Maciej Stuhr: każdy może zostać celebrytą
Choć ma 38 lat, wciąż jest nazywany aktorem młodego pokolenia. Starannie dobiera role i unika skandali, przez co rzadko pojawia się na łamach prasy brukowej. Jednak to nie tylko zdolny aktor, komik i konferansjer. Okazuje się, że Maciej Stuhr posiada również talent literacki.
10.07.2013 | aktual.: 12.07.2013 15:53
Choć ma 38 lat, wciąż jest nazywany aktorem młodego pokolenia. Starannie dobiera role i unika skandali, przez co rzadko pojawia się na łamach prasy brukowej. Jednak to nie tylko zdolny aktor, komik i konferansjer. Okazuje się, że Maciej Stuhr posiada również talent literacki. Od kilku lat publikuje felietony w magazynie „Zwierciadło”, które ostatnio doczekały się wydania w formie książki „W krzywym zwierciadle”.
Stuhr nie boi się podejmować kontrowersyjnych tematów. Opisuje Polaków jako cwaniaków i kombinatorów. Potępia ściąganie tekstów kultury z sieci i mówi, co trzeba zrobić, żeby zostać celebrytą. Jak słynny aktor widzi otaczający nas świat?
WP.PL: Zbiór felietonów „W krzywym zwierciadle” okazał się wielkim sukcesem, także komercyjnym. W wielu księgarniach cały nakład został wyprzedany. Czy spodziewał się Pan, że książka będzie cieszyć się tak wielką popularnością?
Maciej Stuhr: Szczerze mówiąc nie, tym bardziej, że jak piszę we wstępie, można powiedzieć, że pisałem ją latami, ale można też powiedzieć, że w ogóle jej nie pisałem. Tak naprawdę tworzę co miesiąc jeden felieton. A że robię to od paru lat, wyszła z tego książka. To, że felietony mają w tej chwili swoje drugie życie i po czytelnikach „Zwierciadła” również czytelnicy książek mogą się z nimi zapoznać, bardzo mnie cieszy.
Skąd pomysł na to, żeby pisać felietony?
Zawsze bardzo ceniłem sobie pisanie. Od bardzo dawna nie tylko cenię to, ale też lubię, sprawia mi to frajdę. Nie ukrywam zresztą, że skorzystałem z zaproszenia do pisania, sam o to nie zabiegałem. Przez parę lat były to mniejsze tytuły, teraz „Zwierciadło”, które jest zacnym pismem. Ta przygoda trwa od czterech lat, mija piąty rok. To jest rodzaj dyscypliny, który zmusza mnie do wyrzucenia z siebie jednej myśli na miesiąc, która jest warta tego, żeby podzielić się nią z czytelnikami. Wbrew pozorom, mimo miliona myśli, które nam przelatują przez głowę, jedna myśl miesięcznie warta tego, żeby się z nią dzielić, to bardzo dużo. Bardzo lubię tę dyscyplinę.
Czy miał Pan problemy po ukazaniu się jakiegokolwiek innego felietonu?
Nie, raczej nie. Chyba czytelnictwo w Polsce nie jest na tyle duże, żeby było szeroko komentowane. Nie spotkałem się z jakimiś specjalnymi szykanami. Największy odzew wywołał mój felieton, który był wyrazem protestu przeciw ściąganiu chronionych prawem treści z Internetu. Rozpętała się jakaś wojna, dostawałem listy, że chcę cenzurować internet.
W felietonach często szydzi Pan z polskiego show-biznesu. Co trzeba zrobić, żeby zostać w Polsce celebrytą?
Celebrytą jest zostać stosunkowo łatwo, bo na przykład wystarczy mieć fajny biust. W zasadzie cała reszta nie ma znaczenia. Dlatego bardzo nie lubię, gdy ktoś określa mnie tym słowem.
A czy na polskiej scenie show-biznesu widzi Pan osoby, które nic sobą nie przedstawiają, nie posiadają żadnego talentu?
Myślę, że jest ich cała masa. Ale nie jest to ich wina, bo w większości ludzi łatwo jest rozbudzić próżność. Natomiast naszą winą jest to, że chcemy to oglądać. Nie jest winą Natalii Siwiec, że chce się fotografować. Winą jest to, że kupujemy prasę czy przeglądamy internet w poszukiwaniu jej zdjęć. To nas interesuje, tacy jesteśmy. To jest znak czasu, a nie to, że ona chce zrobić karierę. To jest przecież oczywiste, że chce.
Więc to nie media są winne tego, że promuje się celebrytów?
Winne są właśnie media. A media robią to z powodu odbiorców. Gdyby nikt tego nie chciał oglądać, to media by tego nie przedstawiały. Koło się zamyka, cały czas obniżamy poziom.
Gdyby media przedstawiały rzeczy bardziej ambitne, to ludzie nie szukaliby informacji o celebrytach?
Są media, które przedstawiają inne rzeczy, chociażby o historii i każdy ma prawo oglądać to, co chce. Jednego bardziej zainteresuje Discovery, drugiego teleplotki. Pozostaje jednak kwestia, jak powinna zachować się telewizja publiczna. Czy istnieje jeszcze szczątek misji? Uważam, że jeszcze trochę tak, jednak nie o to chodzi, bo trzeba równać w górę, a nie w dół. I tu leży problem, bo potem widz, mając do wyboru rzeczy proste, nie będzie wybierał rzeczy skomplikowanych. Więc reklamodawcy zainwestują w te prostsze programy. Jednak wciąż istnieje duża grupa ludzi, która chciałaby zobaczyć coś ambitniejszego. O nich trzeba dbać i robić dla nich dużo, bo tacy ludzie to nasza wspólna przyszłość.
Śmieje się pan z polskich komedii romantycznych?
Nie, a przynajmniej rzadko. Muszę powiedzieć, że polscy scenarzyści mają duży kłopot z poczuciem humoru, co mnie bardzo martwi, bo bardzo lubię się śmiać i lubię rozśmieszać ludzi. Świetnie wychodzi im wzruszanie nas, epatowanie przemocą, pokazywanie najtrudniejszych momentów w życiu czy wypruwanie flaków i bebechów. Natomiast chyba uparli się, żeby nie robić śmiesznych filmów. Mam nadzieję, że to się wkrótce zmieni.
Jaka jest najgorsza polska komedia?
Przestałem już oglądać te filmy. Same zwiastuny i plakaty pokazują, że jest to poniżej pewnego poziomu i szkoda mi czasu. Nie chciałbym się też pastwić nad konkretnymi tytułami, bo wiem, jak trudno jest zrobić dobry film. W tych produkcjach czasem występują moi koledzy, robią je moi koledzy, więc nie chcę ich dobijać, bo oni mają świadomość, że się nie udało. Sam też grywałem w filmach, które nie do końca były sukcesami. Chcieliśmy, żeby były lepsze, ale wyszło gorzej. Mam nadzieję, że moi koledzy dostali swoją nauczkę i że pójdzie to teraz w dobrą stronę. Chociaż oczywiście czasami wyjdzie gniot, co tu dużo kryć.
Czy jest Pan zapraszany do programów w stylu „Taniec z gwiazdami”?
Tak, regularnie. Nie mam na to czasu ani ochoty. Zawsze odmawiam.
A czy ma Pan swojego ulubieńca, który występuje w tych programach? W felietonach często pojawia się postać Iwony Pavlović.
Tak, nawet jak przygotowywałem korektę tej książki, to sam się zdziwiłem, że kilka razy pani Iwona się pojawia, mimo tego, że nie ma już „Tańca z Gwiazdami” i ona sama pewnie rzadziej pojawia się w telewizji. Czy mam swoich faworytów? Nie wiem, pewnie mam, ale ostatnio prawie w ogóle nie oglądam telewizji.
Dużo pisze Pan o internecie. Czy dobrze czuje się Pan w sieci, na swoim profilu na Facebooku?
Dobrze się czuję. Podoba mi się to. Nie przywiązuję do tego nadmiernej wagi, ale nie ukrywam, że sprawia mi to ogromną frajdę. Czasem myślę, co by tu napisać. Śledzę, jak rośnie grupa moich fanów, co do mnie piszą tą drogą. Jest to bardzo zabawne.
Jak Pana zdaniem internet zmienił świat i ludzi?
Skutków tych zmian nie jesteśmy jeszcze w stanie nawet przewidzieć. To jest rewolucja porównywalna z wynalezieniem koła. Na razie dopiero zaczyna się toczyć i nie wiemy, czy ono nas gdzieś zawiezie, czy nas przejedzie. Pisałem zresztą o tym jeden z felietonów. Internet wydaje się mieć same zalety. Świat w zasięgu ręki. Cała wiedza jest dostępna w naszej kieszeni, w naszym smartfonie. Okaże się, jak to wykorzystamy. Czy będziemy umieli z tego czerpać, czy nas to pochłonie i zabije. Oczywiście negatywnym skutkiem jest wzrost samotności ludzkiej. Obserwuję sytuacje i sam w nich czasem uczestniczę, że siedzi grupa znajomych i każdy patrzy tylko na swojego smartfona. Nie mają sobie nic do powiedzenia, tylko od czasu do czasu wyślą sobie smsa. To jest na pewno minus, ale życzę nam wszystkim, ze sobą włącznie, mądrości w korzystaniu z tej technologii.
Pisał Pan o tym, że jeden z castingów do filmu został przeprowadzony przez Skype’a. Jak dokładnie to wyglądało?
Reżyser był w innym kraju. Chciał mnie zobaczyć. Nie miał czasu przyjechać do Polski na zdjęcia próbne, ja nie miałem czasu pojechać za granicę. Połączyliśmy się na Skype. Miałem tekst, nauczyłem się, odegrałem scenkę przed komputerem, a on to oceniał. Ostatnio nawet całą próbę do międzynarodowego wydarzenia odbyłem przez Skype’a. Także zaczyna się rewolucja również w aktorstwie.
Dlaczego nie popiera Pan ściągania tekstów kultury z internetu? Czy nie jest Pan za wolnością w sieci?
Jestem za wolnością, ale wolność wolnością, a kupowanie kupowaniem. Jeżeli coś jest chronione przez prawo, to musimy tego prawa przestrzegać. Jedyna różnica między cegłą a produktem kultury polega na tym, że cegły nie można zamieścić w internecie. Ale ona ma taką samą wartość jak film, piosenka czy cokolwiek innego. Za cegłę płacimy, więc za piosenkę też powinniśmy zapłacić. Dla mnie to jest bardzo proste. Ale to nie ma nic wspólnego z wolnością.
Napisał pan felieton „Życie według dajrekszyns” o współczesnych karierowiczach…
Może nie karierowiczach, tylko ludziach z korporacji. Bohater to taki typowy pracownik korporacji.
To wymysł naszych czasów, czy tacy ludzie byli zawsze?
Myślę, że w naszych czasach ta grupa społeczna bardzo się rozrosła i bardzo jaskrawo się zarysowała. Mamy do czynienia ze specjalnym językiem, którym się posługują, bardzo zaśmieconym przez angielskie sformułowania. Bardzo mocna struktura, parcie na karierę. Tak, to trochę znak naszych czasów. Pewnie oni dawniej też gdzieś byli, tylko inaczej przejawiała się ich aktywność.
Czy myśli pan, że ten trend będzie się rozwijał?
Mam nadzieję, że jeżeli już się zachłyśniemy tą angielszczyzną, to trochę nam przejdzie. Były czasy, kiedy Polacy wplatali wszędzie łacinę, bo to było modne. Potem przyszedł czas na francusczyznę. Teraz język angielski. Niewykluczone, że to też minie.
Często porusza Pan też tematykę stylu życia. Czy sam stosuje Pan jakąś dietę lub uprawia sport, by utrzymać formę?
