Kinga Rusin: Lubię grę w otwarte karty
O parytetach w telewizji, odnajdywaniu się w męskim zawodzie i największych życiowych wyzwaniach, z Kingą Rusin rozmawia Agnieszka Żukowska.
Do tej pory na całym świecie „Agenta” prowadzili prawie tylko mężczyźni. Jak pani myśli, jaka dzisiaj jest w ogóle rola kobiet w mediach? Jak bardzo musimy być męskie w tym zawodzie, a na ile korzystamy z kobiecej intuicji? Czy jest to ciągle podział sprawiedliwy?
Od jakiegoś już czasu ten podział w polskich mediach jest na szczęście równy. Zarówno na wizji jaki i w przypadku osób decyzyjnych. Odkąd Nina Terentiew została dyrektorem programowym Polsatu, a to samo stanowisko w TVN-ie piastuje dyrektor Edward Miszczak, media są obszarem, gdzie zachowany jest parytet. Zupełnie inną sprawą jest tematyka, jaką w mediach zajmują się kobiety, chociaż i tu powoli zaczynamy odbiegać od stereotypu, że kobieta mówi tylko o dzieciach i urodzie, a mężczyzna o polityce i sporcie. Kobiety bez żalu ustępują miejsca płci przeciwnej w obszarach uważanych do niedawna za typowo kobiece, wystarczy popatrzeć na liczbę blogerów modowych - jest i Modny Tata i Ekskluzywny Menel. Wszystko idzie w dobrym kierunku. I tak było przy okazji „Agenta”. Gdzie jest powiedziane, że program przygodowy musi prowadzić mężczyzna? Ten stereotyp już dawno temu przełamała u nas Martyna Wojciechowska. Fajnie i konsekwentnie prowadzi swoją misję.
A czy względna równość jest zachowana również w zarobkach?
Jeśli chodzi o zarobki, to nie znam płac kolegów, bo u nas się tego nie ujawnia. Zupełnie inaczej niż w Stanach. Tam te porównania w dalszym ciągu wychodzą na korzyść mężczyzn, chociaż pierwszą prawdziwą gwiazdorską pensję dostała kobieta, Barbara Walters. To był pierwszy kontrakt, który już wiele lat temu opiewał na milion dolarów rocznie. Sympatyzująca wtedy z Walterem Croncaitem (prowadzącym serwisy informacyjne – przyp. red.) Ameryka była oburzona, że „babałała”, jak ją nazywali ze względu na wadę wymowy, dostała takie pieniądze! W tej chwili barierę finansową złamała również kobieta - Katie Couric – 17 milionów dolarów pensji rocznie za prowadzenie newsów. Ale są to pojedyncze przypadki, bo gwiazdorzy amerykańskiej telewizji to głównie mężczyźni. Telewizja w Polsce może być w sumie stawiana za wzorzec równości, bo jeśli sobie porównamy udział kobiet na stanowiskach menadżerskich i zarządzających w polskich spółkach, na przykład giełdowych – już jest problem.
Co jest dla pani najważniejsze w pracy?
Lubię grę w otwarte karty. Kiedy rozmawiam z zespołem z którym pracuję, jak wyobrażam sobie program, który prowadzę, to zależy mi przede wszystkim na swobodzie i zaufaniu. Potrzebuję również wyzwań i ciekawych tematów. Jeżdżę za nimi po całym świecie. I poza tym, że lubię to robić, cieszy mnie fakt, że mogę widzom przedstawić tematy, które mnie fascynują, a mój zespół pozwala mi je realizować.
Jak wysoko ta zawodowa poprzeczka jest ustawiona? Czy prowadząc „Agenta”, odkryła pani coś dla siebie? Dowiedziała się więcej o sobie?
