Polki nie mają dzieci, bo nie chcą "dawać w szyję"? Oto co za tym stoi
- Feminizm to radykalny pogląd, że kobiety są ludźmi - stwierdziła wiele lat temu Marie Shear. - Nie chodzi o to, że mamy być tacy sami, bo to nie jest realne, ale o poczucie, że mamy dostęp do tego samego i w takim samym stopniu – rozwija jej definicję Justyna Bakalarska-Stankiewicz, autorka książki "Różnorodne. O prawdziwym wizerunku kobiet nie tylko w marketingu".
Iwona Wcisło, dziennikarka Wirtualnej Polski: W książce, w kontrze do głośnych słów Jarosława Kaczyńskiego, że Polki nie mają dzieci, bo dają w szyję, pisze pani przewrotnie, że może kobiety nie mają dzieci, bo nie chcą dawać w szyję. Skąd taka teza?
Justyna Bakalarska-Stankiewicz: Całkiem możliwe, że coraz mniejsza chęć Polek do posiadania dzieci wynika z niechęci do "dawania sobie w szyję" pod wpływem przygniatających je obowiązków rodzinnych i oczekiwań społecznych. Remedium na trudności macierzyństwa zaczęto serwować kobietom już w latach 50. W USA wprowadzono do sprzedaży jedne z pierwszych środków uspokajających, które reklamowano hasłem: "Wiemy, jak ciężki jest los pani domu i matki, połknij to i znieczul swoje nerwy, życie stanie się znośniejsze". Zaś w Niemczech pojawiło się "złoto kobiet", czyli uspokajający i poprawiający nastrój napój Frauengold, którego jednym z głównych składników był alkohol.
Dziś coraz więcej kobiet, w tym matek, sięga wprawdzie nie po takie używki, ale np. antydepresanty. Dobrze, że taka forma pomocy jest dostępna, a depresja poporodowa przestaje być tabu. W końcu kobiety zaczęły mówić głośno, że macierzyństwo, w przeciwieństwie do serwowanych nam obrazków, to nie tylko piękne chwile. Pojawienie się dziecka diametralnie zmienia nasze życie, tracimy niezależność, nie wysypiamy się, a także mierzymy się z oczekiwaniami, żebyśmy były idealnymi matkami, żonami, kochankami i pracownicami. To może mocno wpływać na psychikę. Oczywiście dotyka też ojców, ale z racji wielu uwarunkowań, w tym systemowych, to kobiety są bardziej obciążone opieką nad dzieckiem.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
"Pasja jest kobietą". Olga Kwiecińska założyła fundację "Cześć ciało". Przełamuje tabu
Tymczasem przekaz płynący z wielu reklam umacnia stereotypy dotyczące roli kobiet. Jakie są największe grzechy komunikacji marketingowej?
Największym grzechem reklam jest narzucanie każdej z płci określonych ról. Mężczyzna najczęściej pokazywany jest albo jako pantoflarz, niedojda, albo jako człowiek sukcesu. Kobiety zaś pokazywane są przede wszystkim jako gospodynie domowe. Oczywiście, jeśli kobieta chce pełnić taką rolę, zajmować się dziećmi i gotować obiady, to jest to jej decyzja. Nie wszystkie kobiety muszą robić karierę, ale każda powinna móc wybrać swoją ścieżkę. A kiedy w reklamach pokazywana jest jedna opcja, tracimy możliwość kształtowania wśród młodszych pokoleń świadomości, że możemy robić wiele rzeczy.
Drugi, bardziej bolesny dla kobiet, grzech to ich uprzedmiotowianie i seksualizowanie. I co gorsza, nie jest to mechanizm wykorzystywany wyłącznie w reklamach skierowanych do mężczyzn. Głośno było o reklamie zabiegów pielęgnacyjnych na twarz dla kobiet, wykonywanych w pewnym SPA, której hasło reklamowe brzmiało: "Dziś będzie na twarz, skarbie".
Innym grzechem jest pokazywanie nam na każdym kroku, że wciąż nie jesteśmy dość dobre. Ciągle musimy coś poprawiać, chudnąć, nawilżać włosy, używać kosmetyków, robić makijaż. W efekcie cały czas jesteśmy z siebie niezadowolone. Najsmutniejsze jest to, że im młodsze jesteśmy, tym bardziej akceptujemy siebie, a z wiekiem, m.in. pod wpływem mediów, pojawia się coraz więcej kompleksów.
Ciekawe badania, które to doskonale obrazują, zostały przeprowadzone na Fidżi.
Tak. Badania przeprowadzono w latach 90. w jednej z prowincji Fidżi. Pierwszy etap przypadł na moment, kiedy zaczęła tam upowszechniać się telewizja. Do tego czasu pulchne kształty były w tej kulturze odbierane bardzo pozytywnie. Nie istniał żaden konkretny wzorzec urody, a przybieranie na wadze było uznawane za coś naturalnego.
Pierwsze dane zebrano kilka tygodni po upowszechnieniu się telewizji, drugie trzy lata później. Filmy, bajki i reklamy z lat 90. doprowadziły do tego, że w trzy lata odsetek nastolatek, które wywoływały wymioty w celu utraty wagi, wzrósł z 0 do 11 proc., a 74 proc. młodych Fidżyjek uznało, że są zbyt grube. To pokazało, jak ogromny wpływ na nasze postrzeganie rzeczywistości mają media.
Okazuje się, że nie tylko my same katujemy się myślami o idealnym wyglądzie, ale też inni ludzie roszczą sobie do tego prawo, zwłaszcza w sieci.
Często nie mamy zahamowań, żeby uświadamiać innym, jak bardzo odstają od przyjętych wzorców piękna. Wystarczy poczytać komentarze w sieci. Za każdym razem, gdy mowa o wyglądzie, ciele i otyłości, pojawia się mnóstwo opinii, że ktoś "żarł za dużo" albo "że wystarczy zacząć się ruszać". Cudze ciała oceniane są jako "obrzydliwe" czy "paskudne".
Okrutną formą cyberprzemocy jest uciszanie kobiet zabierających głos w przestrzeni publicznej. Wiele z nich skutecznie to zniechęca, po czym słyszą, że są "przewrażliwione".
Według raportu Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka z 2017 r. pt. "Cyberprzemoc wobec kobiet" wynika, że komentarze i zachowania względem polskich polityczek, biznesmenek, naukowczyń, dziennikarek czy artystek noszą charakter seksistowski.
Podważane są ich kompetencje, intelekt, sprowadzane są do stereotypowych ról, odmawia się im prawa wypowiadania się tylko ze względu na płeć. Komentarze bardzo często dotyczą wyglądu i ich życia prywatnego.
Analiza dziennikarzy "Guardiana" wykazała, że była premierka Australii, Julia Gillard, była dwukrotnie częściej atakowana w serwisie X niż jej poprzednik. Ktoś mógłby stwierdzić, że może popełniała dwa razy więcej błędów. Tylko że najczęściej krytykowano jej fryzurę czy wyśmiewano brak dzieci.
Powtarzające się tego typu ataki często prowadzą do ograniczenia aktywności publicznej, co może powodować daleko idące konsekwencje. Brak kobiecej perspektywy i wzorców dla młodych kobiet to tylko niektóre z nich. Im więcej kobiet będzie funkcjonowało w przestrzeni publicznej, tym bardziej naturalna będzie to rola.
Emocje rozpalają już same słowa, takie jak "polityczka" czy "ministra". Dlaczego feminatywy wzbudzają tak skrajne reakcje?
Powodem może być ich upolitycznienie. Jedną z pierwszych osób, która użyła słowa "ministra", jest Joanna Mucha. Nagle okazało się, że są one mocno związane z poglądami. Jeżeli ktoś używa feminatywów, od razu dostaje łatkę - lewak, nie używa - prawak. Jest w tym ziarnko prawdy, ale nie zapominajmy, że mamy język fleksyjny, więc feminatywy są dla niego naturalne i były w nim obecne przed ministrą Muchą. Zniknęły dopiero w latach 50. pod wpływem PRL-owskich zaleceń językowych, które łączyły niektóre nazwy zawodów z mężczyznami. Zawody te zwykle były bardziej prestiżowe niż gorzej płatne i o niższej renomie, w których kobieca odmiana jednak pozostała.
Jeżeli ktoś czuje się pewniej na stanowisku, nazywając się panią prezes, a nie prezeską, to czemu nie? Nie uważam, że powinniśmy feminatywy komukolwiek narzucać. Nie mogę jednak zrozumieć tego, że gdy kobieta chce być nazywana prezeską, to odbiera się jej prawo do tego, mówiąc, że wymyśla.
Komu najbardziej przeszkadzają feminatywy, a komu najmniej?
BNP Paribas przeprowadził badania "Wystarczy słowo", z których wynika, że feminatywy najmniej przeszkadzają młodym, dobrze wykształconym i pewnym siebie kobietom w wieku 18-35 lat. Stanowią one jednak zaledwie 16 proc. ogółu badanych. Osoby, które mają dość stereotypowe pojęcie o rolach płciowych, ale rozumieją konieczność adaptacji języka do zmieniającego się świata, stanowią 24 proc. badanych. W większości są to młodzi mężczyźni z wyższym wykształceniem. Z kolei starsi mężczyźni częściej pozostają tradycjonalistami i są przeciwni używaniu feminatywów (22 proc. badanych). Co, mając na względzie dorastanie w czasach PRL-u, nie dziwi. Największą grupę osób stanowią tzw. niezaangażowani (38 proc.), którzy nie wiedzą, co na temat całych tych feminatywów mają sądzić.
Co nam daje używanie feminatywów?
Język kształtuje rzeczywistość i ma ogromny wpływ na postrzeganie świata, budowanie nowych wzorców zachowań oraz równouprawnienie. Używanie feminatywów przekłada się chociażby na widoczność kobiet w sferze zawodowej.
Używanie generatywnego języka męskiego wyklucza dziewczynki z poczucia przynależności do niektórych kręgów zawodowych czy stanowisk. Mamy naukowców, ale nie naukowczynie, chirurgów, ale nie chirurżki. W efekcie dziewczynki dorastają w poczuciu, że pewne rzeczy są dostępne tylko dla chłopców. Używanie feminatywów wpływa też na kobiety w dorosłym życiu. Np. gdy pojawiają się w ogłoszeniach o pracę, to kobiety częściej aplikują.
Mam nadzieję, że jak będziemy mówić o feminatywach i pokazywać je w naturalnej formule, nie na zasadzie nawoływania: używajcie feminatywów, tylko będziemy podpisywać się, że jesteśmy dziennikarkami czy naukowczyniami, to wejdą do codziennego życia, a ludzie przestaną uważać je za coś dziwnego czy nienaturalnego.
Rozmawiała Iwona Wcisło, dziennikarka Wirtualnej Polski