„Hej,byłam bulimiczką, byłam na dnie. Ale dziś mam wszystko?”
To nie jest historia o kobiecie, byłej bulimiczce, która odważyła powiedzieć o swoim problemie głośno, walczy z systemem, pisze otwarty list do Ministerstwie Zdrowia. To historia dziewczyny, która pokonała chorobę i dziś pomaga innym kobietom. To historia o sile woli, odwadze i o tym, że każdy z nas ma wpływ na swoje życie. I każdy może je zmienić – nawet jeśli jest na dnie.
18.01.2016 | aktual.: 25.05.2018 15:14
To nie jest historia o kobiecie, byłej bulimiczce, która odważyła się powiedzieć o swoim problemie głośno, walczy z systemem, pisze otwarty list do Ministerstwie Zdrowia. To historia dziewczyny, która pokonała chorobę i dziś pomaga innym kobietom. To historia o sile woli, odwadze i o tym, że każdy z nas ma wpływ na swoje życie. I każdy może je zmienić – nawet jeśli jest na dnie.
No i jeszcze o miłości, która pomaga przetrwać. „Romantyczna historia, którą mogłabym sprzedać do Hollywood – uśmiecha się Anna Gruszczyńska, trzydziestolatka, autorka bloga wilczoglodna.pl i książki „Wilczogłodna. Jak wyjść z kompulsywnego jedzenia i nie zwariować”.
Katarzyna Troszczyńska: Dużo kobiet do ciebie pisze?
Anna Gruszczyńska: Bardzo, szczególnie po moim liście. Wczoraj dostałam 100 maili.
Co w nich było? Historie są różne, ale jest jeden wspólny mianownik – poczucie braku sprawstwa w życiu, smutek, zaburzenia odżywiania. Piszą dziewczyny z anoreksją, z bulimią, najstarsza kobieta, z którą korespondowałam, ma 57 lat i od kilkunastu wymiotuje.
Po co właściwie ten list?
Gdy zakładałam bloga „wilczogłodna” byłam przekonana, że będę miała małą grupę odbiorców, z którymi będę się dzielić swoimi doświadczeniami, pomagać im. Odbiór mnie kompletnie zaskoczył. Codziennie mam kilka tysięcy wejść. Gdy zaczęłam korespondować z tymi dziewczynami i kobietami, okazało się, że my jesteśmy wciąż hen hen daleko z edukacją. Te dziewczyny są leczone tak, jak ja 15 lat temu. Nic się u nas nie zmieniło. Zdążyliśmy wejść do Unii, ale jeśli chodzi o leczenie takich zaburzeń, to wciąż tkwimy w średniowieczu.
Ciebie odsyłali od psychologa do psychologa?
Tak. Rodzice zabrali mnie do lekarki rodzinnej, która znała mnie od dziecka. Potraktowała mnie jak osobę, która wymiotuje, bo jest chora, bo się czymś zatruła. Zapisała mi więc elektrolity i dziękuję, do widzenia. A mój problem był natury psychicznej. Potem przez całe liceum chodziłam do różnych psychologów. Oni analizowali, co się dzieje w moim życiu i w końcu dochodzili do wniosku, że to jest wina dzieciństwa. Tego, że mama jest taka, że tata nieobecny. Tylko że nic z tego nie wynikało. Dochodziłam do przyczyny mojego stanu, ale nie wiedziałam, co robić dalej, bo zrozumienie przyczyny to dopiero pierwszy krok w terapii. A tak wracałam do domu i robiłam to, co zawsze, czyli się objadałam. To tak, jakby powiedzieć choremu na raka: ma pan raka, bo pan pali.
Dlaczego zaczęłaś się objadać?
