Karolina Porcari: Jestem kobietą najgorszego sortu
Karolina Dafne Porcari – aktorka, dwa obywatelstwa, ponad dwadzieścia lat mieszkała we Włoszech, ale dorosłe i zawodowe życie spędza w Polsce. Grała głównie w teatrze i telewizji. Kino nad Wisłą odkrywa ją powoli. Być może przełomem będzie rola w filmie „Ojciec” Artura Urbańskiego. Niedoszła absolwentka literatury i filozofii mówi o „dobrej zmianie”, trudnych scenach gwałtu, o tym dla kogo da się poćwiartować i zjeść, głoskach „sz”, „rz”, „cz” i Mistrzostwach Europy, które w ogóle jej nie obchodzą.
Piotr Szygalski: Nasze spotkanie to niemal początek „Ojca”. Aktorka rozmawia z dziennikarzem, którego gra Piotr Najsztub. Wyszło to bardzo naturalnie, prawie dokumentalnie.
Karolina Porcari: Jeśli miałeś takie wrażenie to są pewnie dwa powody. Znam się z Piotrem od wielu lat, od czasu dzieciństwa kiedy przyjeżdżałam tu na wakacje z Włoch, i kiedy okazało się, że mieszkamy koło siebie. Stąd być może ta bezpośredniość - nie rozmawiałam na planie z panem dziennikarzem, tylko z dobrym znajomym od trzydziestu kilku lat. A po drugie mam oczywiści nieco inny życiorys niż Mila, ale akurat moje włoskie korzenie i mój powrót do Polski z miłości jest prawdą, tyle że ona robi to z miłości do mężczyzny, a ja do teatru. Dlatego przed tą sceną, częściowo improwizowaną, powiedziałam – korzystam z moich doświadczeń, przeżyć i osobowości. No i tak to wyszło.
PS:Włochy to kawał twojego życia – nadal mocno interesujesz się tym co dzieje się w drugiej ojczyźnie?
KP: Na pewno tak, choć może nie sprawdzam newsów codziennie. Oczywiście śledzę głównie kulturę. Niedawno widziałam „Nienasyconych” Luca Guadagnino z Tildą Switnon. Oboje uwielbiam, a Guadagnino razem z Paolo Sorentino to taki duet reżyserów, który jest absolutnie w centrum mojej uwagi. Przyglądam się też z niepokojem włoskiej polityce. Od wielu lat sytuacja jest niestabilna i raczej nie zachęca do powrotu. Ale ostatnio bardziej koncentruje się na tym co dzieje się w Polsce i też mnie to niepokoi. Dawno już nie byłam tak aktywna jak teraz na Facebooku.
PS: Czyli możemy porozmawiać o polityce?
KP: Możemy, ale jest niebezpieczeństwo, że będę wkurwiona do końca spotkania /śmiech/.
PS: Wkurwiona? Tyle czasu spędziłaś w kraju Silvio Berlusconiego, że chyba nie powinnaś narzekać na cokolwiek?
KP: Berlusconi doprowadził Włochy do ruiny, bo chciał bronić swoich interesów. Otępił ludzkie umysły, zagłuszył wszelką potrzebę przeżywania uczuć wyższych związanych ze sztuką, z filmem. A miała być przecież dobra zmiana - "Forza Italia!" czyli "Niech żyją Włochy!". Mam nadzieję, że Polska nigdy nie przeżyje tak długiego okresu uśpienia. Niestety jestem wegetarianką, rowerzystką i ogólnie kobietą najgorszego sortu.
PS: No to już wszystko wiemy. W aktorstwie też ciągnie cię do ról odważnych i mało zachowawczych?
KP: Głównie do złożonych, takich które mają w sobie niebo i piekło, ale to wcale nie znaczy, że muszą być niebywale ekstremalne. Mam nadzieję, że powstaną kiedyś filmy o Nadii Sawczenko, o grupie Femen, o Pussy Riot.
PS: Tymczasem jesteś aktorką, mamą i żoną – wszystko w jednym - w „Ojcu” Artura Urbańskiego. Znacie się od lat z teatru. Czy Urbański od razu wiedział, że musisz u niego zagrać?
KP: Nie. Artur zaprosił mnie na casting i uznał, że to rola dla mnie. Szczęśliwie okazało się, że wiele wspólnych, zrobionych wcześniej spektakli dało nam możliwość pójścia pewnym skrótem, użycia wypracowanego już języka. Pewnie dlatego w filmie zagrał też m.in. Redbad Klynstra.
