Kruszenie chleba i duchy, czyli o randkowaniu dwudziestolatków
Jeden z facetów, z którymi się spotykałam, w tym samym czasie miał dziewczynę. Inny zniknął zupełnie z mojego życia po kilku spotkaniach. Randkowanie i poszukiwanie miłości w pokoleniu dwudziestolatków jest niezwykle skomplikowane. Zwłaszcza, kiedy w sieci pojawiają się trendy takie jak breadcrumbing, cushioning i ghosting. Tylko co z randkami ma wspólnego kruszenie chleba?
17.05.2017 | aktual.: 17.05.2017 13:01
Randkowanie nie jest łatwe. Setki niuansów i historii rodem z horrorów wielokrotnie zniechęcały mnie i moich znajomych do poszukiwania swojej drugiej połówki jabłka (albo pomarańczy czy cytrynki). Jednak mając dwadzieścia lat w mojej głowie zaświeciła się żaróweczka sterowana przez zegar biologiczny, która wyświetliła mi neonowy komunikat: ”Fajnie byłoby znaleźć sobie kogoś na stałe, nie uważasz?”. Uważam. Tylko że pokolenie millenialsów, do którego należę, nie ułatwia mi poszukiwań męża idealnego.
Chcąc dotrzeć do przyczyn takiego stanu rzeczy, natknęłam się na artykuły mówiące o breadcrumbingu, cushioningu i ghostingu, czyli trendach, które panują w życiu uczuciowym młodych ludzi. W pierwszym odruchu sięgnęłam po słownik ze starożytnym sanskrytem, który mógłby mi pomóc rozszyfrować te tajemnicze nazwy. W końcu co kruszenie chleba i duchy mają wspólnego z randkami?
Po krótkiej chwili, w której przeprowadziłam research godny agentów FBI, wiedziałam już z czym mamy do czynienia. A w zasadzie z czym sama miałam do czynienia wiele, wiele razy w miłosnej sferze mojego dwudziestotrzyletniego życia. Spieszę z wyjaśnieniami. Zacznijmy od ghostingu, o którym w mediach głośno jest już od kilku lat. Taktyka ta polega na uciekaniu od związku i ucinaniu kontaktu z potencjalnym partnerem/partnerką po kilku spotkaniach. Osoba stosująca ghosting po prostu zamienia się w ducha. I to nie takiego seksownego jak Patric Swayze w ”Uwierz w ducha”, który będzie przesuwał monetę po stole tylko po to, żeby podkreślić swoją obecność. Zamienia się w zjawę, która nie pisze, nie dzwoni i nie otwiera drzwi, kiedy usiłujemy wyjaśnić sytuację.
Poznałam kiedyś na imprezie naprawdę super faceta. Inteligentny, zabawny, mający wachlarz ciekawych zainteresowań. Marzenie każdej dwudziestoletniej singielki. Po kilku randkach, na których usiłowałam zachować resztki spokoju ducha i być cool najbardziej, jak mi na to pozwalały fantazje w mojej głowie, on po prostu przestał się odzywać. Miałam wrażenie, że nigdy nie było go w moim życiu. Zero SMS-ów, zero telefonów, zero gołębi pocztowych z gałązką oliwną. Przepadł jak kamień w wodę i słuch po nim zaginął.
Pogodzona ze stratą rzuciłam się w wir pracy, treningów i spotkań z przyjaciółkami, które oczywiście dokumentowałam na swoim koncie na Instagramie. W końcu niech widzi co stracił (która nigdy tak nie zrobiła, niech pierwsza rzuci kamieniem).
Temat breadcrumbingu na szczęście nie dotyczył mnie, a mojej dobrej przyjaciółki. „Kruszenie chleba”, bo właśnie to oznacza ten termin, to flirtowanie tylko i wyłącznie w sieci i unikanie spotkania na żywo. Gdybym chciała tak znaleźć męża, wyszłabym za Siri. Ala doświadczyła tego na własnej skórze. – Piszemy ze sobą już prawie rok i nigdy nie byliśmy na randce. Zaczynam mieć wrażenie, że on albo nie istnieje, albo skrywa jakiś straszny sekret. Może ma syjamskiego brata bliźniaka? – zastanawiała się podczas jednego z naszych wyjść. Facet nie tylko nigdy się z nią nie spotkał, ale po prostu cały czas flirtował i dawał jej nadzieję, że mogą być czymś więcej. I tak, wiem co teraz powiecie. Jak można zadurzyć się w kimś tylko na podstawie rozmów w sieci? Można. Rozmawiając przez telefon czy Facebooka dowiadujemy się o drugiej osobie mnóstwa rzeczy. Tajemnicą pozostaje jedynie to, czy on czasami nie ma dziwnych tików nerwowych i czy chrapie podczas popołudniowej drzemki.
Z breadcrumbingiem ściśle połączony jest najnowszy trend w randkowaniu, czyli cushioning. Znaczy to mniej więcej tyle, co tworzenie buforu bezpieczeństwa. I chociaż brzmi to jak ciepła poduszka w deszczowy dzień, jest najbardziej niebezpieczną formą z całej omawianej przeze mnie trójki. W cushioningu chodzi o tworzenie sobie alternatywnych możliwości randkowania, podczas gdy aktualnie jest się już w związku.
Doskonale wyjaśni to przykład, z którym spotkałam się całkiem niedawno. W znanej aplikacji randkowej poznałam Pana Strażaka. Wiecie, takiego na którego widok serce mięknie, bo ratuje ludziom życie i świetnie wygląda bez koszulki. Wymieniliśmy kilkadziesiąt wiadomości, rozmowa się kleiła, jednak on nie chciał się spotkać. Po prostu flirtował ze mną przez telefon. Brzmi jak breadcrumbing? Owszem. Jednak powód, dla którego nie chciał się ze mną zobaczyć, miał 175 cm wzrostu, długie nogi i blond włosy. Wracając z uczelni natknęłam się na Pana Strażaka w objęciach jego dziewczyny i nagle wszystko stało się jasne. Spokojnie, zachowałam klasę i zimną krew. Podeszłam, przywitałam się... i ugryzłam w język. Nie moja w tym rola, żeby dolewać oliwy do ognia.
W domu zaczęłam zastanawiać się, dlaczego on, będąc w szczęśliwym związku, szukał przygód w internecie. Szperając wśród informacji na temat cushioningu odkryłam prawdę. Ludzie, którzy go stosują, po prostu lubią mieć poczucie, że wciąż są atrakcyjnym celem na rynku singli. Na wypadek, gdyby ich relacja nie przetrwała, tworzą ścieżki bezpieczeństwa, którymi mogą uciec i ruszyć w stronę zachodzącego słońca z nowym obiektem westchnień.
Zaczynam obawiać się, że moje pokolenie przez dostęp do Tindera i mediów społecznościowych zaczyna zapominać, co to jest prawdziwa i romantyczna miłość. Bo skoro w morzu internetowych możliwości znaleźć można miliony chętnych sumów i łososi, to po co wiązać się ze szprotką.