Przez kilka lat próbowałem różnych diet, które przynosiły większe lub mniejsze rezultaty. Teraz od pół roku stałem się trochę sportowcem, ponieważ zacząłem uprawiać triatlon. Zamierzam zresztą wystartować w zawodach 11 sierpnia w Gdyni. Trenuję ponad pół roku. To pozwoliło mi zrzucić ten nadbagaż, który dźwigałem na brzuszku. Czuję się fantastycznie. Mogę jeść, ile chcę. Ten sport trafił w dziesiątkę, jeżeli chodzi o moje potrzeby, samopoczucie i sylwetkę.
Jak często Pan trenuje?
Codziennie, czasem nawet dwa razy dziennie, jeśli zbliżają się zawody. Forma musi być, bo to naprawdę spory wysiłek. Sześć godzin czynnego uprawiania sportu. Na poziomie amatorskim, ale jednak. Teraz jest intensywny okres, ale zaczynałem od treningów 30-40 minutowych, więc nie było to aż takie wyrzeczenie. Trener czuwa nad tym, jak rozpisać treningi. Przeważnie z tych trzech konkurencji (pływanie, bieganie, rower – przyp.red.) robię dwie.
Napisał Pan felieton „Pasja do pasji”, który odbił się dużym echem w internecie. Co w tym kontekście doradziłby Pan czytelniczkom kobieta.wp.pl?
W tym felietonie piszę o tym, że wszyscy nas namawiają do tego, żeby mieć pasję. A rodowód tego słowa pochodzi od cierpienia. Pomyślałem sobie, że to nie jest takie głupie. Każda pasja, którą wykonujemy, czy jest to zawód, hobby czy uczucie, powoduje, że narażamy się na cierpienie. Albo fizyczne, albo psychiczne, albo że nas ktoś zdradzi, albo że będzie nas to kosztowało dużo trudu. Ja teraz ćwiczę triatlon, czasem po kilka godzin dziennie, co niesie większe lub mniejsze cierpienie. To co kochamy, co nas spala, musi nieść też ze sobą większe lub mniejsze koszty. Ale zawsze jednak warto. Te rzeczy dają nam to, co najwspanialsze w życiu. Więc życzę wszystkim pasji. Ja taką pasję znalazłem w sporcie, ale też swój zawód uprawiam z wielką pasją. Sama Pani niechcący była świadkiem, jak długi jest mój dzisiejszy dzień (spotkaliśmy się o 9, wywiad dokończyliśmy o 20 – przyp. red.). Już wtedy byłem po dwóch treningach i planuję iść jeszcze na koncert.
Jakie są przywary współczesnych kobiet?
Ja bardzo lubię, kiedy kobiety nie zapominają o swojej płci. Nie starają się ze wszelkich sił zrównać z mężczyznami. Lubię, jak kobieta stawia na swoją kobiecość i nie boi się jej. Można być kobietą, która jest równoprawna mężczyźnie i takie panie zawsze robią na mnie ogromne wrażenie. Natomiast jeśli za wszelką cenę starają się nie pokazywać swoich kobiecych cech, to mnie osobiście to smuci. Co za tym idzie, trudno mi wybaczyć kobiecie jakąś taką wulgarność, brak subtelności.
Jakie ma Pan plany na przyszłość?
Rozpocząłem dziwną, niespodziewaną dla mnie przygodę z serialem kryminalnym produkcji rosyjskiej. Spędziłem w Moskwie miesiąc, jeszcze dwa razy tam wracam. Także nowy rozdział, wreszcie jakiś zagraniczny film mi się trafił, tak się zdarzyło, że na wschodzie. Zobaczymy, co z tego wyjdzie.
A czy planuje Pan napisać kolejną książkę?
Dalej piszę felietony, może i one doczekają się wydania książkowego. A może nabiorę kiedyś odwagi i stworzę większą powieść?
Rozmawiała: Sylwia Rost
(sr/mtr), kobieta.wp.pl