Blisko ludziMatka Agnieszka od hospicjum

Matka Agnieszka od hospicjum

Matka Agnieszka od hospicjum
Źródło zdjęć: © Agnieszka Kaluga
Aneta Wawrzyńczak

20.12.2013 10:28, aktual.: 20.12.2013 11:36

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

„Jeżeli nie masz siły, żeby zostać, to pozwalam ci odejść. I obiecuję ci, że nie utonę”, mówiła do swojej córeczki, która żyła zaledwie 10 dni. Dobrze wie, czym jest umieranie i cierpienie po stracie kogoś bliskiego.

„Jeżeli nie masz siły, żeby zostać, to pozwalam ci odejść. I obiecuję ci, że nie utonę”, mówiła do swojej córeczki, która żyła zaledwie 10 dni. Dobrze wie, czym jest umieranie i cierpienie po stracie kogoś bliskiego. Nie zostawia jednak tej wiedzy dla siebie. Od lat pracuje jako wolontariuszka w hospicjum i dzieli się swoimi refleksjami na blogu. Bo hospicjum, które jej teść określił jako „przedszkole dla dorosłych”, to też życie, codzienność, bliscy i ciężka praca.

„Tylko bez martyrologii”, zaznacza już na wstępie Agnieszka Kaluga. O przeszłości nie chce zbyt dużo rozmawiać, tylko tyle, ile trzeba. Woli mówić o tym, co jest teraz: o synku, o miłości, nawet o śmierci.

A przede wszystkim o hospicjum, gdzie od ponad czterech lat pracuje jako wolontariuszka medyczna. I skąd „przemyca” historie bohaterów, którzy powoli odchodzą ze sceny życia do wirtualnej rzeczywistości. Tam, gdzie zostaną zapamiętane na zawsze.

Bajka

Mało kto może stwierdzić: „Mam życie jak w bajce”. Agnieszka akurat miała ku temu pełne prawo. Był 2001 rok, skończyła filologię polską na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu, zaczęła pracę w liceum, po siedmiu latach szczęśliwego związku powiedziała sakramentalne „tak” mężczyźnie swojego życia, udało im się nawet kupić dwupokojowe mieszkanie w Poznaniu. – Byliśmy tacy szczęśliwi: papużki-nierozłączki od liceum, razem skończyliśmy studia, oboje znaleźliśmy pracę. Świat był piękny i miało być już tylko lepiej – wspomina Agnieszka.

W podróż poślubną pojechali do Grecji. Było lazurowe morze, złocista plaża, obiecująca przyszłość i jedna czarna myśl: ludziom nie dzieje się tyle dobra naraz. – Czułam, że prawdziwe życie tak nie wygląda, że to się za chwilę skończy, że na pewno wydarzy się coś złego – mówi Agnieszka. I dodaje: – Ale nie sądziłam, że aż tak złego…

Kilka tygodni po powrocie do Polski ciemne obłoki majaczące gdzieś na antypodach jej świadomości rozrzedziły dwie kreski na teście ciążowym. – To była bajka! Byliśmy razem siedem lat, zdążyliśmy się już sobą nacieszyć, a małżeństwo było dla nas przepustką do rodzicielstwa – wspomina.

Dziecko miało urodzić się w kwietniu, ale już w styczniu Agnieszka trafiła do szpitala. O poranku 11 stycznia przyszła na świat Martynka. Maleńka, słaba, ledwie kilogram drobnego ciałka. Szpitalne bakterie zrobiły swoje. Miała ogólny stan zapalny, niewydolność oddechową, zapalenie płuc, zamartwicę jelit. Podłączona do kroplówek, respiratora i Bóg jeden wie jakich jeszcze aparatur, walczyła przez 10 dni, do 20 stycznia. Tego dnia wieczorem Agnieszka powiedziała jej: „Jeżeli nie masz siły, żeby zostać, to pozwalam ci odejść. I obiecuję ci, że nie utonę”.

Dwie godziny później Martynka zmarła. Dopiero wtedy Agnieszka mogła wziąć ją na ręce, przytulić, ukochać. Na oczach rodziców innych wcześniaków, w akwarium OIOM-u, otoczona inkubatorami i szybami, zrozumiała, że „trzymanie na rękach martwego dziecka wymaga nadludzkiej siły”.