PS: Twoja bohaterka przez chwilę jest tuż przed porodem. Brzuch był twój czy dolepiony?
KP: Dolepiony. Granie w dziewiątym miesiącu ciąży byłoby ryzykowne /śmiech/. Chociaż kiedyś grałam aż do siódmego.
PS: Trochę żartuję, ale filmowy mąż czyli Artur eksponując swoją czułość, całuje go i przytula się do niego, a on nadal wygląda bardzo realistycznie /śmiech/.
KP: I tak ma być. To zasługa Katarzyny Lewińskiej i jej kostiumów.
PS: Ty prywatnie i twoja bohaterka, już wiadomo, że jest sporo podobieństw. To od razu było w scenariuszu?
KP: Postanowiliśmy czerpać z moich prywatnych doświadczeń w budowaniu tej roli. Zrobiliśmy z niej Polko-Włoszkę, aktorkę, bo wstępnie miała inny zawód i inaczej się nazywała, a para bohaterów nie mieszkała nawet w Polsce. Ostatecznie jej przyjazd do kraju, brak rodziny, jej samotność, dają temu małżeństwu ciekawe odcięcie od świata i zamknięcie się na siebie.
PS: Urbański jest w przypadku „Ojca” scenarzystą, reżyserem i aktorem. Myślisz, że ta wszechstronność wymaga wyjątkowych kompetencji?
KP: Jestem pełna uznania dla takiego wysiłku. Ta historia była dla niego bardzo osobista, dlatego chociaż jest przede wszystkim reżyserem i scenarzystą, to myślę, że podświadomie chciał w swoim filmie też zagrać .
PS: Nie wszyscy wiedzą, że widzieli cię w mocnym epizodzie w „Róży” Smarzowskiego. Jak powiedział o nim twój kolejny filmowy mąż Marcin Dorociński - „jesteś jednocześnie gwałcona i zabijana”.
KP: No tak, ale zacznę od oficjalnej deklaracji. Kocham Wojtka Smarzowskiego. W jego filmie mogę jeszcze raz dać się zgwałcić, pobić, zamordować, poćwiartować i zjeść. Wszystko o czym by zamarzył /śmiech/. Są powody. To twórca, który kocha aktorów i wykonuje wyjątkową pracę dla społeczeństwa. Wojtek stawia nas przed lustrem i pokazuje wspaniałe, ale też zupełnie niewspaniałe cechy narodowe. Oczywiście, że chciałabym grać u niego tylko główne role, ale byłam zaszczycona, że zaprosił mnie do tego ważnego, choć małego zadania. Zdjęcia trwały dwa dni, ale inscenizacja była tak sugestywna, że nosiłam ją w sobie przez kilka tygodni, łącznie z jakimiś nocnymi koszmarami. I trochę trudno w przypadku takich ról żartować, ale w grudniu grałam w amerykańskiej produkcji „Music, war and love” i gwałcił mnie ten sam aktor, który robił to „Róży”. Szczególne przeżycie. Widzisz po latach tego samego faceta w niemieckim mundurze /śmiech/. Poza planem to polski kaskader.
PS: I zabija cię też drugi raz?
KP: Nie jest to pokazane, ale pojawia się informacja, że cała moja rodzina ginie. A sam film wspominam znakomicie, głównie współpracę z reżyserką Marthą Coolidge. Pani w okolicach siedemdziesiątki, świetnie przygotowana, sypie anegdotami i ma więcej energii niż połowa planu razem wzięta, po prostu torpeda /śmiech/.
PS: Wróćmy do trudnych scen. „Gram gwałt” - taki dzień w grafiku aktorki to coś zupełnie innego, czy kolejne, zawodowe zadanie do wykonania?
KP: Nie, nie czuję się wtedy bardziej zdenerwowana. Krępują i wprawiają mnie w zakłopotanie raczej momenty nagości, sytuacje erotyczne. Natomiast na pewno do każdej sceny potrzebuję emocjonalnego nastrojenia się, wejścia w odpowiednią aurę. W przypadku „Róży” wszyscy wiedzieliśmy co ma nastąpić. Nikt nie próbował robić z tego ani tragedii, ani tym bardziej komedii. Było to wyczerpujące, leżenie przez kilka godzin na ziemi w niezbyt ciepły dzień. Przed zdjęciami Wojtek wziął mnie pod ramię, powiedział do ucha kilka magicznych słów i już. Inne uwagi reżyserskie nie były potrzebne. Wprowadził mnie po prostu w odpowiedni klimat i dał absolutne poczucie bezpieczeństwa. Było oczywiste, że to co robimy ma sens, a ja nie będę się wstydzić ani krępować.
