Jak tyś to wszystko zdołała przeżyć?
Historia młodości pani Basi to przerwana brutalnie sielanka, uciekanie przed bombami do ogrodu, obcowanie ze śmiercią i strachem najbliższych. Pani Adeli – zsyłka na Ural, twardy dryl wojskowy i wszechobecne zgliszcza. „Jak tyś to wszystko zdołała przeżyć!”, dziwi się syn pani Adeli. Nie tylko on. Bo pani Basia i pani Adela przetrwały II wojnę światową
12.07.2013 | aktual.: 12.07.2013 12:22
Historia młodości pani Basi to przerwana brutalnie sielanka, uciekanie przed bombami do ogrodu, obcowanie ze śmiercią i strachem najbliższych. Pani Adeli – zsyłka na Ural, twardy dryl wojskowy i wszechobecne zgliszcza. „Jak tyś to wszystko zdołała przeżyć!”, dziwi się syn pani Adeli. Nie tylko on. Bo pani Basia i pani Adela przetrwały II wojnę światową.
Pani Adela: Ja byłam bardzo młoda, miałam czternaście lat, w 1939 roku miałam skończone siedem klas szkoły powszechnej. Mieszkałam na wsi, nie miałam szerokich horyzontów. Nie wiedziałam, co oznacza wojna.
Pani Basia: Miałam osiem lat, skończoną pierwszą klasę szkoły podstawowej. W ogóle nie zdawaliśmy sobie sprawy, jak to może być.
Dwa ogrody
Adela Jaworowska-Dziemska przyszła na świat w 1925 roku we wsi Holendry (wtedy województwo tarnopolskie, obecnie obwód tarnopolski na Ukrainie). Mimo iż urodziła i wychowała się na wsi, jej rodzina nie posiadała gospodarstwa rolnego. Ojciec wyjechał za chlebem do Argentyny, później dołączyła do niego matka.
Pani Adela: Pamiętam tylko, że zanim mama wyjechała, spędziła z nami cały dzień.
Z dzieciństwa nie wyniosła zbyt wielu dobrych wspomnień. Po wyjeździe matki wraz z siostrami, Janiną i Anielą, zostały pod opieką dziadków. Starsi, schorowani, nie byli w stanie podołać wychowaniu trzech małych dziewczynek. Wszystkie trafiły do oddalonego o 300 kilometrów od rodzinnego domu pensjonatu prowadzonego przez zakonnice z klasztoru Sióstr Służebniczek Najświętszej Marii Panny w Starej Wsi koło Brzozowa.
Pani Adela: Dzieci takich jak my było tam bardzo dużo. Warunki były niespecjalne, opieka też.
Do szkoły chodziły parę kilometrów, do Brzozowa. Po powrocie czekał na nie obiad i praca w przyklasztornym ogrodzie. Na samo wspomnienie wielogodzinnego zbierania porzeczek pani Adela aż się wzdryga.
Pani Adela: To było tak uciążliwe, tak straszne… Dopiero późnym wieczorem odrabiałyśmy lekcje. A rano znów do szkoły.
Pamięta jeszcze, że musiały spać w czepkach, żeby nie pobrudzić pościeli, i że wszystkie miały wszy.
Pani Adela: Szkoła, nauka, praca, odrabianie lekcji i koniec, to było całe moje życie. Nikt mnie nie przytulał, nie głaskał, nie całował, nie mówił, że mnie lubi, nawet tego, czy jestem dobra, czy niedobra. Ja tego nie znałam. Człowiek żył u tych zakonnic jak automat.
Barbara Siemiątkowska urodziła się w 1931 roku w Wołominie (wtedy województwo warszawskie, obecnie mazowieckie). Przed wybuchem wojny jej ojciec pracował jako mechanik samochodowy w fabryce Fiata, mama opiekowała się nią i jej młodszą siostrą.
Pani Basia: Wiem, że po trzech czy czterech latach małżeństwa moi rodzice mogli odłożyć tyle pieniędzy, żeby kupić działkę z małym drewnianym domkiem.
