Martyna Kander stworzyła kostiumy do "Wicked" i "Hamleta". O swoim zawodzie mówi: nie ma rutyny
– To jest praca, która cały czas zaskakuje. Nie ma rutyny. Każdy spektakl jest kolejną wyprawą w nieznane – mówi Martyna Kander. Stworzyła kostiumy do dwóch najważniejszych premier tego roku – "Wicked" w Teatrze Muzycznym Roma i "Hamleta" w Teatrze Narodowym.
Oliwia Rybiałek, dziennikarka WP Kobieta: Działasz w branży już od 10 lat. Czy to była twoja wymarzona ścieżka kariery?
Martyna Kander: Myślę, że wymarzona, ale nieuświadomiona. Bo na Akademię Sztuk Pięknych zdawałam na zupełnie inny wydział. Przypadek chciał, że ostatecznie trafiłam na wydział scenografii, żeby nie tracić roku. Już po miesiącu wiedziałam, że to jest totalnie to, co chcę robić. Zawód okazał się strzałem w dziesiątkę. Scenografia i kostiumografia to połączenie kreacji przestrzeni z kreacją mody, która zawsze mnie interesowała, ale w systemie pozarynkowym. W tym zawodzie nie muszę projektować mody, żeby potem ją sprzedawać. Mogę tworzyć zupełnie unikatowe rzeczy.
Jak wyglądały początki pracy w zawodzie? Czy coś cię zdziwiło, gdy poznawałaś ten świat od kuchni?
Studia, na które trafiłam, mają wspaniałą cechę – uczymy się równolegle z reżyserami i aktorami. Razem uczyliśmy się rzemiosła, a teraz razem pracujemy. Więc po dyplomie nie było takiego skoku na głęboką wodę, że pierwszy raz musiałam wejść do teatru i projektować coś, nie przepróbowawszy tego wcześniej. A co zaskoczyło? To jest praca, która cały czas zaskakuje. Nie ma rutyny. Każdy spektakl jest kolejną wyprawą w nieznane. Ciągle tworzymy coś nowego, więc zaskoczenie jest wpisane w ten zawód.
Jak wygląda twój proces twórczy?
Bazą jest oczywiście tekst – dogłębne zapoznanie się materiałem źródłowym. Już w trakcie czytania scenariusza dużo sobie wyobrażam. Zapisuję gdzieś na boku notatki dotyczące koloru, aury, detali charakteryzujących daną scenę. Później próbuję przekuć to w projekt.
Lubię rysować ręcznie, ale przy tej liczbie projektów, nie mogę bazować tylko na tym. Dlatego mój warsztat rysunkowy przelewam na techniki cyfrowe. Obecnie najczęściej rysuję na tablecie, który daje dużo możliwości, chociażby w kwestii nanoszenia poprawek i zabierania w podróż całego zaplecza pędzli, ołówków i kolorów zamkniętych w jednym programie.
Czułaś presję, tworząc kostiumy do takiego tytułu jak "Wicked", który ma ponad 20-letnią tradycję sceniczną?
Kiedy dostałam tę propozycję, miałam poczucie, że to jest tytuł idealny dla mnie. Sam proces projektowania był czystą przyjemnością. Miałam poczucie, że wiem, jak ten świat powinien wyglądać i mam narzędzia do tego, aby go stworzyć.
Realizacja w Teatrze Roma jest pierwszą polską inscenizacją tego tytułu, więc dla nas jako twórców, była to komfortowa sytuacja. Musieliśmy stworzyć nową, współczesną wersję w ramach produkcji "non replica" (w kontekście musicali oznacza to, że przedstawienie nie jest wierną kopią oryginału – przyp.red.) i zaproponować widzowi spektakl czerpiący w pewien sposób z tradycji wystawiania tego tytułu, ale estetycznie osadzony w 2025 roku.
A potem do kin wszedł film. Jakie miałaś przemyślenia? Chciałaś go w ogóle obejrzeć, żeby pewne rzeczy skonfrontować?
Oczywiście trzeba było trzymać się pewnego schematu, który jest wpisany w ten tytuł. Zieleń skóry Elfaby, róż przypisany Glindzie. Ale w licencji, jeśli chodzi o kostiumy, teoretycznie mieliśmy wolną rękę. Jednak autorzy musicalu musieli każdy projekt zaakceptować. Dlatego, jeśli zrobilibyśmy coś kłócącego się z ich ideą i estetyką, z pewnością dostalibyśmy wyraźny sygnał, że coś należy zmienić.
Zastanawiam się, czy jako twórcy pierwszej w Polce oficjalnej adaptacji "Wicked" mieliście jakieś konkretne wytyczne "z góry" dotyczące realizacji?
