Blisko ludziObrazy z Syberii wracają

Obrazy z Syberii wracają

Obrazy z Syberii wracają
Źródło zdjęć: © sybiracyzg.pl
Aneta Wawrzyńczak
13.04.2015 12:30, aktualizacja: 14.04.2015 10:52

- Sześć lat mojego dzieciństwa, w dworku na Litwie, to była bajka, kolejne sześć, na zesłaniu na Syberii, to był koszmar. A mimo wszystko chyba udało mi się wyjść na ludzi - mówi Halina Bieniakońska-Żak. Jej starszy brat do dzisiaj nie bierze do ust razowego chleba, bo, jak mówi, dość się już tej gliny najadł.

Przetrwaliśmy nie tylko dzięki - skromnym, bo skromnym, ale zawsze - owocom tajgi, ale i Rosjanom. Jest mi bardzo przykro, jak słyszę, że są potępiani, nie politycy, nie enkawudziści, tylko zwykli prości ludzie. A to dzięki nim setki tysięcy Polaków przeżyły - mówi Halina Bieniakońska-Żak. Jako dziecko spędziła z rodziną 6 lat na zesłaniu na Syberii.

W siedzibie warszawskiego oddziału Związku Sybiraków Halina Bieniakońska-Żak mignie mi przed oczami tylko przez moment. Do biura prezesa Mieczysława Pogodzińskiego zajrzy na kilka sekund, ale jakaś szczególna, niewyjaśniona aura zostanie w pomieszczeniu znacznie dłużej. Nieco wyraźniejsza będzie nazajutrz, w czasie spotkania wielkanocnego mazowieckich Sybiraków. Z panią Haliną zamienimy wtedy kilka zdań, ot, tak oficjalnie, że jest potrzebny wywiad, kiedy mniej więcej, z jakiej okazji, dla kogo. Ponadto życzenia świąteczne i wymiana numerów telefonów.

Pochodzenie tajemniczej aury wyjaśni się kilka dni później, w niewielkiej kawiarni na Żoliborzu. O umówionej godzinie pani Halina będzie już czekała. Spokojna, uśmiechnięta, przyjazna, ale najlepiej do niej pasujący przymiotnik brzmi: dostojna. Z krwi (szlacheckiej, po ojcu), z wychowania (jak na panienkę z dobrego bogatego domu przystało), a nade wszystko - z życiowego doświadczenia. - Sześć lat mojego dzieciństwa, w dworku na Litwie, to była bajka, kolejne sześć, na zesłaniu na Syberii, to był koszmar. A mimo wszystko chyba udało mi się wyjść na ludzi - mówi.

Naprawdę nie chcę do tego wracać

Od deportacji radzieckich na Sybir minęło już grubo ponad pół wieku. W Polsce żyje obecnie około 33 tysięcy Sybiraków, a mimo to wcale nie jest łatwo znaleźć rozmówczynię.

Pani Izabela najpierw godzi się na wywiad z uśmiechem, ale później rezygnuje. - Bardzo panią przepraszam, to jest dla mnie zbyt trudne, te obrazy, te wspomnienia. Naprawdę nie chcę do tego wracać. Bardzo panią przepraszam - tłumaczy łamiącym się głosem przez telefon.

Pani Jadwiga ma mówić o swojej Syberii w siedzibie Związku Sybiraków. - Krótko i węzłowato: miałam sześć lat, jak wraz rodzicami w 41 roku zostałam wywieziona. A dlaczego? Nie wiem.
Prezes Pogodziński dopowiada: - Wywożono wszystkich Polaków, którzy się w jakiś sposób wyróżniali: osadników wojskowych i cywilnych, inteligencję, osoby bogate albo piastujące urzędy, nawet zamożniejszych rolników. Nikomu nie mówiono za co, tylko informowano o przesiedleniu. To już za cara było ciut lepiej, bo jak zsyłali, to było wiadomo na ile i przede wszystkim za co.

Pani Jadwiga głośno zastanawia się: jej brat był już dorosły, należał do organizacji patriotycznych, służył jako strzelec, rodzice byli całkiem nieźle sytuowani, a według pogłosek jeden sowiecki dygnitarz właśnie ich dom sobie upatrzył.