Trudno powiedzieć. Zawsze byłam inna niż moja rodzina – najpierw chciałam być artystką, potem chciałam podróżować. A wszyscy mi mówili, że moje pomysły są głupie. Słyszałam: „Zejdź, dziecko na ziemię, któregoś dnia wbijesz się w garsonkę i pójdziesz do pracy”. Chciałam się zrealizować, a ciągle słyszałam, że nie można, że się nie da.
Pewnie dużo osób to słyszało…
Pewnie tak. To podcina skrzydła, nie uczy odwagi. Ja, żeby coś w życiu robić, zaczęłam się objadać. Wpadłam w błędne koło. Ale to załatwiało wiele moich spraw. Oto pojawił się problem. Konkretny, namacalny. A że nim się zajmowałam, wokół niego toczyło się moje życie, to nie musiałam myśleć, że moje marzenia są głupie, bezsensowne i że się nie da ich zrealizować. Miałam coś, czym mogłam się zająć – swoją chorobę. Gdy rozmawiam z innymi dziewczynami, to one też o tym mówią. O tej ucieczce, ujściu energii, która nie może wydostać się w inny sposób.
Nie szukałaś profesjonalnej pomocy?
Ostatni psycholog, u którego byłam, powiedział wprost, że nie wie, co ze mną zrobić. Trafiłam też do psychiatry i tej wizyty nie zapomnę do końca życia. Poczułam się jak śmieć. Pamiętam obrzydzenie trzech pielęgniarek, które siedziały w gabinecie tego psychiatry.
Trzech?
To była paranoja. Dopiero na trzeciej wizycie psychiatra zapytał mnie, co jem i jak często wymiotuje. Powiedziałam, że wymiotuję dziesięć razy dziennie. Zapadła cisza. Pielęgniarki spojrzały na siebie zszokowane, zobaczyłam ich miny. Ktoś, kto wymiotuje, bardzo się tego wstydzi. To krępujące, trudne. A zobaczenie, że kogoś to brzydzi, dodatkowo potęguje poczucie wyobcowania.
W końcu psychiatra zapisał mi leki na zahamowanie apetytu i depresję. Ale ja nie miałam depresji, więc leki nie zadziałały. Przestałam szukać pomocy. Potem, na studiach, trafiłam do pewnej poradni. Poznałam chłopaka, chciałam zmienić swoje życie. Jakaś pani mi powiedziała, że, niestety, nie mogę się tam leczyć, bo przyjmują tylko licealistów. Potem ktoś mi wyznaczył wizytę za półtora roku. Już nie poszłam. To był rok 2003.
Takie rzeczy dzieją się do dzisiaj. Może mniej w dużych miastach, ale w małych tak. Totalna ignorancja. Jedna anorektyczka usłyszała na wstępie od lekarza: „Mogłaby pani statystować w filmie o Oświęcimiu”.
Żeby wymiotować dziesięć razy dziennie, musiałaś ciągle jeść…
No tak. Tak właśnie wyglądało moje życie. Uczyłam się dobrze, miałam przestrzeń na to, by się objadać.
Nikt z twoich znajomych nie wiedział?
Nie. Może komuś mówiłam, ale wtedy byłyśmy egzaltowanymi nastolatkami, każdy miał swoje problemy. Ty masz anoreksję, ja bulimię, ktoś się w kimś zakochał, kogoś porzucił. Co z tego?
Niektórzy uważają, że to wydumany problem?
Ludzie nie wiedzą, ile osób ma z tym problem, bo chorzy się z tym kryją. To jest tabu. Dziewczyny, które do mnie piszą, mieszkają z rodzicami, chłopakiem, koleżankami, ale nikt nie wie o ich problemie. Tak samo było u mnie.
Jak twoi rodzice się dowiedzieli?
Na początku usłyszeli, że wymiotuję. Nie byłam wprawiona, potem można to robić po cichu. Nauczyłam się kamuflować. Na studiach wynajmowałam mieszkanie z pięcioma osobami, mieliśmy wspólną łazienkę, a nikt nie wiedział. Nawet mój chłopak. Świat się dowiedział dopiero, gdy wyszłam ze swoim projektem „wilczogłodna”. Wszyscy byli w szoku.