To dla mnie wyjątkowy program. Po raz pierwszy poza granicami Polski, w technice „life to tape”, bez dubli. Holenderski producent „Agenta”, który miał ogromne doświadczenie w jego realizacji, ponieważ wyprodukował wcześniej 16 jego edycji, radził, żebym nie oglądała zagranicznych wersji, nie sugerowała się niczym, a wypracowała własną technikę. I to było duże wyzwanie, że mogłam kombinować, prowadzić zadania wielotorowo. Brałam udział w zabawie psychologicznej na żywo i obserwowałam – tak mogłabym podsumować tę przygodę. Kolejne, bardzo ciekawe zawodowe zadanie. Czterdziestominutowy odcinek nagrywaliśmy dwa dni. Dwadzieścia cztery godziny na dobę graliśmy w grę. Grała w nią cała ekipa, produkcja, technicy – blisko sześćdziesięcioosobowa grupa. Wszyscy. To nie była objazdowa wycieczka krajoznawcza ani adventure trip. To była realizacja programu przygodowego w niezwykłym rygorze, ale bardzo dobrej atmosferze.
Będzie druga część „Agenta”?
Mam nadzieję! Program jest sukcesem i najlepiej ogląda się w grupie docelowej. Liczę na to, że drugi sezon będzie realizowany w równie niesamowitym miejscu.
Dla programu zostawiła pani swój dobytek na cały miesiąc. Trudno było wyjść z roli matki, businesswoman i bez wyrzutów sumienia oddać się zadaniu?
Ależ to normalna kolej rzeczy! Byłam w pracy. Musiałam się tylko bardzo dobrze zorganizować. Poza tym mam już dorosłe dzieci.
Pani córki to już osobne byty, mądre, wrażliwe dziewczyny...
Dziękuję. Zawsze mówiłam swoim dzieciom, że najważniejsza w życiu jest pasja. Decyzje zawodowe, które podejmujemy w kontekście swojego wykształcenia często podyktowane są różnymi sytuacjami. A pasja zawsze się obroni, zawsze wskaże nam drogę.
Pasją Poli jest sport, piłka nożna, długie lata trenowała też jeździectwo, zna więc sport również od kuchni. Iga z kolei interesuje się sztuką. Trzyma rękę na pulsie, wie, gdzie jest fajna wystawa, gdzie warto pojechać i co zobaczyć. Coraz częściej imponuje mi swoją wiedzą. Obie są bardzo charakterne, co mnie naturalnie cieszy.
Podobno „charakterne” kobiety są mniej szczęśliwe i nie mają łatwo w życiu.
Wszystko zależy od tego, jakich partnerów sobie wybiorą. Wojna płci często wynika też z tego, że to mężczyźni mają niskie poczucie własnej wartości. Mężczyzna, który nie ma tego problemu, nie zobaczy w kobiecie rywala. Tylko partnera właśnie.
Cieszę się, że jest dzisiaj tak ogromna moda na gotowanie, że powstało mnóstwo programów kulinarnych w których gotują mężczyźni. Cudowni Michel Moran czy Modest Amaro - dzięki nim mężczyźni już wiedzą, że męskim można być także w kuchni przy garach.
Ja bardzo lubię gotować, ale to nie znaczy, że cały dzień muszę spędzić w kuchni. Ma być zdrowo i szybko. I o tym też piszę w swoim „ekoporadnikuurody.pl”.
Sześć lat temu napisała pani książkę razem z Małgosią Ohme, „Co z tym życiem?”. Wraca do niej pani czasami, czy może niektóre rzeczy w niej zawarte zdezaktualizowały się?
Poruszyłyśmy w tej książce tematy uniwersalne. Odpowiadałyśmy też na uniwersalne pytania czytelniczek. Dlatego „Co z tym życiem?” do dzisiaj nie straciło na aktualności. Zawarte są w niej dwie perspektywy: specjalisty i kobiety, która czuje potrzebę znalezienia odpowiedzi. I odpowiada z własnego doświadczenia i punktu widzenia.
Zapracowała pani na wizerunek osoby żyjącej blisko natury, w zgodzie z nią. Osoby, której problemy świata przyrody są niezwykle ważne. Można takiej wrażliwości nauczyć dzieci? Jak?
Można - dając przykład. Dzieci obserwują i widzą, ile w tym zachowaniu jest prawdy, ile fałszu. Moje córki są świetnie zorientowane we wszystkich tematach dotyczących zarówno ekologii jak i polityki. Ostatnio moja 15-letnia córka zaimponowała mi dojrzałym wpisem na Instagramie, popierając akcję „dziewuchy dziewuchom”. Obydwie na szczęście są bardzo zaangażowane w sprawy społeczne. Rozumieją tematy ekologiczne.