Później mówi jeszcze przez chwilę, jednym ciągiem, jakby chciała to wszystko, czyli prawie sześć lat w dzikiej zmarzniętej tajdze w Ałtajskim Kraju, przemielić jak najszybciej, wyrzucić z siebie, odetchnąć. - Było tak, że dopiero po pięćdziesięciostopniowym mrozie mogła pani pójść i zbierać ziemniaki i kłosy, to co zostało na polu. Rozumie pani, co to znaczy ziemniak po takim mrozie? Można było wejść w słoneczniki, jak dojrzewały, trochę sobie zebrać, namłócić. Albo krowom żmych (prasowane ziarno słonecznikowe) spod mordy się wykradało. One miały prawo dostać jedzenie, a my nie. Na pracującego było pół kilograma chleba, czarnego jak święta ziemia, pół na pół z piaskiem, na dziecko 25 deko. I to nie jadło się kromką, tylko szczypało po okruchu. A jak tata zachorował, to nic nie dostawał, miałam 10 lat wtedy, po szkole chodziłam do mleczarni, żeby kręcić centryfugę, mleko od śmietany rozdzielać, i za tę pracę dostawałam 30 deko chleba, żeby było dla taty.
A później jej opowieść się rwie. - Głód taki okropny… Ja nie chcę o tym mówić, bo się potwornie wzruszam. To jest tak ciężkie…

Do pani Haliny też, chcąc nie chcąc, obrazy z Syberii wracają. - Zamykam oczy i widzę rzekę, nad którą się chodziło, tajgę. Pamiętam wszystko, ale staram się jak najmniej o tym myśleć. Nie chcę wyrzucać niczego z pamięci, bo tego się nie da, ot tak, wymazać. Ale myślę o tamtych czasach jak najmniej - mówiła w 2006 roku w rozmowie z "Gościem Łowickim".
Teraz decyduje się opowiedzieć swoją historię jeszcze raz.

"Paragrafów" na nich było sporo

Pani Halina prostuje się na krześle, pochyla lekko nad dyktafonem, przedstawia imieniem i nazwiskiem. O dzieciństwie na początku opowiada niewiele: że jej rodzina pochodzi z Bieniakoni (obecnie miasteczko na pograniczu białorusko-litewskim); że urodziła się i wychowała na Wileńszczyźnie; że rodzice mieli majątek, około 100 hektarów, niewielki w porównaniu z sąsiednimi latyfundiami, na przykład Putramentów; że po wojnie właściwie powinni byli spakować dobytek i przenieść się do nowej Polski, która już Kresów Wschodnich nie obejmowała. Ale nie mogli.

Pani Halina wyjaśnia: - Ktoś musiał zostać pilnować ojcowizny, a mój ojciec był najmłodszy z rodzeństwa, jako jedyny został na Wileńszczyźnie. A najważniejszą przeszkodą było to, że w czasie repatriacji, póki granice były otwarte i można było wracać za Bug, jak to się u nas mówiło, mama bardzo ciężko chorowała, ponad 13 miesięcy z przerwami spędziła w szpitalu. Wyszła niecały miesiąc po zamknięciu granic, nie mogliśmy już wyjechać do Polski.
W tym czasie wracali Sybiracy zesłani w czasie którejś z tak zwanych wielkich deportacji, ponumerowanych później po kolei.
Pierwszej z 8-10 lutego 1940 roku, kiedy zabierano w nieznane wraz z rodzinami głównie osadników wojskowych, średnich i niższych urzędników, służbę leśną, pracowników kolei, nauczycieli.
Drugiej z 12-15 kwietnia, wymierzonej w rodziny burżuazji i wrogów ludu, między innymi urzędników, policjantów, wojskowych, nauczycieli, kupców i bankierów.
Trzeciej, czerwcowej, kiedy na celowniku NKWD znaleźli się głównie uchodźcy z centralnej i zachodniej polski, tak zwani bieżeńcy.
Czwartej, z maja i czerwca 1941 roku, która miała być gwoździem do trumny polskiego ducha: wywożono inteligentów, działaczy komunistycznych i lewicowych, rzemieślników, rodziny aresztowanych przez NKWD. Później Niemcy napadli na ZSRR i batiuszka Stalin miał ważniejsze sprawy na głowie niż przestawianie ludzi jak pionki.

