Nauczyłam się żyć w ciemnościach
Ostatni raz Magda swojego synka widziała 4 lat temu. Malec miał wtedy roczek i gdy mama wychodziła do szpitala nie mógł wiedzieć, że nigdy jej już takiej nie zobaczy.
08.03.2016 | aktual.: 25.05.2018 15:13
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Ostatni raz Magda swojego synka widziała 4 lat temu. Malec miał wtedy roczek i gdy mama wychodziła do szpitala nie mógł wiedzieć, że nigdy jej już takiej nie zobaczy.
Gdy w przedszkolu opiekunki pytają, czym zajmują się rodzice, pięcioletni Bartek odpowiada od razu, że tata chodzi do pracy, a mama spędza czas w domu. Gotuje, sprząta, robi pranie... A kiedy dzieci dopytują, dlaczego jego mama się różni od innych mam, to nie owija w bawełnę. – Ma uszkodzony mózg i popsuły jej się oczy – mówi.
Nie zawsze tak było. Jeszcze do niedawna 32-letnia Magda Mucha miała normalne życie. Mieszkała w Toruniu, gdzie pracowała jako wizażystka. Nigdy poważnie nie chorowała. – Żyłam zdrowo, stawiałam na sport bez używek – wspomina. Wyszła za mąż za Artura, niedługo później zaszła w ciążę. Mały Bartek był ich oczkiem w głowie.
Gdy skończył roczek, Magda zaczęła odczuwać bóle. Niby nic, ot zwykły ból głowy. Tylko że ten nie ustawał. Pojawiły się zawroty głowy, widziała mroczki przed oczami, źle się czuła. Potem było już coraz gorzej. – Takie uczucie, jakby ktoś zaciskał ci obręcz na głowie – opowiada.
Kiedy ból stał się już nie do zniesienia, poszła do lekarza. Ten był przekonany, że to migrena i przepisał proszki. Przecież to młoda matka, pewnie przemęczona, niewyspana. Leki nie pomagały i Magda coraz częściej wymiotowała z bólu. Kolejny lekarz, kolejna diagnoza – stan zapalny zatok. – No to brałam tabletki na zatoki – mówi. I to nie pomagało.
Wreszcie Magda trafiła do neurologa. Ten stwierdził, że nic nie wskazuje na zaburzenia. – A ja już wiedziałam, że coś jest nie tak. Słyszałam o tych wszystkich chorobach, guzach mózgu...Doktor powiedziała, że jeśli tak już myślę, to powinnam udać się do psychiatry. To poszłam. Kiedy znalazłam się w gabinecie, rozpłakałam się, bo nie wiedziałam, co mam zrobić. Nikt mi nie wierzył – wspomina.
Psychiatra też nie wykrył nic poważnego. Nie miała traumy, ani trudnego dzieciństwa. Mówił, żeby brać leki przeciwbólowe. Któregoś dnia było tak źle, że Magda trafiła do szpitala. Po wstępnych badaniach skierowano ją na tomografię. „Szara zmiana” – usłyszała niedługo potem.
To dziecko ma też tatusia
- Nie zapomnę oczu pani doktor, która mi powiedziała o guzie – mówi. Do dziś ciężko jej opowiadać o tamtych chwilach. Z wiadomością o dużej zmianie, która obejmowała obie półkule, załamało się jej życie. Lekarze nie zamierzali niczego ukrywać i wprost powiedzieli, że to poważne zagrożenie dla życia. Jeszcze przed operacją przyznali, że tylko Bóg jeden wie, kiedy guz zaczął rosnąć. Był wrośnięty głęboko w żyłę, ryzyko było więc ogromne.
- To młoda mama, która ma dziecko, ale to dziecko ma też tatusia – powiedział jeden z lekarzy.
Magdy na operację nie trzeba było namawiać. Chciała zawalczyć dla synka, uporać się ze wszystkim jak najszybciej, żeby nie zauważył, że nie było jej przy nim zbyt długo. Razem z mężem pojechała do Warszawy, gdzie znalazł się lekarz, który nie bał się podjąć operacji. Na zabieg musiała jednak poczekać kilka dni. To, jak przyznaje, były najgorsze chwile, bo miała czas na myślenie.
- Była tam jedna pani, sąsiadka z oddziału. Powiedziała mi: „Jesteś młoda, masz wszystkie narządy zdrowe, masz jeszcze misję na tym świecie, żeby wychować dziecko. Bóg jest sprawiedliwy i jeśli jest jeszcze szansa, żebyś była zdrowa, to nie zabierze cię do siebie”. To było dla mnie naprawdę ważne – wspomina.
15 procent szans
Dzień przed operacją razem z mężem stwierdziła, że trzeba zgolić jej włosy, póki sama ma na to jakiś wpływ. – Postanowiłam, że jak będziemy płakać, to tylko ze śmiechu – opowiada. Przed lustrem wygłupiali się do momentu, w którym z długich gęstych włosów zostały tylko drobne włoski „na jeża”.
W dniu operacji Magda obudziła się w dobrym humorze. – Jak pacjent budzi się z uśmiechem na ustach, to i po operacji też się uśmiecha – wspominał jeden z lekarzy. Bała się powikłań, ale uspokajano ją, że nic nie powinno się wydarzyć.
Operacja nie należała do łatwych. Przez 12 godzin lekarze zmieniali się przy stole. Potem podobno mieli przyznać, że rzadko trafiają się takie przypadki. Małe żyłki otaczające guza nie ułatwiały pracy specjalistom. Gdy skończyli, wcale się nie uśmiechała, jak obiecywano. Najpierw nie mogła ruszać nogami, co miało przejść po kilku dniach. Czucie wróciło, ale za to wzrok zaczął się pogarszać. Spuchły jej oczy i konieczna była reoperacja. Ostatnią osobą, którą widziała, była jej mama.
Na przeżycie kolejnego zabiegu miała 15 procent szans. Obudziła się, ale nic nie widziała. Lekarze po raz kolejni byli przekonani, że to przejdzie, że zejdzie obrzęk i nadmiar płynu mózgowo-rdzeniowego i odzyska sprawność w oczach. Miały dni, po opuchliźnie nie było śladu, a Magda żyła w ciemnościach. Lekarze sami sobie nie potrafili wyjaśnić przyczyny jej stanu zdrowia, a co dopiero z wyjaśnieniem tego rodzinie.
Znów zadzwoniono po psychiatrę.
Kolejna walka
Przez jakiś czas zastanawiano się, czy to nie jakaś blokada psychiczna, że ze strachu czy stresu jej oczy po prostu się „wyłączyły”. Konsultowali ją psychiatrzy i okuliści. Dla wszystkich była zagadką. Magda nie traciła nadziei, że będzie widzieć. Do tej pory trzyma się tej myśli i nie przestaje walczyć.
Najtrudniejszy był jednak powrót do synka. Po wyjściu ze szpitala kobieta była wychudzona i utykała, na głowie miała chustkę. Gdy malec zobaczył mamę, stwierdził, że takiej jej nie chce. Dopiero po jakimś czasie zaakceptował, że jest inna. – Usiadłam i czekałam – wspomina.
Bartek podpatrywał jak tata i babcia pomagają mamie. Później stał się jej małym pomocnikiem. Mówił jakie kolory mają ubrania, podawał kapcie, prowadził za rękę na spacerach tak, by nie weszła w kałużę. Tylko że wciąż nie widziała jego twarzy.
Po tygodniach coś zaczęło się zmieniać. Wróciło częściowo poczucie światła, ale lekarze nie dawali już szans na pełen powrót do zdrowia. Wreszcie któregoś dnia mąż znalazł informację o terapii komórkami macierzystymi za granicą. Pojawiła się nadzieja. Dzięki pomocy przyjaciół i bliskich udało się zebrać potrzebną kwotę na wyjazd do Indii. W upalnym szpitalnym pokoju spędziła 17 dni.
- W czerwcu 2013 roku otrzymałam 163 miliony komórek macierzystych dożylnie do kręgosłupa i pod oczy – mówi Magda.
Na efekty kazali czekać pół roku. Dziś kobieta potrafi zobaczyć niewyraźne fragmenty świata. Wypróbowała już akupunktury i terapii hipnozą. – Najgorsze byłoby leżenie w łóżku i płakanie, ale obarczałabym swoim nieszczęściem rodzinę – dodaje.
Nauczyła się poruszać po domu, przełamała też strach i sama wychodzi do miasta. Tam wszyscy ją już znają i często pomagają. Chodzi do fryzjera, do sklepu, stara się być niezależna od męża. – Całymi dniami jestem tak naprawdę sama, ale żyję. Syn się zmienił, a ja go nie widzę. Mam go przy sobie, słucham jego głosu, ale chciałabym go zobaczyć. Nigdy nie straciłam nadziei. Przez te lata nauczyłam się żyć w ciemnościach. O lasce nie chodzę, nie chciałam – przyznaje.
Magda walczy teraz o to, by zebrać pieniądze na kolejny zabieg komórkami macierzystymi. W zbiórce pomaga jej Fundacja Światło i portal Siepomaga.pl,gdzie internauci mogą wpłacać niewielkie sumy na jej konto.
- Ludzie dzisiaj mają dużo gorzej. Ja już nie cierpię fizycznego bólu. Jak człowiek jest chory, to widzi potrzebujących z zupełnie innej perspektywy. Jakby się nie udało, to już umiem z tym żyć – dodaje Magda.
Magdalena Drozdek / WP Kobieta