Co mówili?
Przede wszystkim przepraszali, że nie widzieli, że nie pomogli, że byłam z tym sama. Jedna z koleżanek mi napisała: „Boże, tak mi przykro, to moja wina, byłam nieuważna”. Ale to nieprawda, na tamtym etapie każdy mógł stać z uchem przy łazience, a i tak, by nie usłyszał, że wymiotuję. Ta choroba zżera człowieka w ciszy.
Co się stało, że w końcu z tego wyszłaś?
Poznałam mojego obecnego chłopaka, wyjechałam do niego do Belgii i musiałam dać sobie radę w nowej rzeczywistości. Wcześniej moje życie podporządkowałam bulimii. Skończyłam uczelnię artystyczną, nie poszłam do pracy…
Czyli jednak spełniłaś swoje marzenie.
Tak, ale czułam rozczarowanie rodziców, że nie spełniłam ich marzeń i nie zostałam lekarką. Miałam to gdzieś w tyle głowy, ale poszłam za głosem serca. Po ukończeniu ASP otworzyłam działalność gospodarczą – robiłam artystyczną biżuterię i sprzedawałam ją na allegro. Zarabiałam właściwie tylko tyle, żeby się jakoś utrzymać. Każdą wolną chwilę przeznaczałam na obżeranie się i picie alkoholu.
Jak wyglądał wtedy twój dzień?
Budziłam się rano, zazwyczaj z kacem. Myślę, że nie przekroczyłam progu uzależnienia od alkoholu, ale uważałam, że życie jest tak beznadziejne, że trzeba się napić. A że byłam artystką, znałam bohemę krakowską, to chodziliśmy się upijać do modnych knajp. Rano odbębniałam swoją robotę.
Co jadałaś?
Nie pamiętam. Nie miałam żadnych stałych pór posiłków, jadłam co było, a jak nic nie było, to nie jadłam. A potem leciałam do sklepu i kupowałam słodycze. Wymiotowałam codziennie przez 15 lat. I to nie raz, dwa, ale co najmniej trzy. Ludzie nie zdają sobie z tego sprawy, ale jak sięgam pamięcią, to dni, gdy się nie obżerałam, mogę policzyć na palcach jednej ręki. Dziś czuję, jakby to był sen. Nie miałam na nic energii i siły. Uciekałam w ten sposób przed samą sobą, bo gdybym miała energię i siłę, to musiałabym się zmierzyć z prawdą, a ja tego nie chciałam.
Z jaką prawdą?
Taką, że niczego nie osiągnęłam, nie mam pieniędzy, oszczędności, poważnych związków. Nie mam nic, nic nie potrafię, jestem nikim. Nie chciałam sobie tego uświadamiać, więc się objadałam albo piłam. Gdy pojawiał się w mojej głowie głosik: „Przestań, co ty robisz?”, to piłam piwo, głosik cichł i mogłam objadać się dalej.
Wydobył cię z tego stanu kryzys życiowy czy miłość?
Na początku poznałam mojego chłopaka, Toona, który jest Belgiem. To był akurat dobry moment, zaczęłam biegać, chciałam rozwinąć działalność firmy. Poznałam go na krakowskiej ulicy, zapytał mnie o drogę na Wawel, potem wziął mój numer telefonu.
Spotkaliśmy się w Krakowie kilka razy, potem on wyjechał, a ja myślałam, że to koniec tej znajomości. Ale on wciąż pisał, zapraszał mnie do siebie. W końcu przyjaciółka powiedziała: „Co ci szkodzi, pojedź, zobaczysz Belgię”. Pojechałam, a po paru dniach wróciłam tylko po to, żeby spakować swoje rzeczy i wymówić mieszkanie. Przeniosłam się do niego, tak po prostu. Czasem się wie, że to jest ta miłość i nie ma co się zastanawiać, zwlekać. Zawsze śmieje się, że historię swojej miłości sprzedam do Hollywood.
Przeniosłam się do Belgii i dopiero tam zaczęła się moja walka o przetrwanie. Emigrantka, z dyplomem ASP, bez znajomości języka. Co miałam tam robić? Zaczęłam pracować jako sprzątaczka. To był dla mnie szok. Świat pokazał mi, że ja nie jestem nie wiadomo kim, właścicielką firmy, artystką. Prawda jest taka, że nie mam nic i dopiero muszę udowodnić swoją wartość. I nie wystarczy, że – jak do tej pory – popracuje sobie dziennie pół godziny.
Każdy człowiek jest ważny, ale ja uważałam się za kogoś wyjątkowego, tylko dlatego, że jestem. Przyjazd do Belgii pokazał mi, że w życiu na wszystko trzeba sobie zapracować. Toon też miał wpływ na to, że się zmieniłam.
Nauczył cię konsekwencji? Napisałaś, że rodzice cię jej nie nauczyli, że mama zawsze miała w szafie rozmiar 36, choć nosiła 40 i nie chciała wyrzucić tamtych rzeczy, bo wierzyła, że schudnie. Ale nie chudła….
Tak, on jest konsekwentny. Jak sobie coś postanowi, potrafi to osiągnąć. Jest oszczędny, wydaje 70 procent pensji, a resztę odkłada. I co by się nie działo, trzyma się tego. Pamiętam, jak kiedyś pojechaliśmy do Pragi. Mieliśmy tam ustalony limit wydatków na każdy dzień. Któregoś wieczoru wracaliśmy do hotelu, a ja byłam już potwornie zmęczona i bolały mnie nogi. Mówię: „Weźmy taksówkę”, a on na to: „Nie, wykorzystaliśmy już dzisiejszy budżet, idziemy z buta.”. Wtedy to mi się wydawało ekstremalne, byłam na niego zła. Potem zrozumiałam, że to jest jego zasada, może mi się nie podobać, ale nie wolno mi jej złamać.
Zazdrościłaś mu, bo ty swoje zasady łamałaś?
Moje były płynne. Mój chłopak mi imponował. Tak samo było ze sprzątaniem – nie chciałam tego robić, ale Toony przekonywał: „Idź, rób to tak długo, aż będziesz mogła zrobić coś innego. Teraz sprzątasz, za chwilę to się zmieni”. Miał rację, po dwóch miesiącach zaczęłam pracować w barze. Nie znosiłam tego, stresowałam się. A Toony znów mnie pocieszał: „Dzięki tej pracy jesteś niezależna, możesz uczyć się spokojnie języka. Jak poznasz język, to postawisz kolejny krok, ale nie jesteś w stanie biegać, zanim nie nauczysz się chodzić. I zobaczyłam, że takie myślenie działa. Nauczyłam się niderlandzkiego i mogłam pójść wyżej w hierarchii społecznej. W końcu dostałam pracę w swoim zawodzie. Za tym poszły inne zmiany. Nagle zrozumiałam, że mogę odżywiać się zdrowo, mogę trenować do maratonu i mogę go przebiec…
I co, twój problem tak po prostu zniknął? Ludzie latami próbują się zmienić.
Zachłysnęłam się poczuciem, że gdy robisz coś konsekwentnie, to możesz osiągnąć każdy cel. Pomyślałam, że na tej samej zasadzie mogę wyjść z bulimii, że to nie jest chmura gradowa wpływająca na moje życie, nie mająca początku i końca, tylko po prostu konkretny problem, który mogę rozwiązać.
Pierwszy krok?
Świadomość, że mam na to wpływ. Tak jak mogłam nauczyć się nowego języka, znaleźć pracę, co kiedyś wydawało mi się niemożliwe. To było najważniejsze. Jeśli nie masz wiary, to nic się nie uda.