Jej najwcześniejsze wspomnienia to tata sadzący drzewka owocowe i mama pielęgnująca warzywa w ogrodzie.
Pani Basia: Żyło nam się cudownie!
Ural zamiast Argentyny
O tym, że w Polsce wybuchła wojna, pani Adela dowiedziała się 17 września, na wakacjach u dziadków, gdy do wioski wkroczyli Rosjanie. Wcześniej jej rodzice podjęli kroki, by sprowadzić córki do siebie, do Argentyny. Nie zdążyli.
Pani Adela: Już nawet miałyśmy bilety, tata przysłał, ale wybuchła wojna, wszystko przepadło.
Wkrótce po jej piętnastych urodzinach, 10 lutego 1940 roku, wczesnym rankiem do domu wtargnęło kilku rosyjskich żołnierzy z karabinami w rękach.
Pani Adela: Kazali szybko się ubierać i zabrać trochę odzieży. Załadowali nas na sanie i zawieźli na stację kolejową. W bydlęcych, nieogrzewanych wagonach, wieźli nas przez miesiąc. Mróz dochodził do kilkudziesięciu stopni. Zmarznięci, głodni, przerażeni, jechaliśmy w nieznanym kierunku.
Jej starsza siostra, która po wyjeździe matki ciężko zachorowała, była w szpitalu. Dzięki temu uniknęła deportacji rosyjskiej. Niemieckiej już nie – później i tak została wywieziona na roboty przymusowe do Niemiec.
Pani Adela: Dziadek został deportowany, dlatego że był osadnikiem wojskowym. A my dlatego że byłyśmy u dziadka.
Pani Adela razem z dziadkiem i siostrą zostały objęte tzw. pierwszą wywózką. Już 10 lutego 1940 roku zostały stłoczone w pociągu ciągnącym na wschód. A wraz z nimi 140 tysięcy ludzi – głównie Polaków, ale też Ukraińców i Białorusinów. Polowano przede wszystkim osadników wojskowych (tak jak dziadek pani Adeli), urzędników państwowych średniego i niższego szczebla, służbę leśną, pracowników PKP.
Trudów podróży nie wytrzymała młodsza siostra pani Adeli. Zachorowała. Rosjanie wyciągnęli ją z wagonu, zawieźli do szpitala w Woroneżu. Słuch o niej zaginął.
Pani Adela: Widziała pani film „Syberiada Polska”? Ja byłam na nim w kinie. Jeszcze raz to wszystko przeżyłam. Początek w tym filmie jest dokładnie taki sam!
Po miesiącu pociąg zajechał na stację docelową. Tajga, las, do najbliższej cywilizacji, Pierwomańskiego posiołka, kilkanaście kilometrów.
Ulokowano ich razem z inną rodziną w drewnianym baraku, bez wody i kanalizacji. W sześć osób gnieździli się na kilku metrach kwadratowych.
Pani Adela: W baraku było tylko światło elektryczne i zapluskwione prycze. Nie było poduszek, koców, pościeli. Wodę dowożono i rozdzielano na poszczególne rodziny. Na podłodze spałam, dziadek na pryczy. Tak się oblewaliśmy wodą (pani Adela zatacza ręką krąg wokół siebie), żeby te pluskwy nie przychodziły.
Pracować musiał każdy, bez względu na wiek, stan zdrowia, siły. 15-letnia Ada trafiła do fabryki butów w oddalonym o kilkanaście kilometrów od gułagu Pierwomańskim posiołku. Codziennie pokonywała tę trasę pieszo. Jej dziadek, wówczas 60-letni, pracował w kopalni złota.
Pani Adela: Za pracę otrzymywaliśmy kartki na chleb i cukier. Kto nie pracował, kartek nie otrzymywał. Dziadek dostawał 800 gram chleba, ja – 400 gram. Nic więcej.
Zimą temperatura dochodziła do kilkudziesięciu stopni na minusie, latem – na plusie. Brakowało ubrań, jedzenia, wody, nawet pitnej, o tej do kąpieli nie wspominając, pod dostatkiem było chyba tylko komarów.
Pani Adela: Przez trzy lata się nie myłam. Wtedy dostałam też okres. Pamiętam, jak wstałam i miałam całą sukienkę zaplamioną. Nie miałam pojęcia, co się dzieje. Nikt mi wcześniej o tym nie powiedział, zakonnice niczego nas nie uczyły.
Bardzo martwiła się o młodszą siostrę. Gdzie jest? Czy wyzdrowiała? Czy żyje? Jak sobie radzi?
Pani Adela: Bez przerwy wierciłam dziadkowi dziurę w brzuchu, żeby ją znaleźć. Była sama, z dala od rodziny, nie znała języka rosyjskiego. Ja też nie znałam, ale byłam z dziadkiem, a on mówił świetnie po rosyjsku, był legionistą.
Jej dziadek przez dwa lata starał się, ustalić, gdzie jest Janina. Dopiero w październiku 1942 roku otrzymał zezwolenie na indywidualne poszukiwania. Odnalazł ją w domu dziecka.
Pani Adela: Przez dwa lata nie słyszała języka polskiego. Cierpiała na chorobę sierocą i załamanie psychiczne. Nigdy nie doszła do zdrowia.
Nie było im dane nacieszyć się sobą. Ciężka praca w kopalni złota, niedożywienie, tragiczne warunki życia wyczerpały siły dziadka pani Adeli. Ciężko zachorował, zmarł w maju 1943 roku. Pani Adela niemal od razu dostała wezwanie do wojenkomatu – radzieckiej wojskowej komisji uzupełnień. Nie zgłosiła się.
Pani Adela: Nie chciałam iść do wojska. Nie mogłam zostawić nieletniej siostry samej. Ale później otrzymałam drugie wezwanie i musiałam się na nie stawić.
Na pierwszą linię frontu
Gdy pani Adela stawiła się w wojenkomacie, została skierowana do Sielc nad Oką, gdzie od maja 1943 roku była formowana 1 Dywizja Piechoty im. Tadeusza Kościuszki. Pani Adela trafiła tam z grupą kobiet, które garnęły się do walki. Przywitała je brama z napisem: „Witaj żołnierzu – wczorajszy tułaczu”. Wkrótce wszystkie trafiły do 1 Samodzielnego Batalionu Kobiecego im. Emilii Plater. Były wśród nich nastolatki, dzieci jeszcze, i młode kobiety, trochę po trzydziestce. A nawet jedna matka z córką.
Pani Adela początkowo służyła w 2 Kompanii Strzeleckiej, później otrzymała stopień kaprala i została dowódcą plutonu moździerzy 82 mm.
Pani Adela: Byłyśmy jedyną, niepowtarzalną jednostką kobiecą w całych dziejach oręża polskiego. Dumna jestem, że służyłam w tym batalionie.
Mężczyźni, którzy również przybyli do Sielc, by przejść przeszkolenie wojskowe i stanąć do walki, patrzyli na kilkaset żołnierek ze zdziwieniem. Nieraz zastanawiali się głośno: „Jak to, kobiety w wojsku? Baby? Po co tu one?”.
Pani Adela: Wojaczka to domena mężczyzn, a posłannictwem kobiety jest kochać i dawać nowe życie. Dlatego po utworzeniu kobiecej jednostki budziłyśmy wręcz sensację.
„Platerówki” musiały przejść takie same przeszkolenie jak mężczyźni. Nie było żadnej taryfy ulgowej: regulaminy, musztra, krok marszowy, salutowanie, rozbieranie i czyszczenie broni, noszenie jej na ćwiczeniach, bieganie, czołganie się.
Pani Adela: Ja się bałam, że mi karabin sam wystrzeli! Byłyśmy oczywiście przeszkolone: trzeba załadować, odbezpieczyć, dopiero wtedy się strzela. Ale człowiek był młody, bał się wszystkiego.
