"Krzyknął imię córki, ale jej nie było, i wtedy zaczął się horror". Ratowniczka z Łeby ujawnia szczegóły swojej pracy
Wbiegliśmy do wody. Widziałam tę dziewczynkę, która nie może złapać oddechu. Ojciec rzucił się za nią w morze, a za ojcem chłopiec. Widziałam, jak rączka tej dziewczynki znika. Ciało wypłynęło dopiero na drugi dzień – opowiada Iza, 26-letnia ratowniczka medyczna, która codziennie pilnuje bezpieczeństwa na plaży w Łebie.
27.07.2018 | aktual.: 27.07.2018 20:24
Marianna Fijewska, WP Kobieta: Na wstępie chcę powiedzieć, że mam ogromny szacunek do tego, co robisz.
Iza, ratowniczka medyczna: Mam 26 lat, 160 cm wzrostu i 50 kg wagi. Ratownikiem medycznym wspierającym WOPR jestem od 4 lat. W ciągu tych czterech lat regularnie słyszę stwierdzenie: „A co ty mi możesz zrobić, gówniaro?!”. Albo gorsze. Dlatego bardzo mi miło, że to mówisz.
Poważnie? Przecież ratujecie ludzkie życie.
Czasami ratujemy. Czasami się nie udaje.
Zginął przy tobie człowiek?
W 2016 roku w Łebie zginęła dziewczynka. Był zakazkąpieli. Chodziliśmy na plaże niestrzeżone i mówiliśmy turystom, żeby nie wchodzili do wody. Że jest naprawdę niebezpiecznie. Nagle przybiegł do nas plażowicz, powiedział, że ktoś się topi. Okazało się, że to nie jedna osoba, a trzy – ojciec z 12-letnim synkiem i 11-letnią córeczką. Podnieśliśmy alarm, ratownicy medyczni i wodni biegli z każdej strony, w sumie było nas chyba 15 osób. Wbiegliśmy do wody – widziałam tę dziewczynkę, która nie może złapać oddechu. Ojciec rzucił się za nią w morze, a za ojcem chłopiec. Kolega wyszarpał 12-latka w ostatniej chwili. Widziałam, jak rączka tej dziewczynki znika. Ciało wypłynęło dopiero na drugi dzień.
Chłopca udało się uratować?
Tak. Wyciągnęliśmy go na brzeg. Był pod moją opieką. To dziwne, bo ja pamiętam, że z nim rozmawiałam i chciałam go bardzo uspokoić, ale zupełnie nie pamiętam, co mu mówiłam. Wiedziałam, że dwie osoby nadal są w wodzie i że jest bardzo źle. Nagle znalazła się przy mnie jego mama i przekazałam jej chłopca.
A ojciec przeżył?
Tak. Koledzy krzyknęli: mamy ojca, jest nieprzytomny! Sprawdziłam czy oddycha, ale nie oddychał. Zrobiliśmy resuscytację i udało się. Wrócił do nas. Kiedy oprzytomniał, krzyknął imię chłopca i on od razu do niego przyleciał. Chwilę później krzyknął imię córki, ale jej nie było i wtedy zaczął się horror. Ojciec był w szoku, że dziecka nie ma. Starał się nam udowodnić, że córka wybiegła na plażę, że na pewno żyje, że mamy jej szukać. Dotarło do niego, że zaprowadził własne dziecko na śmierć. Nie mógł sobie z tym poradzić.
Co w tej dramatycznej sytuacji było dla ciebie najtrudniejsze?
Krzyki i płacze matki, która wydarłaby sobie serce, żeby córka wróciła i stanęła przed nią, żeby cofnąć czas. Zrobiliśmy wszystko co mogliśmy, ale chyba w każdym z nas te krzyki zostaną na zawsze.
Zastanawiałaś się później, dlaczego ojciec wziął dwójkę swoich dzieci do morza? Przecież obowiązywał zakaz kąpieli.
Bo ludzie nie mają respektu do wody. Widzisz, kiedy my zamykamy kąpieliska, słyszymy od turystów, że nie chce nam się pracować, że wolimy sobie pewnie pogadać, niż ich pilnować, bo przecież pogoda jest piękna. A cofki są cichymi zabójcami.
Cofki?