W Belgii zdarzały ci się epizody, że wracałaś do choroby?
Oczywiście, wciąż byłam chora. Jak tam przyjechałam, obiecałam sobie, że nie będę tego robić, ale wiadomo, że takie postanowienie można roztrzaskać o kant stołu. Za tym musi iść coś więcej – plan, konstrukcja, szkielet na którym budujesz nowe życie.
Ale jak to zrobić? To chyba nie chodzi tylko o twoją chorobę. Jak postępować, gdy walczysz z uzależnieniem, złym nawykiem.
Napisałam o tym całą książkę, prowadzę blog na ten temat. Nie da się tego powiedzieć w jednym zdaniu. Ale na pewno musisz mieć świadomość, że nadejdzie trudny moment i silna wola niczego nie załatwi, bo to trochę dzieje się bez niej. Możesz nagle poczuć silny głód, potrzebę najedzenia się. Ja w takich momentach wychodziłam z domu. Bez pieniędzy, żeby sobie nic nie kupować. Dzwoniłam do koleżanki, spacerowałam. Robiłam coś, żeby odwrócić uwagę od tego wilka, który mnie atakował.
Poradziłaś sobie bez terapii?
Tak. Moją najlepszą terapią był zdrowy rozsądek, którego nauczyłam się od swojego chłopaka.
On wiedział o twojej chorobie?
Powiedziałam mu o niej, choć na początku mówiłam, że choroba jest za mną, w co zresztą wierzyłam. Jak przeprowadziłam się do Belgii, byłam w euforii, że sobie poradziłam, wreszcie jestem szczęśliwa, mam kontrolę. Ale kiedy się skonfrontowałam z codziennością, bo zaczęłam mieć nawroty, to szczerze o tym mówiłam. Dziś wiem, że Toon nie spał po nocach, bardzo się przejmował.
Był dla ciebie wsparciem?
To w sumie trudne, bo niewiele osób wie, jak pomagać. Toon myślał, że to jest sprawa, którą da się załatwić silną wolą. Często to działało odwrotnie. Gdy mówiłam mu, że wymiotowałam, on mnie dobijał, bo mówił: „Czuję się zawiedziony, przecież obiecałaś, miałaś tego więcej nie robić”. Wiem, że nie robił tego tego złośliwie, po prostu nie wiedział. Dlatego ja teraz edukuję też bliskich osób chorych, żeby nie mówili: zawiodłem się, obiecałaś, weź się w garść. To trochę jak z depresją. Trzeba dużej delikatności.
Teraz ty pomagasz innym. Z ofiary do mentorki. Jak to się robi?
Na pomysł pomagania innym wpadłam w październiku 2014 roku. Pracowałam już w swoim zawodzie, czułam moc i satysfakcję, ale jednocześnie wiedziałam to, co już czułam we wczesnej młodości – że nie wyobrażam sobie pracy na etat, w korporacji. Pomyślałam wtedy: „Co jeszcze mogę zrobić?”. I nagle olśniło mnie, że mogę zrobić użytek ze swojej choroby, napisać książkę o bulimii. Zrozumiałam, że ona jest gotowa w mojej głowie i tylko czeka na spisanie. Miałam już tę siłę, że wiedziałam, że myśl plus działanie równa się efekt. Pisałam tę książkę w pociągu, w drodze do pracy, wykorzystywałam każdą wolną chwilę. Ciągle coś poprawiałam, zmieniałam. Potem, mimo że była skończona, wciąż coś dopisywałam. Wtedy mój chłopak powiedział: „Weź załóż bloga, bo będziesz tak pisać aż do śmierci”. Założyłam najpierw profil na Facebooku, a potem w marcu 2015 roku powstał blog.
Zaczęło się więc od tego, że po prostu w pewnym momencie wyobraziłam sobie, jak to ma wyglądać. Że jest książka, prowadzę bloga, pomagam innym kobietom. I to się stało. Jest dokładnie tak, jak chciałam. Tak było wcześniej z innymi sprawami. Wyobrażałam sobie, że wyjdę z bulimii i tak się stało, że przebiegnę maraton i tak się stało. Tak jak wiedziałam, że będę szczęśliwa z Tonym i mogę rzucić wszystko i przyjechać do obcego kraju. Myślę, że ta wiara i intuicja nas nie zawodzi, tylko my rzadko jej słuchamy.
Masz poczucie, że twoje życie się zmieniło? Napisałaś na swoim blogu, że tyle rzeczy zrobiłaś w ostatnim roku. Pewnie wcześniej były lata, gdy nie robiłaś nic.
Nie robiłam kompletnie nic przez 30 lat. Dziś mam poczucie, że jestem tą osobą, którą byłam, gdy miałam 15 lat, przed chorobą. Wróciłam do tego momentu. Kiedy miałam 15 lat, byłam idealistką, wierzyłam, że mogę zrobić wszystko. Wtedy otoczenie mówiło mi: „to głupie, dziecinne” i przestałam w to wierzyć. Teraz wróciłam do tej beztroskiej, idealistycznej wizji, wierzę w siebie. Wiem, że mogę zrobić to, co zaplanuję, mam poczucie sprawstwa.
Widzisz, ja teraz chętnie bym sobie poszła na jedno piwo z koleżanką, to jest takie fajne, czujesz potem luz. Ale odsuwam od siebie tę myśl, bo wiem, że ten rausz jest na chwilę. Dziś staram się sięgnąć myślami dalej, poza pierwszy kieliszek czy kompulsywny kęs. Wiem, że to jest pięć minut przyjemności, a potem ogromne konsekwencje, z którymi będę musiała się mierzyć. Ta chwila nie jest tego warta. I tak jest ze wszystkim, gdy chcemy osiągnąć cel. Potrzeba mocy, by powiedzieć sobie: muszę być twarda, muszę wytrwać, tylko wtedy dostanę nagrodę. Inaczej będę cały czas w tym samym punkcie – nieszczęśliwa.
Palacz może odstawić papierosy, alkoholik może rzucić alkohol. Ale ty przecież musisz jeść…
Jedzenie traktuje jako paliwo dla ciała. Nie chcę, żeby było na pierwszym miejscu. Mam bazę na której się opieram – to są stałe pory posiłków. Ostatni posiłek jem przed 18.00, nie jem między posiłkami. Mój spokój, abstynencja są dla mnie najważniejsze. Ważniejsze niż miłość, praca, relacje. Bo kiedy nie ma abstynencji, nie ma nic, bo wpadam w błędne koło. Moja abstynencja od kompulsywnego jedzenia, moje postanowienie, że kończę z tym, co jest dla mnie złe. To jest ta podstawa, na której stoję.
Gdy pokazałam sobie, że mam na to wpływ, to pojęłam, że mam wpływ na bardzo dużo innych rzeczy. Kiedyś miałam poczucie, że podróżuję na pięknym statku, a wokół jest mnóstwo dobra, tylko ja nie potrafię do niego dotrzeć, bo nie trzymam steru. Gdy złapałam ster, dostałam wszystko. I z całego serca życzę tego każdemu człowiekowi, który z czymś się zmaga.
Katarzyna Troszczyńska/ohme.pl Katarzyna Troszczyńska - spokój duszy, dom w lesie i piątka dzieci. To jest jej wyobrażenie o szczęśliwym życiu. Ale to chyba w następnym wcieleniu. W tym grzebie ludziom w duszach, opowiada synowi magiczne historie i często się niepokoi. Długo pracowała w pismach dla kobiet, ale teraz woli życie w internecie.
CZYTAJ TAKŻE NA PORTALU OHME.PL: