razem z ulubioną nauczycielką i sąsiadami. Od około dwunastego roku życia zaczynają głosić po domach dobrą nowinę.

Na pół gwizdka

Początkowo Sara Andrychowicz nie chciała występować ze zgromadzenia, mimo że nie wierzyła już w szlachetny charakter organizacji. Jako dziewczynka była molestowana przez jej członka, a potem, kiedy doniosła na niego inna kobieta, a Sara potwierdziła jej słowa, nikt nie chciał im wierzyć. Leczyła się na depresję, miała stany lękowe i część ze swoich problemów przypisywała właśnie wychowaniu w sekcie. Nie boi się określać Świadków Jehowy w ten sposób, i to mimo że w świetle polskiego prawa, zgromadzenie sektą nie jest.

Przed wcześniejszym wystąpieniem powstrzymywała ją świadomość, że straci większość bliskich, o ile nie wszystkich. Zgodnie z naukami, osoba, która odejdzie, powinna być dla Świadków Jehowy martwa. Nie wolno z nią rozmawiać, odbierać telefonów, spotykać się. Lepiej nie witać się na ulicy.

Sara miała plan stopniowo odsuwać się od działań organizacji. Nie chodzić na cotygodniowe zebrania. Nie zdawać raportów z głoszenia Dobrej Nowiny, do której jest zobowiązany każdy członek wspólnoty od 18. do 65. roku życia. Tyle że jej nieobecności zostały zauważone, a we wspólnocie poszła fama, że to mąż Sary, który nigdy nie był przesadnie zaangażowany w jej działania, zabrania żonie aktywnego uczestnictwa w życiu zboru. Nikt nie podejrzewałby byłej pionierki o "odstępcze poglądy". Już wtedy niektórzy Świadkowie przestali odpowiadać jej "dzień dobry" na ulicy.

Podwójne życie Sary

Sarze wspólnota ciążyła coraz bardziej ze względu na córeczki. Leosia i Maja rosły. Zaczynały powoli dostrzegać, że ich życie różni się od życia innych dzieci. Starsza córka chciała urządzić przyjęcie urodzinowe dla koleżanek z przedszkola, a przecież dzieci Świadków nie mogą świętować urodzin ani imienin. Sara złapała się na myśli, że trzeba by uczulić małą, żeby nie wygadała się nikomu z rodziny. Dotarło do niej, że to podwójne życie, które nie wyjdzie na dobre jej córkom.

27-latka na co dzień pracuje w branży PR, a po godzinach prowadzi bloga Muffin Case. Można tam było znaleźć wegańskie przepisy, relacje z bliższych i dalszych podróży, do tego trochę przemyśleń młodej mamy usiłującej złapać kilka srok za ogon. Aż do kwietnia. Wtedy Sara napisała:

"Gdy zdecyduję się na opublikowanie tego wpisu, nieodwracalnie zmienię swoje życie. Jestem jednak gotowa podjąć to ryzyko, żeby móc zacząć wreszcie żyć. Jestem świadoma, że odrzuci mnie rodzina, nawet najbliższa. Być może przyjaciele nie będą chcieli mnie znać. Wydaje mi się, że jestem gotowa emocjonalnie".

Wcześniej nawet nie wspominała na blogu, że należy do zboru Świadków Jehowy. Swoją historię opowiedziała też Wirtualnej Polsce. Po czterech miesiącach od wystąpienia, na jej blogu oprócz wpisów parentingowo-lifestyle'owych można znaleźć też posty o Świadkach Jehowy. Sara tłumaczy w nich, jak wygląda ślub we wspólnocie albo czego nie wolno dzieciom Świadków.

- Niektórzy zarzucają mi, że chcę się na tym temacie lansować, czytałam też w komentarzach, że żałuję odejścia i dlatego teraz tyle o tym opowiadam. Śmieszy mnie to. Staram się po prostu dać sobie czas, skoro czuję potrzebę pisania na ten temat, po prostu to robię. Zawsze traktowałam pisanie jako rodzaj relaksu. Może nawet autoterapię? Nie bez przyczyny osoby wychodzące z uzależnień i takie, które straciły kogoś bliskiego spotykają się na grupach wsparcia albo chodzą na terapię. Chcą się wygadać i zostać wysłuchane. Odejście z organizacji, która definiuje kim jesteś, jak masz żyć, co masz myśleć, jest jak wyjście z uzależnienia. Z drugiej strony czuję się też trochę, jakbym była w żałobie. Straciłam wiele bliskich osób, które nie chcą znać mnie, ani moich dzieci. Niektóre teksty o Świadkach Jehowy na moim blogu są po prostu zbiorczą odpowiedzią na powtarzające się w komentarzach pytania. Ludzi Świadkowie Jehowy bardzo interesują, bo żyją obok nich, ale nie mają odwagi pytać – wyjaśnia Sara.

Przeczytaj także:

Groźby i zwierzenia

Nie jest jednak wcale szaro. W zalewie komentarzy i wiadomości, które nadal do niej płyną, choć już nie aż tak wartkim strumieniem, mimo wszystko lwią część stanowiły głosy pozytywne. Wiele osób dziękowało jej za tę historię, opowiadało swoje – bardzo podobne. Najtrudniej było czytać zwierzenie osób, które mimo że wychowane w rodzinach Świadków, potem odmówiły oficjalnego wstąpienia do wspólnoty, jakim jest chrzest przyjmowany przez nastolatków. W dorosłość musieli wejść bez rodziny.

Dostała też kilka wiadomości z pogróżkami. Niezbyt prawdopodobnymi – grożono jej, że spłonie podczas Armagedonu, a jej ciało będzie gniło na polach (taki los według Świadków czeka ludzi "ze świata"). Ktoś sugerował, że odchodzi, bo chce uprawiać seks pozamałżeński. Ktoś inny, że tak naprawdę została wyrzucona ze zgromadzenia za zdradę małżeńską. Widać kobiety w tym kraju obraża się na tle seksualnym niezależnie od wyznania.

Kilka miesięcy po niej ze zgromadzenia odszedł solidarnie także jej mąż. Potem dołączył brat. Wcale nie miał zamiaru, ale ktoś ze zboru wyśledził w sieci, że pojechał z Sarą i jej rodziną na majówkę. Po powrocie z urlopu wizytę złożyli mu starsi ze zgromadzenia. Przestrzegli go przed spotykaniem się z siostrą i szwagrem, a nawet z ich dziećmi. Chyba po raz pierwszy w życiu jej brat pomyślał o wspólnocie, która go wychowała, jak o sekcie.

Widmo ghostingu

Jeśli coś naprawdę boli Sarę, to reakcje jej przyjaciół i znajomych. W zasadzie to już byłych przyjaciół. Nie do końca się ich spodziewała. Czym innym jest brak zrozumienia u kogoś, kto całe życie poświęcił dla zgromadzenia, wychowując dzieci na przykładnych Świadków, a czym innym ze strony rówieśników, z którymi dorastała i którym się zwierzała. Komunikatory mają tę przykrą zaletę, że pokazują, kto przeczytał wiadomość. Sara pisze do swojej najlepszej przyjaciółki od czterech miesięcy, kilka razy w tygodniu. Bez skutku.

Powoli uczy się nosić głowę wysoko. Piotrków Trybunalski to wbrew pozorom małe miasto, znajome twarze często widzi się na ulicach. Już nie jest tą Sarą, która kupowała tort na urodziny w napięciu, że ktoś zobaczy, jak gdyby miała go ukraść. Jeśli jakieś uczucie dominuje, to chyba ulga. W kilka tygodni po odejściu udało się jej odstawić tabletki uspokajające, bez których nie była wcześniej w stanie funkcjonować.

W "Dużym Formacie" kilka lat temu został opublikowany reportaż dziennikarza i byłego Świadka Roberta Rienta. Innym mężczyzną, który zabiera głos w ogólnopolskich mediach jest Stanisław Chłościński, założyciel stowarzyszenia pomagającego stanąć na nogi osobom, które odeszły ze wspólnoty. Opowieści kobiet o tym, co straciły przez wychowanie wśród Świadków Jehowy i dlaczego zdecydowały się odejść brakuje. Być może to Sara była pierwsza. Potem 19-latka, Agata Szydzik, wystąpiła w programie internetowym "7 metrów pod ziemią", gdzie opowiedziała swoją historię o odejściu ze zboru.

Cienkim głosem

Być może niedostateczna reprezentacja kobiet, które opowiedziałby o swoich doświadczeniach wynika po prostu ze statystyki. Choć wśród Świadków Jehowy więcej jest sióstr niż braci, kobiecych wystąpień jest mniej. Trudno się zresztą dziwić. Kobiety są często znacznie bardziej związane z rodziną, do tego chowane na osoby skromne i pokorne. Jeśli są już matkami i zdecydują się zabrać ze zgromadzenia potomstwo, zdarza się - i nie są to wcale odosobnione przypadki - że telefony od nich przestają odbierać babcie, a nawet ich własni ojcowie.

Sara czuje się jakby budziła się na nowo do życia, w świecie, w którym zakazy tłumnie wyparowały, a o przyszłość córek nie musi się martwić. Co tam jedna czy dwie ciotki, kiedy można wygrać tożsamość i brak wstydu.

Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl

Źródło artykułu:WP Kobieta
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Komentarze (3404)
Zobacz także