Małgorzata Bogdańska: Jak wychodzę na scenę, dostaję świra
Zagrała żonę Adasia Miauczyńskiego w filmie "Wszyscy jesteśmy Chrystusami". Prywatnie jest żoną reżysera obrazu - Marka Koterskiego. Wirtualnej Polsce Małgorzata Bogdańska - aktorka teatralna i filmowa mówi o tym, w jakim stopniu jest inspiracją dla męża, z którym połączyła ją miłość do pierwszego wejrzenia.
Zagrała żonę Adasia Miauczyńskiego w filmie "Wszyscy jesteśmy Chrystusami". Prywatnie jest żoną reżysera obrazu - Marka Koterskiego. Wirtualnej Polsce Małgorzata Bogdańska - aktorka teatralna i filmowa mówi o tym, w jakim stopniu jest inspiracją dla męża, z którym połączyła ją miłość do pierwszego wejrzenia i o reakcjach widzów z ośrodków dla osób uzależnionych czy więzień dla kobiet na jej spektakl.
WP: : Ma pani bałagan w torebce?
- Mam duży bałagan i dziury w podszewce. Ciągle szukam kluczy.
WP: : Przez parę lat – jak śmiali się bohaterowie filmu „Baby są jakieś inne” w reżyserii pani męża Marka Koterskiego?
- Mężczyźni powinni nas za to kochać. Jesteśmy inne i mają z nami wesoło. Ciągle sobie obiecuję, że te klucze będą wisiały na swoim miejscu. Mam skrzyneczkę w przedpokoju i specjalny woreczek na klamce. Ale muszę przyznać, że wciąż mi giną. Mam z tym problem. Marek za każdym razem pyta mnie: Nie szkoda ci cennego czasu na szukanie tych kluczy?
WP: : Jest pani dla męża inspiracją, odnajduje się potem w jego tekstach?
- Bałagan na pewno wziął ze mnie. Jestem typową przedstawicielką swojej płci. Niesamowite, że do różnych słabostek, przyzwyczajeń, które zostały zobrazowane w „Dniu świra”, przyznaje się tak wiele osób, w tym pań. Marka najbardziej szokowało, że po seansach podchodziły do niego kobiety i mówiły: To o mnie.
WP: : Możliwość pracy z mężem - reżyserem, scenarzystą i dramatopisarzem mieści się w rubryce zalet czy wad?
- Pierwszy raz pracowaliśmy przy okazji filmu „Wszyscy jesteśmy Chrystusami” i rzeczywiście wtedy miałam w sobie jakieś napięcie. Towarzyszyło mi w związku z tym, że prywatnie byliśmy razem. To wszystko na szczęście minęło. A przy pracy nad monodramem „Moja droga B.” (sztuka według zbioru felietonów Krystyny Jandy pod tym samym tytułem w adaptacji i reżyserii Marka Koterskiego – przyp. red.) bardziej się otworzyłam. Zyskałam odwagę, miałam świadomość, że mogę przekroczyć na scenie wiele granic.
WP: : Żadnych konfliktów o tekst czy sposób interpretacji?
- W ogóle się nie kłócimy. Mam do niego pełne zaufanie. Jest dla mnie wybitnym twórcą.
WP: : W jakich okolicznościach się poznaliście?
- Na setnym spektaklu jego sztuki „Nas troje”, w której grałam z Tomkiem Saprykiem w Teatrze Ochoty. Reżyserem był Jan Bratkowski, a autorem właśnie Marek Koterski, który pojawił się z okazji rocznicy. Właściwie wtedy „to” się wydarzyło. Na bankiecie dużo rozmawialiśmy i potem zaczęliśmy się spotykać. Do dziś lubimy ze sobą rozmawiać i nigdy się ze sobą nie nudzimy.
WP: : Miłość od pierwszego wejrzenia?
- Tak, mogę powiedzieć, że była to fascynacja od pierwszego wejrzenia.
WP: : To chyba najlepszy podarunek dla aktorki, gdy partner adaptuje dla niej tekst na monodram.
- „Moja droga B.” był wyjątkowym prezentem dla mnie. To był pierwszy raz, gdy Marek adaptował tekst, którego nie był autorem. Historia związana jest z Sopotem. Będąc tu na wakacjach kupiliśmy kobiecy magazyn, do którego dodana była książeczka z felietonami Krystyny Jandy. Akurat szukałam inspiracji do monodramu. Marek powiedział, że to świetny materiał, bo nie szeleści papier, tylko są emocje. To opowieść o kobiecie, która żyje na sto procent i przejmuje się całym światem. I ja też taka jestem.
Jestem wolnym strzelcem, nie jestem zatrudniona nigdzie na etacie. Wtedy stworzyliśmy „Teatr w walizce”. Wówczas miała kolor czerwony. Chodzi o to, żeby do jednej walizki spakować wszystko, czego potrzebuję do przedstawienia, między innymi elementy scenografii. „Moją drogą B.” grałam też w więzieniach dla kobiet, w jadłodajniach dla bezdomnych, w domach opieki społecznej, w ośrodku dla osób uzależnionych, w szpitalach.
WP: : Reakcje na spektaklach niebiletowanych, na przykład w ośrodkach pomocy i więzieniach różniły się od tych w klasycznych salach teatralnych?
- Też się nad tym zastanawiałam. Gdy gram w miejscach charytatywnych, mniej się boję, ale przecież nie dlatego, że widzowie nie płacą. Daję im prezent i niczego się nie obawiam. Często uprzedzano mnie, że mogę się spotkać z różnymi reakcjami, że widzowie – pacjenci mogą nie wytrzymywać do końca, wychodzić wcześniej, nie bić braw. Uprzedzano mnie, ale to się nigdy nie sprawdziło. W więzieniu dla kobiet nawet nie było sceny. Miałam do dyspozycji małą przestrzeń na podłodze.
Pamiętam też występ w domu seniora pod Warszawą. Wśród publiczności przeważały starsze kobiety na wózkach inwalidzkich. Nagle zauważyłam, że trzymają w ręku saszetki z jednorazowymi kawami. Gdy przedstawienie dobiegło końca, wręczyły mi te kawy zamiast kwiatów. Każda chciała, żebyśmy się przytuliły. To było wzruszające. Potem dodałam tekst, który sama ułożyłam: Mała dziewczynko - nie bój się, mała dziewczynko - kocham cię, mała dziewczynko - ty wszystko możesz, mała dziewczynko - ja ci pomogę. Staram się czasem śpiewać to z widzami na zakończenie.
WP: : Spotykamy się w Domu Pracy Twórczej ZAIKS w Sopocie. Danuta Szaflarska w filmie „Ile waży koń trojański” Juliusza Machulskiego podstępem zdobyła tu adres ukochanego jej wnuczki. Czy chciałaby pani grać tak długo jak pani Szaflarska?
- Szanuję i uwielbiam Danutę Szaflarską. Jest niezwykle ciepłą osobą i wybitna aktorką. Tylko pozazdrościć. Pragnę grać jak najdłużej. Jeżeli widzowie chcieliby towarzyszyć mi w tej drodze, byłoby fantastycznie. Od piątej klasy szkoły podstawowej marzyłam o tym, żeby zostać aktorką. Brałam udział w zajęciach Ogniska Teatralnego państwa Machulskich w Teatrze Ochoty w Warszawie. Pamiętam, że na jednym z egzaminów mówiłam „Choćbyś morzem żeglował, choćbyś lądem wędrował, nie wiem, jaką krainą ciekawą – ona wezwie cię dłońmi, sen ją w nocy przypomni i jak dziecko zawołasz: Warszawo” („Warszawa”, Konstanty Ildefons Gałczyński – przyp. red.). Z Warszawą jestem związana cały czas.
Przeczytałam gdzieś, że najfajniej jest móc całe życie nie pracować, czyli robić to, co się kocha. Ludzie uważają, że wtedy się nie pracuje, ale to też nie jest prawdą. Nasz zawód jest bardzo wyczerpujący - jeśli człowiek daje z siebie wszystko. Lubię identyfikować się z postacią. Teraz przygotowuję monodram o mojej ulubionej włoskiej aktorce - Giullietcie Masinie. Ona też powiedziała, że w każdej roli zostawia coś z siebie. Taki rodzaj aktorstwa cenię najbardziej.
WP: : Na scenie musi pani poskramiać emocje czy się hamować, wyciszać?
- Zdecydowanie muszę się hamować. Śmieję się, że mam ADHD. Zdarza się, że jestem klapnięta, ale jak wychodzę na scenę, dostaję świra.
WP: : Boi się pani przed spektaklami, szczególnie tymi premierowymi?
- Oczywiście i zawsze przed się żegnam. Gustaw Holoubek powiedział kiedyś, że artysta ma duszę na ramieniu, więc trzeba się bać. Jakbym się nie bała, to bym się bała, że się nie boję (śmiech). Raz w życiu zapomniałam tekstu. Aktorzy miewają sny, że na scenie zapominają tekstu.
WP: : Panią też nawiedzają takie koszmary?
- Dopóki nie przydarzyła mi się taka sytuacja, traktowałam to abstrakcyjnie. Potem czasami się bałam, że sytuacja się powtórzy.
WP: : W sopockiej "Zatoce Sztuki" odbyło się nietypowe wydarzenie artystyczne. Wraz z Markiem i Michałem „Miśkiem” Koterskim, przeczytaliście teksty piosenek zebranych w tomie „Kocham i nienawidzę. Piosenki też do czytania”. O muzyczną oprawę wieczoru zadbał Arkadiusz Grochowski.
- Arkadiusz Grochowski, zafascynowany twórczością Marka Koterskiego, stworzył muzykę do jego tekstów. Naprawdę mam dreszcze, gdy Arek śpiewa na przykład utwór „Ratunku, bo trzeźwieję”. Niektóre teksty zostały napisane dwadzieścia lat temu, ale nadal są aktualne. Ja wykonałam między innymi moją ulubioną „Piosenkę wielbłądzicy”. Zauważam, że im jestem starsza, tym bardziej pociągają mnie teksty o kobietach. To mnie wzrusza i mam nadzieję, że widzowie też ulegają emocjom.
Rozmawiała Katarzyna Gruszczyńska/(kg)/(ihn), WP Kobieta