Koszmar

Żałobę przechodziła po swojemu. Najpierw był szok i bezlitosna papierologia. Tyle było do zrobienia: trumna, pogrzeb, kwiaty, a jeszcze trzeba rozmawiać z ludźmi, odpowiadać na pytania, jakoś się trzymać. Zwariować można. Agnieszkę od szaleństwa chroniło uczucie ciepła na lewym ramieniu. Przez dwa tygodnie po śmierci Martyny ona i jej mąż mieli wrażenie, że ich córeczka wciąż jest blisko.

Najgorsze przychodziło później, stopniowo.

Najpierw to, co fachowcy nazywają „dezorganizacją zachowania”. W przypadku Agnieszki oznaczało tyle, że czas stanął w miejscu. Że kilka miesięcy po śmierci Martynki całymi dniami zastygała w piżamie na fotelu. Że o siebie nie dbała, nie spała, nie jadła. – Jakby mi ktoś wtyczkę wyciągnął – stwierdziła w wywiadzie dla „Wysokich Obcasów”.

Życzliwi próbowali ją podłączyć do życia, jakiś restart zrobić, cokolwiek.

Kiedy pójdziesz do pracy? Kiedy obronisz magisterkę? Kiedy będziesz miała kolejne dziecko?

Panią magister została dwa tygodnie po telefonie promotorki. Pytała, czemu tak zdolna studentka jeszcze nie obroniła dyplomu.

Bartka urodziła dwa lata później. – To była świadoma decyzja – podkreśla Agnieszka. Wspomina, jak prowadząc później spotkania dla rodziców po stracie, zawsze zalecała, by dali sobie czas na „macierzyństwo na odległość”: wyjazdy na cmentarz, przeżywanie żałoby, godzenie się z losem. I by głęboko zastanowili się, czy gdyby dziecko żyło, już decydowaliby się na kolejne. – Jeśli nie przeżyjemy żałoby, to ona kiedyś wróci, chociażby pod postacią poważnej choroby – wyjaśnia wolontariuszka.

Jej żałoba po śmierci Martynki to było m.in. poczucie, że umarł cały wszechświat różnych spraw, które łączyłyby je, matkę i córkę: pierwsze randki, obcasy, kosmetyki, drobne tajemnice. – Dostałam obietnicę tego wszystkiego w postaci dziecka, które zostało mi zabrane. Dlatego decydując się na drugie dziecko wiedziałam, że nie będzie ono Martynką, będzie zupełnie nowym człowiekiem z zupełnie inną historią i inną obietnicą – wyjaśnia.

A do pracy, na razie, nie wróciła.

Zanim trafiła do hospicjum, zdążyła jeszcze wraz z grupą innych mam założyć Stowarzyszenie dla Rodziców po Stracie Dziecka „DLACZEGO”.

Dlaczego? Dlatego że nie godziła się na samotność – a po śmierdzi dziecka to ona staje się przyjaciółką-przylepą, nieproszoną, niechcianą, nielubianą. W wirtualnej przestrzeni odnalazła kobiety, którym też świat wywrócił się do góry nogami. Przecież jest na odwrót, najpierw odchodzą najstarsi.

– Jako dziecko zawsze wiedziałam, że umierają najpierw dziadkowie, potem długo, długo nic, potem może kiedyś odejdą rodzice, co będzie straszne. A ja to na samym końcu – wspomina Agnieszka.

W tym świecie na opak poczuła w końcu, że nie jest sama. Jednocześnie zaczęła szukać, drążyć, przetrząsać statystyki. Z tych ostatnich dowiedziała się, że co roku umiera około 20 tysięcy dzieci. Maleńkich, dopiero co narodzonych, trochę starszych i prawie dorosłych nastolatków. „To 40-tysięczne miasto osieroconych rodziców”, pomyślała.

Dramat

Dziś stowarzyszenie zaprasza do niego wszystkich, którzy doświadczyli straty dziecka. Organizuje wystawy i obchody Dnia Dziecka Utraconego (15 października), prowadzi grupy wsparcia dla rodziców, a dla personelu szpitalnego – szkolenia. Żeby położne i lekarze wiedzieli, jak pomóc pacjentkom po stracie dziecka.