Po wojnie wydawało się, że koszmar deportacji, który stał się udziałem (według szacunków Związku Sybiraków) prawie 1,1 miliona Polaków, już się skończył.
Nic z tego. W latach 1946-1956 wywieziono jeszcze około 150 tysięcy ludzi. Wśród nich była rodzina Bieniakońskich, "paragrafów" na nich było sporo: inteligencja, bardzo dobrze sytuowana, z bliskimi krewnymi w Armii Krajowej, a do tego posyłająca dzieci do prywatnej polskiej szkoły na już niepolskiej ziemi. - Rodzice nie chcieli posyłać nas ani do litewskiej, ani rosyjskiej szkoły, więc tata z kilkoma właścicielami majątków zatrudnili prywatną nauczycielkę, która uczyła dzieci po polsku. Ja miałam wtedy cztery lata, ale za bratem chodziłam krok w krok, więc i do tej naszej małej polskiej szkoły - wyjaśnia pani Halina.

Przez ponad trzy lata udawało im się uciekać władzy sprzed nosa. Bieniakońscy byli znani i szanowani, zawsze znalazł się ktoś wśród lokalnego establishmentu, kto ujawnił, że szykują się wywózki w okolicy - i wtedy szybko przenosili się do Wilna. A jak później NKWD zabierała się za "wrogów ludu" z Wilna, to wracali do majątku w Bieniakoniach. Aż nadszedł 31 sierpnia 1950 roku.

Na wieczne i dobrowolne roboty

Pani Halina, wtedy jako mała Halinka, miała sześć lat, a do dziś pamięta dokładnie każdą minutę z tamtej nocy. - Przyszli jak zwykle, z psami, z bagnetami. Okrążyli dom, dali pół godziny na spakowanie się. Rodzice mogli wziąć tylko tyle, ile można było w chwycić w dwie ręce. Kazali, żeby tata podpisał dokument, że zabierają nas na wieczne, aczkolwiek dobrowolne roboty. Tata oczywiście nie chciał tego podpisać, ale w punkcie zbiorczym któryś ze znajomych urzędników poradził: "podpisz, bo inaczej was rozdzielą, rodzina i tak pójdzie na zsyłkę, a ciebie ześlą gdzie indziej do łagru".

Na dworcu w Ponarach koczowali dwa albo trzy dni (tego akurat pani Halina nie pamięta dokładnie), patrzyli, jak enkawudziści zwożą kolejne rodziny, głównie Polaków, ale też Litwinów, Białorusinów, Ukraińców. - Jak zebrało się około tysiąca osób, zapakowali nas do pociągu, po sześć rodzin w każdym wagonie, bydlęcym oczywiście. Były tylko półki do spania, bez sanitariatów, tylko otwór w podłodze, rodzice z innymi ludźmi odgrodzili tę dziurę kocami, żeby było minimum intymności. I wtedy pociąg ruszył - opowiada pani Halina.

Dokąd? Nie wiadomo. Żołnierze odpowiadali starą śpiewką: "dowiecie się, jak dojedziecie". Za oknem widać było już Ural, gdyby jechali do Kazachstanu, głównego "centrum" deportacji Polaków w czasie wojny, musieliby skręcić w górach w prawo, na południe. Ale pojechali prosto. Minęli Nowosybirsk, później Irkuck, Bajkał, ale pociąg wciąż nie stawał, tylko na chwilę na dużych stacjach. - Wieźli nas jak wszystkich zesłańców wcześniej. Bez wody, tylko na większych stacjach dawali głowie rodziny wiadro wrzątku, można było ewentualnie przemyć twarz. Jedzenia było tylko tyle, co się wzięło ze sobą, głównie worek sucharów. Ewentualnie za pieniądze czy biżuterię na stacjach można było od babuszek kupić jakiegoś naleśnika czy pierogi. Młodzi żołnierze odwracali wtedy głowy, udawali, że tego nie widzą. Dwukrotnie wypuścili nas na powietrze, żeby rozprostować nogi. Raz na godzinę, raz na pół, teren był oczywiście obstawiony żołnierzami z psami.

Na początku października, po 30 dniach podróży, dotarli dosłownie na drugi koniec świata, do Chabarowska nad Amurem. A to i tak nie był koniec podróży. Część ludzi, w tym większość Polaków, powieźli dalej, do Komsomolska, a Bieniakońskich i trzy inne rodziny, te, które były ich zdaniem największym zagrożeniem dla Sojuza, zabrali na południe, w kierunku Władywostoku, nad rzekę Ussuri. Mimo iż byli "wrogami ludu szczególnej rangi", mieli szczęście w nieszczęściu, jak mówi pani Halina. - My już nie dostaliśmy się do tych strasznych kołchozów, tylko do tak zwanego lespromchozu (lesopromyszlennoje choziajstwo), czyli gospodarstwa leśnego. Tam warunki były ciut lżejsze - wyjaśnia.