PS: W którym twoim filmie, bo nie wszystkie są w Polsce znane, ty i erotyka jesteście w największej ilości?
KP: Zagrałam kilka lat temu ekstremalną rolę we francusko - angielskiej produkcji „Zero”. Dużo seksu, scen rozbieranych i przemocy. Jestem terrorystką, wysadzam ludzi i zakochuję się w liderze innej grupy terrorystycznej. Tyle, że reżyser David Barrouk, miał duży problem na etapie montażu. I nie wiem czy kiedykolwiek go skończy /śmiech/. Czyli trudno właściwe się do tego odnosić, a żałuję, bo scenariusz był bardzo ciekawy. Moja bohaterka jest brutalna i bezkompromisowa, ale to nie znaczy, że zła. Wszytko co robi, robi po to, żeby odzyskać 10-letniego, porwanego syna.
PS: Producenci przynajmniej zapłacili?
KP: Zapłacili /śmiech/.
PS: Twoje ulubione włoskie miasto to Florencja, dlaczego?
KP: De gustibus non disputandum est - czyli nie ma co dyskutować o gustach. Nie jestem jakoś emocjonalnie związana z Florencją, mieszkałam głównie na południu Włoch, trochę w Mediolanie i Rzymie, ale pod względem estetycznym to miasto mnie zachwyca. Jest też coś specyficznego w jej mieszkańcach. Są bardzo ekstrawertyczni z niesamowitym, trochę cynicznym poczuciem humoru. Roberto Benigni jest florentyńczykiem. I Dante Alighieri. Mój najukochańszy poeta.
PS: No właśnie. Ponoć miałaś szanse zostać włoską bibliotekarką.
KP: Chyba nie, chociaż przez trzy lata studiowałam w Mediolanie na wydziale „literatura i filozofia”. Literatura to moja wielka pasja - zaczęłam właśnie pisać scenariusz do filmu fabularnego. Podczas studiów teatr i aktorstwo cały czas były gdzieś w tle. Debiutowałam mając szesnaście lat. Zagrałam główną, damską rolę w teatrze “Paisiello” w Lecce. Byłam przewodniczącą chóru w „Chmurach” Arystofanesa u Salvatore Tramacere, który prowadzi świetnie działający zespół Koreja na południu Włoch i nadal bardzo często wystawia klasykę. Od tego momentu aktorstwo stało się moją „chorobą” z której nie można się już wyleczyć /śmiech/.
PS: Kończysz liceum i mówisz rodzicom, że chcesz zostać aktorką. Są zachwyceni?
KP: Kiedy widzieli ukochaną córeczkę w głównej roli, w poważnym teatrze, byli oczywiście bardzo dumni, ale kiedy przyszło co do czego … /śmiech/. Powiedzieli – puknij się w głowę dziewczyno, to nie jest żaden zawód. Ojciec jest prawnikiem. Rozumiesz.
PS: A mama?
KP: To ciekawa historia. Kończyła szkołę baletową w Warszawie. Mając dwadzieścia jeden lat poznała tatę, który wykładał na italianistyce. Rzuciła studia, przerwała karierę i wyjechała z nim. Dlatego po moim pomyśle, była być może trochę zaniepokojona, ale nie sprzeciwiała się otwarcie. Tyle, że to południe Włoch, czyli społeczeństwo mocno patriarchalne. Mężczyźni decydują i sprawę trzeba było przedyskutować z ojcem, który nie tyle mi zabronił, co zasiał mnóstwo wątpliwości. Skutek był taki, że sama stchórzyłam i uznałam, że na razie będzie to hobby. Jadę do Mediolanu, studiuję, ale jestem zapisana do dziewięćdziesięciu procent kółek teatralnych, które tam istnieją. Teraz wiem, że niektóre z nich to była niezła amatorszczyzna /śmiech/, choć wtedy wydawały się fascynujące. Jestem w każdym teatrze, oglądam osiemdziesiąt – dziewięćdziesiąt procent premier. Wydaję na to wszystkie pieniądze. I wytrzymuję tak psychicznie dwa lata. W końcu trafiam na festiwal teatralny gdzie są m.in. spektakle z Europy Wschodniej, ze Skandynawii, z Niemiec. I już wiem, że teatr francuski, włoski, hiszpański ma estetykę, która dużo mniej mnie porusza, ale co ważniejsze, wiem, że nie mogę już tak wytrzymać, że muszę tego spróbować. Przyjeżdżam na egzaminy do Polski, zdaję. Zaczynają mnie wspierać rodzice. Widzą, że to determinacja, której nie można już powstrzymać.
PS: Ostatecznie studiujesz w Krakowie. Co nie udało się w trakcie pierwszego, warszawskiego podejścia?
KP: Stolica była pierwsza nie dlatego, że nie chciałam trafić do Krakowa, tylko nie wiedziałam, że są w ogóle inne szkoły. Rektorem Akademii Teatralnej w Warszawie był wtedy Jan Englert, który nie dopuścił mnie do drugiego etapu. Powiedział, że za słabo mówię po polsku i ewentualnie mogę pójść na roczny staż. Tak się stało.
PS: Miał rację?
KP: Myślę, że tak. Miałam silny akcent, ograniczone słownictwo, do dziś mam spore zaległości jeśli chodzi o polską literaturę. Chodziłam też do logopedy bo nie wymawiałam „sz”, „cz”, „rz”. Popełniałam wtedy tyle błędów, z resztą zdarzają się do dzisiaj, że jakakolwiek współpraca ze mną byłaby koszmarem /śmiech/.
PS: To nie jest żaden komplement na siłę, ale teraz mówisz bardzo dobrze.
KP: No wiesz. Jestem już w Polsce kilkanaście lat, ale to żmudna praca. Natomiast dostałam od mamy pewien bonus czyli podstawy języka. Do mnie, brata i siostry mówiła tylko po polsku. To samo robię ze swoim 3-letnim synkiem: tylko włoski, i już jest dwujęzyczny. Może nawet nie będzie miał akcentu. Ale kiedy ja tutaj przyjechałam było naprawdę trudno. Wcześniej w kraju spędzałam tylko dwutygodniowe wakacje, żyłam bez telewizji, bez bajek, bez przyjaciół, którzy mówią w tym języku, dlatego pierwszy rok był ciężki.
PS: Czyli kiedy mówisz, że twoją najważniejszą cecha jest determinacja, mówisz prawdę. Rodzice byli chyba z tego powodu dumni?
KP: Oj nie wiem. Chyba w pewnym momencie mieli mnie już dosyć i nie mogli słuchać o moim aktorstwie.
PS: Wyjeżdżając z Włoch uciekłaś od męskiej dominacji?
KP: No nie, to było rozczarowanie. Warszawa, metropolia, bardziej na północ, a odnajduję te same schematy. Chyba niestety cała Europa jest w szponach patriarchatu i nie działa to ani na korzyść kobiet, ani mężczyzn.
PS: Większość Ziemian wybierając między Polską a Włochami wolałaby żyć w słonecznej Italii. Dlaczego nie ty?
KP: Zakorzeniłam się, tutaj mam pracę z której jestem zadowolona. Nie zawsze było tak, że w jednym roku miałam dwie filmowe premiery jak teraz, były też przestoje, frustracje, ale w sumie jest rozwój i kontynuacja. Zagrałam też w kilku bardzo dobrych włoskich filmach, ale nie wiem czy chciałabym funkcjonować w tamtym systemie i rywalizować z olbrzymią ilością amatorów. Tam aktorem może być właściwie każdy.
PS: A w Mediolanie prawie każdy zajmuje się modą. Sylwetka modelki to konsekwencja kilku lat spędzonych w tym mieście?
KP: Ale ja nigdy nie zajmowałam się modelingiem. Kocham jedzenie, uwielbiam jeść i pić czerwone wino /śmiech/. Biegam, codziennie rano, 15-20 minut. Poza tym w moim zawodzie fizyczna sprawność powinna być cały czas w pewnej gotowości. Przynajmniej ja do tego tak podchodzę.
PS: Za chwilę Mistrzostwa Europy w piłce nożnej i być może mecz Polska–Włochy. Komu wtedy kibicujesz?
KP: Piłka nożna średnio mnie interesuje. Pewnie było już kilka takich meczów, ale jakoś w ogóle nie budzi to moich emocji.
PS: To wróćmy do ważniejszego wydarzenia niż Mistrzostwa Europy. „Ojciec” to film dla widzów festiwalowych czy dla fanów kinowego popcornu?
KP: Myślę, że znajdzie publiczność. Temat jest ważny. Większość z nas zmaga się z rodzicielstwem, a niestety każdy, prędzej czy później, z odchodzeniem rodziców. Poza tym w Lunie, do której czasem chodzę, nie sprzedają popcornu /śmiech/.