Blisko ludziKatoliczka jak gwiazda pop. Adu o nawróceniu i sztuce

Katoliczka jak gwiazda pop. Adu o nawróceniu i sztuce

Katoliczka jak gwiazda pop. Adu o nawróceniu i sztuce
Źródło zdjęć: © Archiwum prywatne
Michał Suchora
17.09.2016 10:33, aktualizacja: 19.09.2016 11:56

Nie akceptuje jej Kościół ani show-biznes. Nie znajduje zrozumienia wśród artystów. Swoją sztukę pokazuje przede wszystkim w internecie. Kiedyś odwróciła się od Boga, teraz chce ewangelizować „gimbazę”. Śpiewa popowe piosenki o wierze. Nie tyle ociera się o kontrowersję, co z nią flirtuje. O swoim dzieciństwie, nawróceniu i sztuce Adu, czyli Ada Kaczmarczyk, opowiedziała Michałowi Suchorze.

Pamiętasz, jak byłaś ubrana w dniu Pierwszej Komunii Świętej? Medalik, wianek, różaniec?
Oczywiście, nigdy tego nie zapomnę! To było pierwsze fascynujące mistyczne doświadczenie i pierwsze ewangelizatorskie show, jakie dałam. Przede wszystkim już wtedy czułam, że chcę w jakiś bardziej oryginalny sposób okazywać moją wiarę. Pamiętam, że wszystkie dziewczynki miały długie białe sukienki z cekinami, a nas nie było stać na taką, ale udało się znaleźć tańszą, która była jeszcze bardziej efektowna – krótka, kloszowana, na dużym kole. Wyglądałam jak beza na dwóch białych wykałaczkach. Ale nie to było gwoździem programu. Zostałam wybrana przez księdza i panią katechetkę do śpiewania „Alleluja” podczas mszy. Tekst brzmiał: „Nie zostawię was sierotami i rozraduje się serce wasze”. Ćwiczyłam cały miesiąc to jedno zdanie. Czułam, że to mój ewangelizatorski debiut i wiedziałam, że muszę zrobić wszystko, żeby przekaz i występ zostały zapamiętane. Dlatego ozdobną część wianka, którą upina się z tyłu, przypięłam sobie na czoło. Opadające kwiaty częściowo zakrywały mi twarz. Czułam, że to może być totalnie nowy trend. Ale chyba tylko ja, bo parę koleżanek wyśmiewało się ze mnie. Już wtedy nauczyłam się iść swoją drogą i nie zważać na komentarze. Dziś, kiedy jestem bardzo popularna w internecie i hejt leje się na mnie strumieniami, wiem, że tamta lekcja była bardzo ważna.

Byłaś religijnym dzieckiem? Pociągała cię celebra, śpiew, mistyczna atmosfera mszy?
Tak, jarałam się tym bardzo. Ceremonie, picie wina i błyszczące szaty księży zawsze robiły na mnie wielkie wrażenie. Choć wtedy jeszcze nie śniłam na serio o fachu kapłanki. Pierwszym zawodem, jaki chciałam wykonywać, była praca katechetki. To dlatego, że katechezy w pierwszych klasach podstawówki były najprzyjemniejszymi lekcjami. Pani opowiadała te wszystkie magiczne historie, ilustrując je kolorowymi kredami na tablicy, a my równie kolorowymi flamastrami przerysowywaliśmy je do zeszytów. To było super, bo na innych lekcjach takich rzeczy nie było. Chodziłam nawet potem do parafialnego chóru kościelnego, ale natknęłam się na chłopca, który mi dokuczał. W Niedzielę Palmową nie wytrzymałam i przywaliłam mu palemką w twarz. Sytuacja w chórze się skomplikowała i odeszłam. Potem rzeczywistość zaczęła alarmować, że jest duże bezrobocie i w życiu trzeba mieć zawód, który da sensowny hajs. Stopniowo zaczęłam odwracać się od Boga, a miejsce moich dziecięcych marzeń zajęła wizja, w której miałam zostać dentystką. Bunt przechodził wiele faz i trwał aż do 2013 roku, w którym nawróciłam się na katolicyzm.

Obraz
© Archiwum prywatne

Obraziłaś się na Kościół i Boga?
W Boga przez pewien czas nie wierzyłam, ale nie przypominam sobie, żebym była jakoś znacząco czy długotrwale na niego obrażona. Jeśli byłam obrażona, to raczej na Kościół. Ale to zrozumiałe, kiedy jest się młodym i chce się wyrwać z pewnych ram i zaszaleć, a ktoś chce cię powstrzymywać i grozi palcem. Bunt wtedy łatwo się rodzi w młodym człowieku. Choć powiem szczerze, że jakiś hamulec pozostał we mnie z tej katechizacji za dziecka i przystopował mnie przed wieloma nieroztropnymi decyzjami. Kiedy przechodziłam etap ezoteryczny, przybliżyłam się do klimatów duchowych na nowo, zaczęłam chodzić do kościoła, choć zupełnie inaczej odbierałam to, co tam się dzieje. Bóg był jeszcze enigmatyczny wtedy, a ta enigmatyczność była męcząca dla mnie i potrzebowałam znaleźć jakiś konkret. Wtedy zrozumiałam, że takim konkretnym Bogiem jest Jezus i stwierdziłam, że to chrześcijaństwo składa mi się do kupy. Gdybym ja była Bogiem, to też bym wynalazła Jezusa – czyli wysłała siebie na Ziemię, żeby zobaczyć, jak to jest być człowiekiem, jak to jest cierpieć i czuć to, co człowiek. Co to za Bóg, który nigdy nie zszedł na Ziemię i nie spróbował zobaczyć, jakie to życie tu nie jest łatwe?

Bardzo szybko przemiana w twoim osobistym życiu zaczęła mieć wpływ na twoją sztukę. Jak zareagowali twoi znajomi artyści na to, że zaczęłaś kręcić filmy o Bogu, Marii, Kościele?
Oj różnie. Jedni stwierdzili, że robię to dla beki, a drudzy, że oszalałam. Wielu polecało mi psychiatrów i psychoterapeutów. Inni znowu widzieli we mnie sprytną bluźnierczynię, która chce zrobić Kościół w bambuko, co im imponowało. Domyślam się, że to musiało wyglądać specyficznie, ale czasami nie chciało mi się tłumaczyć wielu rzeczy i trochę się odcięłam. Wtedy też zaczęły powoli otaczać mnie nowe, nieznane wcześniej środowiska. Czułam, że bardziej mnie rozumieją w tematach, które zajmowały intensywnie moją głowę. Tak wpadłam w ręce anarchokonserwatystów i hipsterprawicy.

A twoja rodzina cieszyła się z nawrócenia? Wychowałaś się w religijnym domu?
Rodzice długo się bali tego, co mówiłam. Byłam świeżo po przebytej depresji, więc ciężko było stwierdzić, czy to jakiś kolejny jej objaw, czy właśnie wyjście z niej. Babcia była zachwycona i czuła, że jej modlitwy o moje nawrócenie zostały wysłuchane. No i uwielbia filmik „High Mass” przedstawiający kolorową Mszę Świętą, w którym u starszych pań w moherowych beretach kłębi się tęcza. Mamie spodobało się od razu „Jaraj się Marią”, a młodszemu kuzynostwu to już w ogóle na maksa. Ale problem był nie tyle z intensywnością nawrócenia, ale raczej z tym, w jaki sposób zaczęłam o nim mówić. Długo trwało, zanim rodzice zaakceptowali „Czystą pipę”, która zdobyła największą popularność w internecie.

Sama próbujesz nawracać, a tymczasem na forach katolickich można przeczytać, że to raczej ciebie trzeba nawrócić. Czy piosenki „Idź do światła i nie pierd...” „Embriony na trony” czy „Czysta pipa” to celowa prowokacja?
Ja raczej ewangelizuję tych, którzy są poza Kościołem, którzy się miotają. Mój przekaz nie jest kierowany do środowisk katolickich, bo już go znają. Jeśli one mają coś czerpać, to raczej sposób przekazywania treści duchowych, który może przybierać bardzo różne formy, a awangardowość, eksperyment czy prowokacja wcale nie muszą zaprzeczać afirmowanym ideom. Najbardziej zależy mi na „gimbazie” z internetu, bo to tam czyha na młodych ludzi wiele niebezpieczeństw. Dlatego moja sztuka na pierwszy rzut oka bardzo przypomina youtubowe produkcje, bo ma przyciągnąć tych, którzy szukają mocnych wrażeń i nagle mogą natknąć się na dobro zapakowane w kontrowersyjną formę.