– Są duże dysproporcje między ofertą dla matek szczęśliwych a tych dotkniętych tragedią. Z jednej strony jest wiele akcji: rodzić po ludzku, porody w wodzie, przy muzyce. Z drugiej kobieta, która rodzi martwe dziecko i nie ma niczego, nikt się nad nią nie pochyla – wyjaśnia Agnieszka. Stowarzyszenie stara się to zmienić. – Chciałybyśmy, żeby w szpitalach były przynajmniej dostępne informacje o grupach wsparcia dla rodziców w żałobie oraz o procedurach, jakie trzeba przejść. Wiele osób nie wie na przykład, że poronione dziecko można pochować. Skoro jesteśmy w stanie wyprawić pogrzeb chomikowi, dlaczego odmawiać kobiecie prawa do tego, żeby pochowała swoje dziecko, nawet jeśli ma tylko kilka centymetrów? – pyta retorycznie.

Agnieszka wie, co mówi. W czwartym miesiącu drugiej ciąży wylądowała w szpitalu. Zalecenie: leżeć aż do rozwiązania. – Przyszłam w letniej sukience, wyszłam w zimowej kurtce – śmieje się.

Wtedy jednak do śmiechu nikomu nie było. Przykuta do łóżka, nawet nie mogła wyjść do toalety. A wokół dramat na dramacie.

Kobieta w piątym miesiącu, której odeszły już wody płodowe, która dostaje już skurczów, zaczyna płakać, nachyla się nad Agnieszką i pyta, czy jej dziecko przeżyje.

Albo kobieta-przy nadziei i kobieta-grobowiec zarazem, której jedno z bliźniąt zmarło w jej łonie, ale żeby chociaż ocalić drugie, musi wytrwać do końca ciąży.

– Musiałam bardzo uważać na empatię, żeby nie zaszkodziła mnie, a przede wszystkim dziecku – wyjaśnia Agnieszka. Ciężko było. Zwłaszcza że książkami, gazetami, muzyką nie zawsze udawało się przepędzić pulsującą w głowie myśl: „W tym samym szpitalu, piętro wyżej, zmarło moje dziecko”.

I jeszcze ta znieczulica.

Studentom medycyny Agnieszka była przedstawiana jako pacjentka w drugiej ciąży, jej zmarła córeczka – jako „niepowodzenie ciążowe”. – Rozumiem, że to jest żargon medyczny, ale nazwanie mojej córki, która żyła 10 dni, niepowodzeniem ciążowym w mojej obecności, kiedy byłam w ciąży zagrożonej, jest dosyć nieszczęśliwym określeniem – stwierdza.

Wcześniej, gdy rodziła Martynkę, też nikt się specjalnie nie przejmował jej uczuciami. Dokładnie pamięta tamten poród (miała znieczulenie zewnątrzoponowe). – Rodzi się kilogramowy wcześniak. Nie wiadomo, czy przeżyje, a ja jak krowa w rzeźni, z rozciętym brzuchem, mam kilkunastosobową widownię dla mojego dramatu – opisuje.

Wszyscy pamiętali, by nie wpuścić jej męża na salę operacyjną, chociaż zapłacił za poród rodzinny. Ale o tym, by zapytać ją, czy wyraża zgodę na poród na oczach kilkunastu studentów – już nie.

Coś pożytecznego

Życie Bartka też wisiało na włosku. Urodził się tylko dwa tygodnie starszy niż Martynka, tylko trzysta gram cięższy. Nie było mowy, żeby Agnieszka robiła cokolwiek poza opieką nad nim. Rehabilitacja, integracja sensoryczna, ćwiczenia w domu, nieprzespane noce, zupy, spacery. – Gdy już wiadomo było, że jest, że go mamy, że wyciągnęliśmy go z niebezpieczeństwa, przypomniałam sobie, że przez ten czas odłożyłam siebie na półkę – wspomina.

Pomyślała, że to czas, by zrobić coś pożytecznego, a nie ślęczeć przy komputerze, jeździć na zakupy, gotować, być żoną i matką. Kusiło ją hospicjum, niemal codziennie, od poniedziałku do piątku, gdy przejeżdżała obok w tę i z powrotem samochodem, wożąc Bartka do przedszkola. Nie uległa, jeszcze nie wtedy. Bo co by ludzie powiedzieli? Dziecko jej zmarło, drugie ledwie się śmierci wymknęło, a ona pcha się do hospicjum?