Pierwsza część "Wicked" weszła do kin parę miesięcy po akceptacji naszych projektów. Na tym etapie, gdy pracownie rozpoczęły szycie, oglądałam film z ogromną przyjemnością, bez strachu, że podświadomie powielę jakieś rozwiązania. To było ciekawe doświadczenie móc skonfrontować swoje pomysły z czymś, co zrobili najlepsi projektanci w Hollywood. Punkt wyjścia do niektórych kostiumów był wspólny. Widziałam w ich pracy bardzo czytelne źródła, które ja przetworzyłam w zupełnie inny sposób.
Który z kostiumów z "Wicked" był dla ciebie największym wyzwaniem?
Najtrudniejszymi kostiumami do wymyślenia i realizacji były dwa – słynna "bubble dress" Glindy oraz suknia Elfaby z drugiego aktu. Zakulisowo mogę powiedzieć, że Elfaba miała mieć tę suknię już pod koniec pierwszego aktu, kiedy przyjeżdża do Oz. Ale w trakcie prób stwierdziliśmy, że musimy dodać jeszcze jeden kostium. Nie tylko ze względu na przebiórki, które były niezbędne do sceny latania. Chodziło o wyraźne zaznaczenie przemiany bohaterki z młodej kobiety w dojrzałą, pełną mocy postać, w której rodzi się zło. Chciałam, żeby kostiumy były tożsame z emocjami, które przeżywają bohaterki. Te noszone przez Elfabę i Glindę działały też na zasadzie przeciwieństw i to był klucz.
Wyzwaniem zawsze są kostiumy dla tancerzy. Podstawą jest wygoda. Ale kostium musicalowy musi też być efektowny. Za przykład wystarczy wziąć scenę przyjazdu Glindy i Elfaby do Szmaragdowego Miasta. Tancerze musieli wykonać wszystkie akrobacje. Jednocześnie reżyser chciał, aby wcielili się w arystokratów, więc kostium nie mógł być stricte trykotem baletowym. Więc na pewno niemałym wyzwaniem jest pogodzenie tych wszystkich elementów i zmiennych.
Ile trwało przygotowywanie kostiumów do "Wicked"?
Pod koniec czerwca dostałam propozycję. W listopadzie zaczęliśmy szyć, a w marcu odbywały się już pierwsze sesje zdjęciowe, podczas których kostiumy musiały być w pełni gotowe.
Czy po premierze dalej opiekujesz się kostiumami?
Nad wszelkimi poprawkami czuwają krawcy w teatrze. Kostiumy się zużywają – przecierają, czy nawet ulegają drobnym rozdarciom. To jest żywa materia. A spektakl będzie grany prawdopodobnie codziennie przez dwa lata, więc wszystko się może wydarzyć. Tak od kuchni mogę powiedzieć, że kostium Glindy jest już w tej chwili zmieniany na lżejszy. Dla komfortu aktorek przygotowujemy równie okazałą wersję, która będzie po prostu mniej ważyć i nie obciążać kręgosłupa.
Za nami premiera "Hamleta" w Teatrze Narodowym. Traktujesz ten projekt wyjątkowo?
Wszyscy wiemy, że dyrektor Englert kończy swoją dyrekcję tutaj i czujemy, że to bardzo ważny moment. Jestem szczęśliwa, że mogę w tym uczestniczyć. Wspaniale jest też obserwować Hugo Tarresa, który tą rolą debiutuje w Teatrze Narodowym. Może zabrzmi to górnolotnie, ale na próbach z wielką radością patrzyłam, jak rodzi się gwiazda.
Jak współpracuje się z Janem Englertem?
To jest nasz czwarty wspólny projekt. Dyrektor bardzo szanuje artystów, z którymi pracuje i wierzy w rzemiosło. Daje nam wszystkim odczuć, że współpracujemy na zasadzie partnerskiej. W przypadku "Hamleta" miałam ten komfort, że dyrektor parę miesięcy temu bardzo precyzyjnie określił, jaki efekt chce uzyskać jeśli chodzi o nastrój spektaklu. Jest szalenie konsekwentny, więc teraz obserwujemy, jak każdy detal, o którym wspominał na początku tej drogi, został zrealizowany.
Zasady były ustalone z góry – współczesny spektakl ze współczesnymi kostiumami. Aktorzy mieli być ubrani, a nie przebrani. Bardzo ciekawie było robić te dwa spektakle jednocześnie – kreacyjne "Wicked" i minimalistycznego "Hamleta", w którym każdy detal jest ważny i wręcz krzyczący na scenie ogołoconej z dekoracji.
Co jest najtrudniejsze, a co najpiękniejsze w twoim zawodzie?
Wyzwaniem bywa bliska współpraca z ludźmi o wysokiej emocjonalności – to aktorzy, tancerze ożywiają na scenie nasze projekty. Trzeba działać w taki sposób, aby finalnie wszyscy byli zadowoleni. Gdy wszystko idzie zgodnie z planem, to co do niedawna było w mojej głowie, staje się częścią scenicznej rzeczywistości i przynosi ogromną satysfakcję. To jest takie spełnianie marzeń, prawda?
Rozmawiała Oliwia Rybiałek, dziennikarka Wirtualnej Polski