Blisko ludziKaczyński chce ratować dzieci. Tylko nie wie przed czym

Kaczyński chce ratować dzieci. Tylko nie wie przed czym

Kaczyński chce ratować dzieci. Tylko nie wie przed czym
Źródło zdjęć: © PAP
Aleksandra Kisiel
10.03.2019 12:41, aktualizacja: 10.03.2019 13:15

Jeśli z ust polityków coraz częściej padają słowa: "rodzina", "dzieci", "wartości", to wiedz, że zbliżają się wybory. A jeśli dochodzą do tego słowa "socjotechnika", "seksualizacja", to wiedz, że trwa właśnie konwencja PiS. Bo jak inaczej wytłumaczyć nagłe zainteresowanie partii edukacją i prawami LGBT?

Traf – a może pech – chciał, że założyłam rodzinę za rządów Prawa i Sprawiedliwości. Dlatego informacje, które kiedyś puszczałam mimo uszu, teraz przykuwają moją uwagę. Jak na młodą matkę przystało, gdy słyszę debatę o publicznych żłobkach, urlopach rodzicielskich, świadczeniach wychowawczych, rzucam wszystko i słucham. Nawet jeśli mówią politycy, których na co dzień nie słucham. Nawet jeśli mówią bzdury.

Za mocne słowa? No to proszę. Weźmy na warsztat słowa Jarosława Kaczyńskiego, wypowiedziane w sobotę podczas konwencji PiS w Jasionce. - Jeśli stawiamy na rodzinę, to musimy zwrócić uwagę na to, że mamy tutaj wielki kłopot, wielkie zagrożenie. Tym zagrożeniem jest atak na rodzinę. (…) Atak na dzieci. Ma być tutaj zastosowana pewna specyficzna socjotechnika. (…) Trudno to nazwać wychowaniem – straszy prezes Prawa i Sprawiedliwości.

Co jest w jej centrum? W jej centrum jest bardzo wczesna seksualizacja dzieci. To jest nie do uwierzenia. Ja sam, póki nie przeczytałem, to nie wierzyłem. Ale to się ma zacząć w okresie 0-4, czyli od urodzenia do czwartego roku życia – mówi prezes.

Pomijamy tradycyjne chwyty retoryczne, że są jacyś "oni", którzy atakują "nas" i którzy chcą nam coś zabrać, wcisnąć, etc. Dla celów tej analizy załóżmy, że posłowi Kaczyńskiemu chodzi o Warszawską Deklarację LGBT+, która zakłada rzetelną edukację seksualną (zgodną ze standardami WHO) i antydyskryminacyjną uczniów.

Zacznijmy od tego, że rzekoma socjotechnika ma być stosowana wobec dzieci od urodzenia do 4. roku życia. Zastanawiam się, gdzie dokładnie ma być wdrażana? W przychodniach? W żłobkach? Tych w Polsce jest ok 3200. Razem gwarantują opiekę dla ok. 100 tys. dzieci w wieku poniżej trzech lat. Czyli dla co dziesiątego malucha w kraju.

Dodajmy, że te 100 tys. miejsc jest głównie w placówkach prywatnych. Zatem trzeba nie tylko mieć mnóstwo szczęścia, żeby miejsce zdobyć, trzeba też mieć sporo pieniędzy, żeby je opłacić. Bo prywatny żłobek w Warszawie to koszt minimum 1 tys. zł. Zatem ryzyko, że dzieci będą "seksualizowane" od urodzenia jest nikłe.

Ale może w ramach walki o polską rodzinę PiS ma w planach zlikwidowanie istniejących już żłobków i zmuszenie rodziców (najczęściej kobiet, bo to one mniej zarabiają, więc utrata tego źródła dochodu jest mniej szkodliwa dla domowego budżetu) do porzucenia pracy?

A co z pojęciem "seksualizacji dzieci"? Wniosek, jaki się nasuwa, wydaje się zbyt banalny, by był prawdziwy. Bo czy możliwym jest to, że prezes partii rządzącej, doktor prawa, posługuje się pojęciem, którego definicji nie zna bądź nie rozumie?

Szybki rzut oka na Wikipedię i wszystko jasne: seksualizacja to proces, w wyniku którego wartościowanie kogoś jest dokonywane z punktu widzenia atrakcyjności seksualnej. W ogromnym uproszczeniu możemy to sprowadzić do przymusu bycia sexy, do czynienia z człowieka obiektu seksualnego. Przykład? Sesja zdjęciowa w VOGUE Paris z Thylane Blondeau zrobiona w 2010 roku przez Carine Roitfeld. Wystarczy jedno spojrzenie na zdjęcia 9-letniej dziewczynki zrobionej na wampa, z makijażem i w obcasach, pozującej w pościeli w lamparcie cętki, by wiedzieć (i czuć), że coś tu jest nie tak.

Obraz
© Materiał prasowy

Czy rozmawianie z dziećmi, nawet najmniejszymi (używając języka, który rozumieją) o tym, czym różnią się kobiety od mężczyzn, czym jest miłość, jak ta miłość się wyraża i dlaczego każdy ma prawo do miłości, o ile nie krzywdzi innych, jest seksualizacją?

Zdecydowanie nie. Jest wychowaniem, jest edukacją seksualną – przedmiotem, którego ani Jarosław Kaczyński, ani Krystyna Pawłowicz w szkole nie mieli. Którego nadal nie mają polskie dzieci, bo to, co w naszych szkołach "przechodzi" pod płaszczykiem edukacji seksualnej, to kpina.

Podobnie jak kpiną jest grafika opublikowana przez Stanisława Karczewskiego na Twitterze: kobieta, mężczyzna, chłopiec i dziewczynka stoją pod parasolem z napisem PiS, który chroni ich przed tęczowym deszczem.

"Halo, halo, przecież to grafika, symboliczna, uproszczona!" można by powiedzieć. Z pewnością w definicję rodziny autorstwa PiS wpisują się też inne jej modele. No jasne. Na przykład: kobieta, mężczyzna i dwie dziewczynki. A może nawet cztery. Choć więcej to już niekoniecznie, bo nadwyrężałoby to i tak nadszarpnięty budżet państwa. Przecież co najmniej trójce należałoby się świadczenie wychowawcze, a matce czwórki dzieci - emerytura.

Ciekawe, czy moja rodzina: patchworkowa, nieformalna, niejednolita narodowościowo, w której, zanim było dziecko, był pies, wpisuje się w definicję rodziny PiS. Podejrzewam, że nie. I z tego tytułu nie zasługuje na ochronę granatowego parasola z grafiki Karczewskiego. Nie zasługuje też na świadczenia wychowawcze, ulgi podatkowe czy urlop ojcowski.

Z reguły puszczam te wywody polityków, zwłaszcza bezdzietnych, na temat rodziny mimo uszu. Bo mam swoją wizję wychowania, realizuję ją, razem z partnerem radzimy sobie ze wszystkimi obowiązkami wynikającymi z tytułu posiadania dzieci, na pomoc instytucji publicznych i prawa nie liczymy. Ale tym razem coś się we mnie przelało.

Poseł Kaczyński przypomina rozgoryczoną byłą żonę, która w sądzie rodzinnym rzuca hasłami: "dobro dzieci", "wartości rodzinne", byleby tylko uzyskać zamierzony efekt. I w pełni zgadzam się z Hanną Lis, która na Twitterze napisała: "A odpieprzcie wy się hipokryci od naszych dzieci".

Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl

Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Komentarze (589)
Zobacz także