Rozumiem, że to za pani przykładem? Widziałam na pani facebooku wiele wpisów proekologicznych. Walczy pani o zakaz polowań z nagonką i alarmuje o nadmiernej wycince polskich lasów.
Lasy państwowe należą do państwa. W państwie żyją obywatele. Ponad trzydzieści osiem milionów Polaków nie może dać sobie narzucić narracji stu tysięcy leśników i myśliwych. Utworzenie czegoś takiego jak Parki Narodowe jest w interesie narodowym, nie w interesie lokalnej garstki, która nie zdaje albo nie chce sobie zdawać sprawy z tego, jakie byłyby korzyści z ich powstania. Chociażby rozwinięcie ekoturystyki. Rezerwat ścisły Puszczy Białowieskiej ma 49. kilometrów kwadratowych. To powierzchnia jak trzy lotniska Okęcie. I to jest taki wielki problem, żeby go chronić? Jestem całym sercem z ekologami i za tym, że cała Puszcza Białowieska powinna być pod ścisłą ochroną. Powinna być Parkiem Narodowym. Przecież to jest tylko około jednego tysiąca kilometrów kwadratowych lasów. Czy naprawdę nie stać naszego kraju, żeby go chronić? Rezerwat ścisły nie jest ogrodzony, dlatego to tak atrakcyjne miejsce polowań. Zwierzęta na terenie rezerwatu są co prawda chronione, ale wystarczy, że wyjdą dwa centymetry poza ten obszar i można już do nich strzelać! Cała Europa chce zobaczyć ostatni kawałek prawdziwej puszczy, a my chcemy ją wyciąć, bo ktoś coś mówi o kornikach? Dopuśćmy ekologów do głosu, to fantastyczni ludzie - botanicy, dendrolodzy, którym na szczęście nie jest wszystko jedno. Oni naprawdę wiedzą, co robią.
Nie tylko w rządzie PIS-u minister środowiska był zapalonym myśliwym...
To przerażająca prawda! Chociaż minister Szyszko, mam takie wrażenie, chce zasłużyć na tytuł króla myśliwych. I on ma się zajmować ochroną środowiska? Smutne. Ciągle mówi o konieczności odstrzału kontrolowanego, bo wzrasta pogłowie zwierząt. A ja wierzę ekologom, którzy mówią, że jest odwrotnie – że dramatycznie spada. Na Mazurach i w Karpatach można polować z nagonką. Giną dziesiątki tysięcy zwierząt. Ale Minister Szyszko chce się pochwalić wynikami odstrzału zwierząt. Ich głowy, rogi, kopyta ozdobią domy naszych „dzielnych” myśliwych albo pojadą do Niemiec.
Jeśli myśli pani o wyzwaniach, nawet z perspektywy czasu, co było największym?
Nie ma trudniejszego zadania, niż bycie rodzicem. Nie ma wyzwania ani zawodowego, ani społecznego, które mogłoby się równać z rodzicielstwem. Największym wyzwaniem jest wychowanie dzieci. I nie dziwię się, że tak strasznie spada liczba urodzin w naszym kraju. Z bardzo prostego powodu – decyzje o posiadaniu dzieci coraz częściej podejmowane są świadomie. To już nie są te czasy, gdzie na pewnym etapie życia po prostu wszyscy mieli dzieci, bo taki był schemat i tak wypadało. Teraz każdy świadomy rodzić zdaje sobie sprawę z tego, że dziecko to poza wielką radością wielki wydatek, że posiadanie dzieci wiąże się ze zmianą trybu życia, że rodzic, najczęściej kobieta, musi zrezygnować z pracy. Kobietom zawsze chodziło o szczęście i dobro rodziny dlatego się z tym godzą, ale żeby nie utknęły w domu, mogły się rozwijać i wrócić do pracy potrzebna jest pomoc państwa. Nie każda polska rodzina potrzebuje dodatku na dziecko, ale każda potrzebuje dla tego dziecka dobrego żłobka i przedszkola. Jeżeli taka pomoc byłaby dostępna i zagwarantowana, o wiele łatwiej byłoby podejmować decyzję o posiadaniu dzieci i o wiele łatwiej byłoby je wychowywać.