Szkolono je zgodnie z żelazną zasadą: „Więcej potu na ćwiczeniach, mniej krwi w boju”.
Pani Adela: Nie było to takie łatwe dla dziewczyny, żeby wziąć na ramiona podstawę cekaemu czy moździerza. Dodajmy plecak, łopatkę, maskę i inne atrybuty żołnierskie, a zrobi się z tego kilkanaście kilogramów.
Generał Karol Świerczewski, który był częstym gościem w batalionie, widział, jak dziewczęta i młode kobiety słaniają się na nogach po ćwiczeniach. Mówił do dowódcy batalionu, por. Aleksandra Maca: „Pamiętaj, że to w przyszłości żony i matki. Łącz jedno z drugim – szkolenie z ich powołaniem”.
Pani Adela przyznaje, że być kobietą na wojnie jest bardzo trudno.
Pani Adela: Choćby dlatego, że jesteśmy inaczej zbudowane fizjologicznie. Nie znałyśmy szminek, tuszu do rzęs, wody kolońskiej. Nie wiedziałyśmy, co to są randki, gdzie się na nie chodzi. Dla nas to była czarna magia.
Nidy nie zapomni swojej pierwszej warty. Była czarna jak smoła, bezgwiezdna i bezksiężycowa noc. Jej zmiana wypadła o północy, przy składzie amunicji poza terenem stacjonowania batalionu.
Pani Adela: Raptem zerwał się porywisty wiatr. Zrobiło się ciemno i straszno. Szumiał wiatr, szumiała Oka, a ja stałam z karabinem w ręku i bardzo się bałam. Mimo upływu tylu lat, do dziś pamiętam to przejmujące uczucie strachu.
„Platerówki” przysięgę złożyły w rocznicę Bitwy pod Grunwaldem, 15 lipca 1943 roku. Półtora miesiąca później, tym razem w rocznicę napaści hitlerowskiej na Polskę, kompania fizylierek opuściła obóz w Sielcach.
Pani Adela: Żegnałyśmy je ze smutkiem, ale i zazdrością. Też chciałyśmy walczyć na pierwszej linii.
Fizylierki chrzest bojowy przeszły w bitwie pod Lenino, 12-13 października. Kilka z nich zginęło na polu bitwy, wiele odniosło rany, niektóre śmiertelne.
Pani Adela: Dziewczęta odkryły niesamowitą prawdę, że wojna zabija również kobiety.
Po bitwie pod Lenino dowództwo zmieniło profil szkolenia batalionu im. Emilii Plater. Od teraz dziewczęta miały przygotowywać się do pełnienia służby wartowniczej.
Pani Adela: Pełniłyśmy służbę wartowniczą niezależnie od pory dnia i nocy, przy siarczystym mrozie, słocie albo pięknej pogodzie. Ochraniałyśmy sztaby, magazyny z amunicją, składy broni, cały majątek wojskowy. To było ciężkie i niebezpieczne. Posterunki były niejednokrotnie oddalone o kilkanaście kilometrów od miejsca rozlokowania batalionu, w lasach zagrożonych przez nacjonalistyczne bojówki ukraińskie.
Choć służbę wartowniczą wypełniały solennie, nie chciały tylko stróżować.
Adela: Każda zmiana miejsca postoju wywoływała w nas nowe nadzieje, że wreszcie skończy się nużące stanie na warcie i że zostaniemy wysłane na pierwszą linię frontu. Niektóre z nas chciały zasłużyć na miano bohaterek.
1 stycznia 1944 roku batalion wyruszył na smoleńszczyznę. We wsi Łuczyna po raz pierwszy zetknęły się z radziecką ludnością cywilną. Zostały do niej dokwaterowane, po 10-15 w jednym domu.
Pani Adela: Kobiety radzieckie przyjęły nas bardzo serdecznie. Zajęły się nami, chociaż same były bardzo biedne. Każda z nich miała na froncie męża bądź syna.
Wreszcie batalion wyruszył do Polski. 12 października 1944 roku pani Adela po raz pierwszy w życiu zobaczyła stolicę. A właściwie to, co z niej zostało.
Pani Adela: Warszawa była ogarnięta łuną pożarów. Kamienice, mosty leżały w gruzach. Widok był przerażający i bardzo smutny.
Jednak pragnienia „Platerówek” spełniły się – znalazły się na linii frontu. Przywitał je ogień artylerii niemieckiej. Ochraniały obiekty cywilne: tartak, rzeźnię miejską, zakłady przetwórstwa spożywczego, fabryki; patrolowały też ulice.
Pani Adela: Ta służba też była ciężka i niebezpieczna, bo ulice znajdowały się pod niemal ciągłym ostrzałem artylerii niemieckiej, nie brakowało też szabrowników. Zdarzały się próby odebrania nam broni na ulicy.
Gdy 17 stycznia 1945 1 Armia Wojska Polskiego wyzwalała stolicę, „Platerówki” po raz pierwszy przekroczyły Wisłę. Na lewy brzeg przeszły po lodzie. Tam dalej pełniły warty, pracowały też przy odgruzowywaniu miasta.
Pani Adela: W nielicznych ocalałych domach brakowało okien. Nie było elektryczności ani wody. Raz po raz wybuchały miny założone przez Niemców.
W niecałe dwa tygodnie po zakończeniu wojny, 25 maja naczelny dowódca Wojska Polskiego wydał rozkaz nr 0263 o rozformowaniu 1 Specjalnego Batalionu Kobiecego. „Platerówki”, które wcześniej zostały skierowane do innych jednostek Wojska Polskiego, zakończyły swój szlak bojowy w Berlinie.
Pani Adela: W czasie wojny kobiety działały wszędzie: w konspiracji, w oddziałach partyzanckich, w szeregach Ludowego Wojska Polskiego, jednostkach polskich na Zachodzie. Udowodniły, że są na równi z mężczyznami zdolne do wytrwałości, wielkiego wysiłku i poświęceń.
Konspiracja u fryzjera
O inwazji Niemiec na Polskę pani Basia dowiedziała się z radia. Jej ojciec dostał zadanie specjalne: wywieźć Włochów z fabryki, jak najdalej od Polski. Na granicy z Rumunią zatrzymali ich Rosjanie. Włosi pojechali dalej, jej ojciec trafił do najbliższego obozu.
Pani Basia: Tata był młodym człowiekiem, miał 34 lata. Jakoś udało mu się uciec. Przez miesiąc o kiju wracał do domu, bocznymi drogami, żeby go Niemcy nie złapali, bez dokumentów, bo Rosjanie zabrali. W żaden środek lokomocji nie wsiadał, tylko szedł pieszo, przez małe wioski. Już wtedy był chory, w obozie się zaraził.
Do Wołomina dotarł w październiku 1939 roku. Przez rok walczył z gruźlicą, na którą zachorował w obozie. Równo rok później zmarł.
Pani Basia: Bardzo to przeżyłam, bo zawsze byłam córeczką tatusia. Byłam do niego podobna, też wysoka, też szczupła.
Wcześniej, zanim ojciec wrócił, zanim w ogóle dowiedziały się, co się z nim stało, widziały, jak nad Warszawę ciągną niemieckie bombowce. Sam Wołomin został zbombardowany po raz pierwszy 10 września 1939 roku.
Pani Basia: Dopiero jak było bombardowanie zrozumiałam, co to jest wojna. Uciekaliśmy wtedy do ogrodu i kryliśmy się pod drzewami. A jak w powstaniu płonęła Warszawa, łunę było widać aż u nas, kilkanaście kilometrów dalej.
O nauce, szkole, koleżankach musiała na jakiś czas zapomnieć. Niemcy szkołę zarekwirowali na swoją kwaterę. Dopiero później wyznaczyli budynek, w którym dzieci mogły kontynuować naukę.
Pani Basia: Pamiętam też ciągły strach. Jak wyszłaś z domu, nigdy nie wiedziałaś, czy do niego wrócisz.
Po śmierci ojca jej mama została sama z dwiema małymi córeczkami i niedokończoną rozbudową domku (był sam szkielet z drewna, nawet podłóg jeszcze nie było). Od sąsiada nauczyła się robić bimber i dzięki temu przetrwała. Jeszcze w czasie wojny wyszła ponownie za mąż, za fryzjera. Zakład, który wspólnie prowadzili, był jednocześnie punktem konsultacyjnym polskiego podziemia.
Pani Basia: Cała moja rodzina należała do Armii Krajowej. Wiadomo – Polacy!
Spotykali się tam więc nie tylko obcy sobie ludzie, których połączyła walka z okupantem, ale i jej najbliższa rodzina.
Pani Basia: Ciotki były kurierkami, a brat mojej mamy był w bojówce, która wysadzała niemieckie pociągi jadące na wschód z bronią i dostawami.
Już po wojnie pani Basia przeniosła się do ciotki, do Namysłowa, 60 kilometrów od Wrocławia. Tam poznała swojego przyszłego męża i jego dramatyczne losy. Schwytany w łapance, został wywieziony do Norwegii, do pracy przy budowie linii kolejowej. Miał wtedy 19 lat.
Pani Basia: W czterech się zmówili, że będą uciekać. Musieli zaoszczędzić trochę jedzenia, zrobić narty, bo to było w górach. Przedarli się do Szwecji. Wiedzieli, że leci za nimi pościg. Na miejscu przez rok pracowali na polskim statku, a wywiad brytyjski sprawdzał, czy nie są szpiegami. Jak po roku dostali się w końcu do Anglii, od razu zaciągnęli się do wojska. Jak wszyscy młodzi, chcieli walczyć o wolność Polski.
Strach
Pani Basia: Jak mój mąż po wojnie wrócił do Polski, zatrzymał się u ciotki, w Grodzisku. Wyszedł na ulicę w mundurze wojskowym, dumny, że może go nosić. A wujek był przerażony. „Natychmiast go ściągaj!”, krzyczał.
Jakaś dziennikarka chciała napisać książkę, przedstawić jego historię, ale nic z tego nie wyszło. Była komuna, pisanie o Wojsku Polskim było nie do pomyślenia. Bo w 1945 roku wojna się skończyła, ale terror nie. Zaczęły się aresztowania akowców. By uniknąć więzienia, a pewnie i śmierci, wuj i ciotki pani Basi rozpierzchli się po Polsce.
Pani Basia: Wuj ukrywał się po małych miasteczkach i wsiach w całej Polsce, ciotki wyjechały gdzieś na ziemie zachodnie. Wywiad był taki, że NKWD doskonale wiedziała, że w naszym zakładzie fryzjerskim jest punkt konsultacyjny. Złapali i wywieźli mojego ojczyma.
Dopiero na początku lat 50. życie zaczęło wracać do normy. Ojczym i jeden z wujów pani Basi zostali zwolnieni z obozów; ciotki i brat mamy, ten który sabotował niemieckie pociągi, też powrócili.
Pani Adeli udało się sprowadzić do Polski młodszą siostrę Janinę w 1946 roku. Druga z jej sióstr, Albina, która została wywieziona na roboty przymusowe do Trzeciej Rzeszy, powróciła do ojczyzny po zakończeniu działań wojennych.
Pani Adela z czasów zsyłki i służby wojskowej najbardziej pamięta strach.
Pani Adela: Kiedyś na spotkaniu z młodzieżą zadano mi pytanie, czy się bałyśmy. Odpowiedziałam, że tak. Strach towarzyszył wszystkim, a co dopiero nam, młodym dziewczętom. Każda z nas chciała przeżyć, wrócić do kraju, do swoich najbliższych.
20 listopada 1944 roku otrzymała wezwanie od Naczelnego Dowództwa Wojska Polskiego. Zdała broń, pożegnała się z koleżankami, wyjechała do Lublina. Została skierowana do pracy w Resorcie Bezpieczeństwa Publicznego Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego. Przepracowała tam 37 lat.
Pani Adela: Przydzielono mi pokój w mieszkaniu, gdzie były już dwa małżeństwa z dziećmi. Jak mi jedna z kobiet dała łóżko z pościelą… Jezus Maria, co to była za rozkosz! Po czterech latach tułaczki spałam w łóżku z pościelą, miałam wodę i kanalizację w mieszkaniu.
Przez cały czas aktywnie uczestniczyła w działalności społecznej, środowiskowej, kombatanckiej. Została odznaczona m.in. Komandorskim Krzyżem Oficerskim, Złotym i Srebrnym Krzyżem Zasługi, medalami „Zwycięstwa”, „Wolności”, „Za Warszawę”. Jako pierwsza i jedyna „Platerówka” otrzymała Złotą Odznakę Pamiątkową i tytuł Honorowego Żołnierza 1 Warszawskiej Dywizji Zmechanizowanej im. Tadeusza Kościuszki.
Losy jej koleżanek, „Platerówek”, potoczyły się różnie: część osiedliła się na Ziemiach Odzyskanych, nieliczne pozostały w czynnej służbie wojskowej, inne zaczęły pracę w administracji państwowej, ale najwięcej osiedliło się na gospodarstwach rolnych we wsi Platerówka koło Lubania Śląskiego.
Obok własnej młodości
Dziś obie żyją w wolnym kraju, obserwują, jak radzą sobie ich dzieci, jak dorastają ich wnuki. Cieszą się, że młodsze pokolenia nigdy nie doświadczyły tragedii, jaką jest wojna. Ale nie zapomniały.
Pani Adela: Przeżywając moje osobiste dramaty, które napisało dla mnie życie, kiedy patrzę wstecz, pomimo upływu tylu lat, pamięć tych tragedii pozostała do dziś żywa. Wgłębiam się w miniony czas, wspominam, przyglądam się mojej przeszłości i wprost nie mogę uwierzyć, że ja to wszystko przeżyłam.
Gdy spotyka się z młodzieżą, radzi: „Korzystajcie z młodości, żyjcie, uczcie się, kochajcie. Bo to wszystko mija”. Sama mówi o sobie: „Należę do pokolenia, które przeszło obok własnej młodości”. Zdaje też sobie sprawę, że świadectwa jej pokolenia powoli przechodzą na karty historii.
Pani Adela: Już nas zostało bardzo niedużo. Takich aktywnych kombatantek przychodzi nas do Związku osiem, dziewięć. Przyjaźnimy się, spotykamy. Ta przyjaźń żołnierska została. Wspieramy się, pomagamy sobie, ale co możemy zrobić? Dzisiaj nikt nie ma pieniędzy, wszyscy żyją biednie. Czasy są bardzo trudne, dla starych ludzi, dla nas kombatantów.
I pani Adela, i pani Basia przyznają, że wojna je zahartowała. Przez nią musiały szybciej dojrzeć. Pani Basia dodaje, że jest przerażona przyglądając się z boku dzisiejszym młodym ludziom.
Pani Basia: Za moich czasów inaczej się młodzież zachowywała, nie było tyle chuligaństwa, tylu bijatyk, mieliśmy szacunek dla starszych.
Czy to oznacza, że – gdyby wybuchła wojna – nie potrafiliby tak jak jej rodzice, wujkowie, ciotki, mąż walczyć o wolność – i przetrwać?
Pani Basia: Sądzę, że dalibyście sobie radę. Polacy w genach mają zapisane, jako naród jesteśmy uodpornieni, że jak przychodzi sytuacja, to sobie potrafimy dać radę. Pozostaje tylko dziękować Bogu, że już od tylu lat nie ma wojny.
Tekst: Aneta Wawrzyńczak
(aw/sr), kobieta.wp.pl