Cofki to bardzo niebezpieczne prądy wsteczne. Ja sama padłam ofiarą cofki. Wysiadłam z samochodu na akcję. Mówiłam coś do kolegi przez radio, stojąc po kostki w wodzie. Odwróciłam się, żeby chwycić za klamkę samochodu, ale jego już nie było. Nagle zorientowałam się, że jestem 10 metrów dalej. Prąd mnie porwał. Tego dnia, w którym zginęła dziewczynka, prądy wsteczne były bardzo silne.
W jaki sposób tonie człowiek?
Nie tak, jak na filmach. Tonie w ciszy. Wpada pod wodę i delikatnie się wynurza, łapiąc hausty powietrza. Nie krzyczy, bo całą siłę, która mu została, wkłada w to, by zaczerpnąć jeszcze jeden haust.
Jak reaguje taki człowiek, gdy wyciągacie go na brzeg?
Zdziwiłabyś się,ilu dorosłych ludzi reaguje śmiechem. To jest jedna z form paniki, bardzo powszechna. Śmieją się i mówią: „Przecież ja umiem świetnie pływać, nie trzeba było! Mam kartę pływacką!”. Dzieci natomiast reagują płaczem, podobnie jak ich matki. Ojcowie zawsze uspokajają i starają się ogarnąć całą sytuację, chociaż… pamiętam jeden przypadek z ubiegłego roku – zauważyliśmy 12-latka, którego znosiła fala i nie był w stanie wrócić na brzeg. Ratownicy sprowadzili go na plażę, a ja zaczęłam wypytywać, jak się czuje. W tym momencie przybiegł wściekły ojciec i zaczął nam zwracać uwagę: „Mój chłopak to świetny pływak, na basenie daje radę, to w morzu by sobie nie poradził?!”. Byłam osłupiała, nie dowierzałam, jak ojciec może mieć pretensję, tylko dlatego, że uratowaliśmy życie jego dziecka. Niebywałe.
Z czego takie skrajne reakcje mogą wynikać?
Z presji tłumu. Zawsze, gdy zaczyna się akcja, wszyscy plażowicze biegną za nami. Kiedy rozmawiam z człowiekiem wyciągniętym na brzeg, za plecami mam 150 osób. Wszyscy krzyczą: co się stało, co mu dolega, co może nam pani powiedzieć? W takich sytuacjach ten człowiek głupieje i na przykład reaguje śmiechem.
A ty jak reagujesz na taki tłum?
Pytam, czy jest ktoś z rodziny. Jeśli nikt się nie zgłasza, proszę wszystkich, by odsunęli się o trzy kroki do tyłu. Setki pytań puszczam mimo uszu.
Co cię najbardziej denerwuje w zachowaniu turystów?
To, że są na tyle cwani, że w czasie zakazu kąpieli wchodzą do wody na terenie niestrzeżonym, ale bardzo blisko kąpieliska, żeby ratownik im nie zawracał głowy, ale uratował, w razie gdyby się topili. I to, że piją. Ostatnio na drodze wyznaczonej dla karetki zobaczyłam faceta. Leżał krzyżem na samym środku, gdyby ktoś się topił, moglibyśmy przez niego nie zdążyć na czas. Więc podchodzę i mówię, żeby się przesunął. A on nic. Przestraszona, nachylam się nad nim żeby sprawdzić tętno. Jak nie otworzył oczu, jak na mnie nie zionął tanim winem… I jeszcze się kłócił, że jestem gówniara.
Zdarzają się w twojej pracy pozytywne sytuacje?
Tydzień temu kolega ratownik zauważył kompletnie pijanego mężczyznę w kąpielisku. Musiał go wyprosić. Tamten protestował, więc kolega po niego popłynął i jakimś cudem wyciągnął go z wody. Jak tylko stanęli na brzegu, tamten zaczął go okładać pięściami. Kolega zdążył krzyknąć przez radio: „Biją mnie!”....
O nie… myślałam, że to będzie pozytywna historia.
Bo będzie! Myśmy ruszyli biegiem na pomoc, ale chwilę nam to zajęło. Gdy byliśmy na miejscu zobaczyliśmy tłum turystów, którzy stanęli w obronie ratownika. Część osób trzymała tego agresywnego faceta, a część ustawiła się w taką barykadę, żeby ich od siebie odgrodzić. Obronili naszego kolegę, choć przecież nie musieli. Dla takich sytuacji warto jest pracować jako ratownik. To taka mała rzecz, ale tego dnia widziałam, że wszystkim nam trochę wróciła wiara w ludzi.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl