Nie tylko elektrowstrząsy. Tak odwracano uwagę od "bólu duszy"
- Ciemne salki z prowizorycznymi łóżkami. Wspólna łaźnia i ubikacja. W oknach brakowało szyb. Pielęgniarze, nieliczni i nieludzcy w postępowaniu z chorym - tak opisuje wygląd pierwszych szpitali psychiatrycznych Anna Mateja, autorka książki "Psychiatria w Polsce. Nieznane historie".
Zuzanna Sierzputowska, Wirtualna Polska: Zapoznając się ze stanem polskiej psychiatrii około sto lat temu można odnieść wrażenie, że czyta się scenariusz do filmu kryminalnego.
Anna Mateja, autorka książki "Psychiatria w Polsce. Nieznane historie": Przedstawiłam czytelnikom, jak wyglądała opieka psychiatryczna przed pojawieniem się nowoczesnej farmakoterapii, kiedy – jak pisał Antoni Kępiński – jedynym "neuroleptykiem" był alkohol.
Poza alkoholem były też inne metody "radzenia sobie" z przypadłościami pacjentów. Elektrowstrząsy, lobotomia… Pierwsze leki psychotropowe pojawiły się w Polsce dopiero w latach 50. XX wieku.
Dokładnie w 1954 roku – dwa lata po wprowadzeniu largactilu, pierwszego leku psychotropowego, we Francji. Lek znalazł się w Polsce, mimo że Europa była podzielona żelazna kurtyną, więc przekraczanie granic było nielegalne, a kontakty, także naukowe, mocno utrudnione. Mimo to, lekarze i rodziny osób chorujących psychicznie szukali kontaktów na Zachodzie, by sprowadzić lek. To pokazuje skalę ich zdeterminowania, by pomóc swoim pacjentom czy najbliższym.
Ćwiczenia na zdrowe kolana
Wspomniała pani o przemianie w podejściu do osób chorych. Mam przed oczami scenę z samego początku książki: kobiety zgromadzone na placu, gdzie były wiązane i wrzucane do wody, aby sprawdzić, czy nie są czarownicami.
Opisane historie zdarzyły się w latach 70. XIX wieku. Adolf Rothe, w tym samym czasie energicznie zabiegający o budowę nowoczesnego szpitala psychiatrycznego w Tworkach, przekonywał, że znane przypadki polowań na czarownice, których ofiarami stawały się osoby chorujące psychicznie, trzeba przemnożyć trzykrotnie. Wtedy dopiero poznamy skalę uprzedzeń wobec "obłąkanych".
Zmiany zaszły ogromne, także w języku, ale z niezrozumieniem choroby psychicznej i roli psychiatrii mamy do czynienia za każdym razem, kiedy np. kwestionuje się leczniczy sens psychoterapii. Pamiętam dystans niektórych księży katolickich do takiej formy leczenia. By nie wspomnieć o egzorcystach, którzy mają zajmować się "opętanymi". Przypuszczam, że mogą to być po prostu osoby zaburzone psychicznie.
Jakie warunki panowały w pierwszych szpitalach psychiatrycznych?
Pierwsze, jakie opisuję w mojej książce, wyglądały np. tak, jak oddział dla osób chorych psychicznie w szpitalu Świętego Ducha w Krakowie: nisko sklepiony korytarz, z którego prowadziły drzwi do ciemnych salek z prowizorycznymi łóżkami. Wspólna łaźnia i ubikacja. Gustaw Neusser – lekarz, który zmienił oddział z miejsca odosobnienia w szpital – pisał o zaduchu, o zbyt rzadko opróżnianych dołach kloacznych. W oknach brakowało szyb. Pielęgniarze, nieliczni i nieludzcy w postępowaniu z chorymi, dopełniali bilansu otwarcia, jaki sporządził Neusser obejmując placówkę.
Nie wszędzie bywało aż tak źle. Dla każdej instytucji i systemu kluczowi są ludzie. Dzięki nim można przetrwać piekło, co pokazały badania Antoniego Kępińskiego i jego zespołu oświęcimskiego nad KZ-Syndromem, prowadzone w Krakowie, o których też w książce wspominam. W innej sytuacji z najlepiej działającej i znakomicie finansowanej instytucji można stworzyć kryminał.
Wracając do sposobów leczenia, oprócz elektrowstrząsów, mogliśmy przeczytać np. o wypuszczaniu na ciało chorego chrabąszczy, aby bąble po ukąszeniu odwracały uwagę od "bólu duszy".
Mówi pani tylko o tym, co z dzisiejszego punktu widzenia wydaje się nie do przyjęcia, jakby na ziemiach polskich pracowali guślarze, a nie psychiatrzy. To nieprawda. W Bystrej pod Bielskiem leczono psychoanalizą już w ostatnich latach XIX wieku, torując drogę psychoterapii. Niewiele później uruchomiono w Krakowie Klinikę Neurologiczno-Psychiatryczną, by metodą naukową poznawać mózg i naturę choroby psychicznej. Tam w latach I wojny światowej prowadzono pionierskie badania nad syndromem okopowym – rodzajem histerii, której ulegali żołnierze przerażeni masową śmiercią, zadawaną na niespotykaną wcześniej skalę, z jaką zetknęli się w okopach.
W początkach polskiej psychiatrii lekarek było niewiele.
Najpierw musiały sobie wywalczyć prawo studiowania medycyny. W Paryżu czy w Zurychu stało się to możliwe na początku drugiej połowy XIX wieku. Nieco później w Sankt Petersburgu. Na ziemiach polskich dopiero pod koniec XIX stulecia. Potem musiały przekonać tych, którzy mieli wówczas pełną władzę w szpitalach, czyli mężczyzn, że lekarki i żeński personel pomocniczy poradzą sobie w tak trudnym miejscu, jak szpital psychiatryczny.
Nie wszyscy mieli uprzedzenia. Witold Chodźko, szef szpitala psychiatrycznego w Kochanówce pod Łodzią (dzisiaj to część miasta), jako pierwszy na początku XX wieku zatrudnił pielęgniarki. I szybko się przekonał, że to był dobry krok. Wiele lat później prof. Maria Orwid, współpracownica Kępińskiego, zapewniała, że na oddziale dla mężczyzn, gdzie zaczęła pracę od razu po studiach, nie poczuła się nawet zagrożona. A była wówczas filigranową brunetką. Na pewno nie kojarzyła się z siłą czy z autorytetem. Przypuszczam, że zjednywała pacjentów spokojem i wrażliwością.
W książce pojawia się też postać Marii Grzywo-Dąbrowskiej.
Na oddziale wenerologicznym szpitala w Chojnach pod Łodzią prowadziła badania nad prostytutkami, jak wówczas nazywano pracownice seksualne, prowadząc rozmowy o charakterze psychoterapeutycznym. W ten sposób poznała historie ponad 100 kobiet i dziewcząt, z których większość, jak się okazało, albo pochodziła z rodzin obciążonych chorobami psychicznymi, albo była niepełnosprawna intelektualnie. Z racji swoich ograniczeń bywały wykorzystywane, więc nie można było o wielu z nich powiedzieć, że wybrały takie życie. W czasach, kiedy o prostytutkach mówiono prawie wyłącznie jako o osobach zdemoralizowanych, były to badania pionierskie.
Mocno poruszającym momentem było też opisanie projektu, który na szczęście w Polsce nigdy nie wszedł w życie. Mówię teraz o przymusowej sterylizacji osób niepełnosprawnych umysłowo, a także cierpiących na choroby psychiczne.
Pomysły, inspirowane ustawodawstwem faszystowskim, wynikały z przekonania, że choroby psychiczne są nieuleczalne i dziedziczne. Dzisiaj, dzięki ustaleniom naukowym wiemy, że w wielu przypadkach to nieprawda. Zagłada chorych psychicznie podczas II wojny światowej pokazała natomiast dobitnie, że myślenie o osobach chorych psychicznie czy niepełnosprawnych intelektualnie wyłącznie przez pryzmat kosztów ekonomicznych związanych z opieką nad nimi, prowadzi do stępienia wrażliwości i do nadużyć. W skrajnych wypadkach, jak to się stało podczas wojny, kończy się popełnieniem zbrodni.
Chciałabym jeszcze nawiązać do obecnych czasów. W Wirtualnej Polsce ukazał się reportaż dotyczący nieprawidłowości w szpitalu psychiatrycznym w Tworkach. Spowiedź pracowników przeraża. Czytamy, że na 700 pacjentów jest zdecydowanie za mało personelu, a dyżurujący lekarz musi wybrać, komu poda tlen, którego zapas się skończył.
Kto nie wierzy, niech zajrzy do mojej książki, jak światłe zamierzenia przyświecały budowniczym Tworek. Zwracano uwagę nawet na takie detale, jak kształt klamek czy drewniane podłogi. Miało być cicho i estetycznie, no i leczenie prowadzone na najwyższym dostępnym wówczas poziomie.
Przypuszczam, że – jak wiele razy w historii – lekarze i personel pomocniczy robią w Tworkach wszystko, żeby w takich warunkach, jakie są, pomagać chorym. Nie wszystko jednak od nich zależy, dlatego może warto przypomnieć, że warunki, w jakich żyją osoby od nas zależne, w tym chore psychicznie, to przede wszystkim sprawdzian człowieczeństwa nas wszystkich.
Zuzanna Sierzputowska, dziennikarka Wirtualnej Polski