Dała sobie spokój. Do czasu aż jej teść zachorował na raka. Do poznańskiego hospicjum zawitał, by ustawić dawki leków przeciwbólowych, zostawał na trochę dłużej. Mówił, że to takie geriatryczne przedszkole. I gdy tak sobie za którymś razem siedzieli z Agnieszką, do pokoju zajrzała Jola, wolontariuszka. Do sklepu szła, więc tak tylko chciała zapytać, czy czegoś nie potrzeba.

Agnieszka przyznaje, że w pierwszej chwili się obruszyła. Przecież jak coś tacie będzie potrzeba, to my kupimy, przywieziemy, zrobimy! „Nie, nie, pani Jola kupuje mi wafelki, ona wie, w którym sklepie”, zapewnił teść. W głowie Agnieszki znów zapaliła się lampka „hospicjum”. Od Joli (z którą dziś się przyjaźni) dowiedziała się, że właśnie rusza półroczny kurs dla wolontariuszy. Jak nie teraz to kiedy?

Dlaczego aż pół roku trzeba się przygotowywać do tego, żeby zostać wolontariuszem w hospicjum? – Nam się wydaje, że jeśli podejmiemy decyzję o wolontariacie, to ktoś rozwinie przed nami czerwony dywan, zachwyci się: „Ojej, jesteś taka cudowna, bo chcesz pomagać, będziemy sypać ci pod nogi płatki róż, żebyś tylko do nas przyszła!”. A wcale tak nie jest – mówi Agnieszka.

Przez sześć miesięcy co tydzień są zajęcia. Prowadzący: pielęgniarka, lekarka, wolontariusze, psycholog, pracownik socjalny, ksiądz. Na pierwszy rzut – zajęcia odleżyn, ropiejące rany. – To było dobre uderzenie, strzał szmatą w pysk. Żebyśmy zobaczyli takie obrazy, choć wiadomo było, że sami opatrunków nie będziemy zmieniać, i żeby ten słomiany zapał zdążył trochę opaść – wyjaśnia wolontariuszka.

Jest też test, nie taki pro forma, tylko prawdziwy, poważny, można go nie zdać. A nade wszystko jest rozmowa z psychologiem.

– Była raz kobieta, która wydała się naszemu psychologowi „podejrzana”. Zaczął wyłapywać jej dziwne zachowania. Okazało się, że ta pani leczy się na schizofrenię. Dobrze, że nie trafiła na oddział, bo tam nie ma miejsca na błędy czy próbowanie swoich sił. Tam ludzie nie mają na to czasu, umierają – wyjaśnia wolontariuszka i blogerka.

Pamięta, jak zmarła dziewczyna w jej wieku. Wróciła do domu, usiadła na podłodze i siły z niej opadły, nie potrafiła wstać. A tu trzeba pojechać do szkoły po Bartka, zakupy zrobić, obiad ugotować, może wieczorem obejrzeć film na DVD. – Nie mogę tak dźwigać tych historii – postanowiła wtedy. Od tego czasu rzadko zdarza jej się być przy pacjencie, który odchodzi. – Jeśli ktoś się bardzo boi albo jest zupełnie sam, nie ma nikogo, kto by z nim był w tej chwili, to będę z nim do samego końca. Ale jeśli ma rodzinę, to staram się ich wzmocnić, żeby zostali sami. Bo jeśli przejdą przez to razem, sami, bez osób z zewnątrz, to będą silniejsi.

Co jej daje praca w hospicjum? – Bardzo dużo! – bez wahania odpowiada Agnieszka. – Mam głębokie poczucie sensu tego, że jestem, że żyję. I że to moje życie przydaje się nie tylko moim bliskim, ale też ludziom, którzy są w potrzebie – wyjaśnia.

Ci ludzie to nie tylko pacjenci na ostatnim wirażu życia. To też ich najbliżsi, często zmęczone żony, które nie odstępują na krok od łóżek mężów. – Czasem jestem z pacjentem splątanym, tracącym kontakt z rzeczywistością, który nie wie, gdzie jest, albo buntuje się, używa wulgaryzmów. I chociaż nie jest to dla mnie przyjemne, wiem, że w tym czasie jego żona może odpocząć, zjeść obiad, pójść na kawę, przespać się – opowiada Agnieszka.

Śmierć

Jej pierwsze obawy się potwierdziły, ludzie i tak gadają. Stara się tym nie przejmować, ale nie zawsze się udaje. Jak wtedy, gdy dostała maila od kogoś „życzliwego”, kto stwierdził, że jest „aniołkiem śmierci” i pewnie „przeżywa orgazm”, jak ktoś umiera.

– Śmierć jest paskudna, okropna. Zmarło mi dziecko, w tym nie ma nic a nic fajnego. Ale dzięki temu wiem, że człowiek w obliczu śmierci jest strasznie samotny. I dlatego staram się gdzieś na brzegu tej jego samotności choć na chwilę stanąć – wyjaśnia. I dodaje, że jej zdaniem takie komentarze to wentyl, przez który tzw. hejterzy spuszczają swoje frustracje. – Ludzie patrzą często przez pryzmat własnych problemów czy zaburzeń. Jeśli ich fascynuje śmierć, zobaczą to we mnie.

Agnieszka przyznaje, że w pierwszych tygodniach, miesiącach wolontariatu była przeciążona, mocno przeżywała wszystko, co działo się w hospicjum. Zbyt mocno. Część tego ciężaru mimowolnie zrzucała na męża. Ten w końcu stwierdził, że już nie wytrzymuje, za bardzo jest wrażliwy, a nie może pójść, uratować człowieka, którego historię Agnieszka tak przeżywa, bo ktoś musi iść do pracy, zarobić na dom. Dlatego zawarli układ: Agnieszka będzie pisała bloga, mąż, jeśli będzie chciał, to go przeczyta.

Przez rok blog był zupełnie zamknięty. Tylko znajomi, którzy znali hasło, mieli do niego dostęp. – Pisałam, żeby sobie z tymi wszystkimi historiami z hospicjum poradzić, żeby ich nie dźwigać, bo się okazało, że jednak są bardzo ciężkie. A były też tak piękne i ważne dla mnie, że chciałam je utrwalić – wyjaśnia swoją decyzję o założeniu bloga zorkowania.blogspot.pl Agnieszka. –Dotykałam tak pięknych historii i tak pięknych ludzi, że chciałam ich jakoś ocalić. Blog wydawał się idealny, bo to taka bardzo osobista forma, zamknięta – powiedziała na Gali Blog Roku 2011.

Gdy odbierała nagrody, stwierdziła, że świat właśnie stanął na głowie. Bo „w świecie ‘Tańca z gwiazdami’, porodów w wodzie i wszystkich cudownych rozwiązań” wygrał blog, który opowiada o umieraniu. – To znaczy, że gdzieś głęboko w sercu tęsknimy za prawdziwym życiem, które składa się nie tylko z euforii, cudów, zdrowia, urody – powiedziała.

Dziś Agnieszka ma wszystko idealnie wypośrodkowane. Dom, rodzina, mąż, lada moment obroni dyplom z psychologii i będzie mogła w hospicjum spędzać dwa dni w tygodniu. Bo teraz jest tam tylko raz, połowę swojego czasu przeznaczonego na wolontariat poświęca przyjacielowi, Piotrowi, który półtora roku temu miał udar niedokrwienny mózgu i od tej pory jest przykuty do łóżka, oraz pani Róży z Domu Opieki.

Jest zbyt skromna i poukładana, by swoją pracę na rzecz innych traktować jako coś nadzwyczajnego. A jednak trwa niezmiennie w tym obcowaniu ze śmiercią już od czterech lat. Agnieszka chyba wie, dlaczego jej się to udaje. – Czasem mam wrażenie, że wolontariat to „konkurs piękności”: kto da z siebie więcej, kto pójdzie na największy hardcore. Wtedy ludzie wypalają się po pół roku. Ale też osoby mają różne motywacje: niezaleczone rany, nieprzerobione rozstania, żałoba po kimś bliskim.

Jak na laureatkę w konkursie na Blog Literacki przystało, Agnieszka poetycko wyjaśnia też, jakim cudem udaje jej się obcować z tyloma ludźmi, niejednokrotnie w dramatycznych, smutnych okolicznościach, i zachować zdrowy rozum. – Jeżeli serce wyobrazimy sobie jako mieszkanie, to niektóre drzwi są otwarte, a niektóre zamknięte. Dla najbliższych mam zarezerwowany pokoik, nie wpuszczam tam nikogo. Inne drzwi są otwarte na oścież, zapraszam każdego.

Tekst: Aneta Wawrzyńczak

(aw/sr), kobieta.wp.pl

POLECAMY:

Komentarze (24)