Obraz
© Archiwum prywatne

W świecie sztuki postrzegana jesteś przez wielu jako nawiedzona, w środowiskach kościelnych też nie jesteś do końca akceptowana. Wygodnie ci funkcjonować w takim rozkroku?
Rozkrok, o którym mówisz, to tylko dwie trzecie całego rozkroku. Popkultura też nie wie, co ze mną zrobić. Wszystkie te trzy światy wydają się jednak razem w mojej sztuce tworzyć coś, co naprawdę przybliża do Boga. Dopiero w syntezie przeciwieństw, które muszą ze sobą wchodzić w dialog i szukać wspólnego języka, czuję, że jestem bliżej Boga. A że ten rozkrok jest niewygodny i tworzy namiastkę swego rodzaju drogi krzyżowej, to chyba też się wpisuje w to, co wyznaję. Czuję, że tylko wtedy, kiedy ludzie z tych różnych rejonów mają ważny temat do dyskusji i się trochę z nim męczą, mają szansę być w pewien sposób razem. Mimo że obrywa mi się nieraz sromotnie, to czuję, że to co robię, ma jednak wyższy sens.

Kochasz obcisłe ubrania, mini, ostry makijaż. Czy katoliczce przystoi taki nieskromny, wyzywający strój?
Myślę, że każda katoliczka powinna strojem też trochę wyrażać swoją kobiecość czy „dziewczyńskość” i nie rezygnować od razu z fajnych ubrań na korzyść worków na ziemniaki. Poza tym jestem nie tyle katoliczką co katoliczką-gwiazdą estrady i moje ubrania zawsze będą lśnić i błyszczeć, choć niekoniecznie od razu odsłaniać wszystko. Nawet jeśli idę w fioletowych włosach do kościoła, to nie znaczy, że świecę tam dekoltem. Nie jest moją intencją rozpraszanie kapłanów. Kiedyś miałam koncert na Uniwersytecie Kardynała Wyszyńskiego. Wybrałam się tam w stroju codziennym – w białych kozaczkach i różowej mini. Niechcący wbiłam się nie do tej auli. Plątałam się tam biedna przez jakiś czas, szukając wolnego miejsca. Wszystkie oczy sióstr zakonnych i księży panelistów zwróciły się na mnie. Trafiłam na wykład o tym, jak zgubne jest dziś bycie singlem. W końcu skumałam, że to nie ta impreza i wyszłam, pozostawiając uczestników wykładu w zdezorientowanych. Zatem bez względu na to, czy bym chciała, czy nie, jestem chodzącym performansem.

Poza galeriami twoją sztukę można oglądać głównie w internecie. Na swoim profilu na YouTubie zamieściłaś choćby pracę „Msza”. Czy myślisz, że sieć może zastąpić tradycyjne formy kultu? Można się modlić przed komputerem?
To raczej forma promocji wspólnego doświadczenia duchowego. Myślę, że msza, która jest transmitowana przez telewizor czy komputer, ma sens do praktykowania. Ale taka, która została zarejestrowana i potem jest odtwarzana, raczej nie ma w sobie najważniejszych elementów, które ją tworzą. W mojej tęczowej mszy chciałam raczej pokazać to, co jest pod spodem w rytuale, który wydaje się nudny, albo co powinno być, bo ludzie często zapominają o esencji w takich duchowych praktykach. Najważniejszą esencją jest spotkanie z Bogiem, który jest miłością i największym szczęściem. W moim filmie uosabia to rozbryzgująca się na wiernych tęcza. Dlatego internetu bardziej używam do katechizacji, ewangelizacji, szerzenia treści religijnych niż do tworzenia obiektów, przed którymi się modli. Moja sztuka ma służyć refleksji i przemyśleniom, które kierują do rozwoju świadomej wiary i w tym internet się całkiem dobrze sprawdza.

O swojej wierze i przywiązaniu do Kościoła mówisz z wielką otwartością. Czy to przez potrzebę ewangelizacji? Jesteś współczesną apostołką?
Tak się do tej pory czułam. Zresztą ja zawsze odczuwałam jakąś potrzebę misji, przekazywania treści o rzeczach wielkich, ponadczasowych i znaczących. Afirmowanie samej sztuki nie dawało mi takiego spełnienia. Dopiero przeczucie, że mogę być agentką samego Boga, zaczęło nadawać sens temu wszystkiemu, co robię. Nie tylko kiedy ewangelizuję, ale kiedy mówię o tematach patriotycznych, czuję się medium, narzędziem w rękach Stwórcy, przez które przepływają jego przekazy dla ludzi. Moje cierpienia, upadki czy momenty błądzenia są jego genialnym scenariuszem, który ja realizuję. Papież Franciszek zawsze powtarza, że każdy musi pozostawić po sobie ślad. Te słowa bardzo mnie inspirują, bo każdy ma swój niepowtarzalny sposób pozostawienia po sobie tego śladu. Każdy ma swoją własną drogę do dodania czegoś do historii naszego świata i każdy jest powołany, żeby ten sposób znaleźć i go zrealizować.

Źródło artykułu:WP Kobieta
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Komentarze (11)
Zobacz także