Bieniakońska ma maszynę

W tak zwanych łagrach wychowawczo-poprawczych zmieniło się to, że za pracę wypłacano już jakieś pieniądze, ale i tak potrzebna była kartka z pajokiem, czyli przydziałem na czarny chleb (właściwie: kawałek gliny): dla pracującego 500 gram, dla dziecka 300 gram.

Nie zmieniło się natomiast - stare sowieckie przysłowie: nie rabotajesz, nie kuszajesz, czyli bez pracy nie ma kołaczy, dosłownie. A także to, że zesłańcy byli de facto niewolnikami, przykutymi nie do ścian w nocy i narzędzi pracy za dnia łańcuchami, ale do bezkresu zimnej, głuchej tajgi. - Bez zgody komendanta nie można było odejść 5 kilometrów od osady, ale gdzie można było tam iść? My z bratem poszliśmy do szkoły, rodzice musieli pracować przy ścinaniu cedrów. To była typowa gospodarka rabunkowa: wyciąć kawał tajgi w pień w promieniu 30 kilometrów i przenieść się z całym łagrem dalej - wspomina pani Halina. Los jej rodziny miał się jednak po półt Bieniakońskaora roku nieco odmienić, a to za sprawą… maszyny do szycia.

Było tak: mama pani Haliny, jak na dziewczynę ambitną przystało, zdała maturę. Jako panienka z dobrego mieszczańskiego domu umiała grać na pianinie, szydełkować i szyć. Gdy enkawudziści z bagnetami i psami kazali się jej i mężowi błyskawicznie pakować, zachowała zimną krew. Do worka z sucharami na drogę wrzuciła ręczną maszynę do szycia. W osadzie na końcu świata nie było żadnych sklepów, więc jak się dowiedziały żony komendantów, że Bieniakońska ma maszynę, to zaczęły zachodzić do jej baraku z materiałami.

- Podobały im się te sukienki, które im mama szyła, zwłaszcza że je jeszcze ładnie umiała ozdobić, jakiś kołnierzyk na szydełku dorobić na przykład. Wieść o tym rozniosła się dalej, do sąsiedniej osady, gdzie już była szkoła siedmioletnia (bo u nas były tylko cztery klasy), kino, klub, łaźnia, poczta. I tam nas ściągnięto, mama załatwiła tacie pracę na odpowiedniku dzisiejszej stacji benzynowej. Praca była łatwiejsza, już nie trzeba było w 40-stopniowe mrozy iść pracować przy wyrębie lasów - wyjaśnia pani Halina.

Tajga nas wykarmiła

Do jedzenia był przede wszystkim czarny chleb glinopodobny. Starszy brat pani Haliny do dzisiaj nie bierze do ust razowego chleba, bo, jak mówi: "dość się już tej gliny najadł". - Jednak my nie cierpieliśmy już tak strasznego głodu jak zesłańcy w latach 40. czy ci, którzy zostali osadzeni w kołchozach w okolicach Irkucka, Nowosybirska czy w Kazachstanie - dodaje kobieta. I wylicza: oprócz chleba z przydziału można było, zwłaszcza po 1953 roku, czyli po śmierci Stalina, kiedy przyszła delikatna odwilż, nałowić ryb, zwłaszcza jesienią Ussuri było pełne łososi, posadzić przy baraku kapustę czy ogórki, zebrać, pełną beczkę na zimę ukisić, a czasem to nawet kupić kawałek smalcu czy margaryny. - Ta tajga nas wykarmiła, bo poza rybami i czarnym chlebem jedliśmy latem wszystko, co się tylko w niej udało znaleźć, dziką cebulę, czeremchę, jagody, borówki. Można było uzupełnić witaminy, bo jabłka w obozie to przez sześć lat dwa razy przywieźli, na 1 maja i rocznicę rewolucji - opowiada pani Halina.

Mówi też, że przetrwali nie tylko dzięki - skromnym, bo skromnym, ale zawsze - owocom tajgi, ale i Rosjanom. - Jest mi bardzo przykro, jak słyszę, że są potępiani, nie politycy, nie enkawudziści, tylko zwykli prości ludzie. A to dzięki nim setki tysięcy Polaków przeżyły - uważa.
Na własnym przykładzie podaje: - Jak nas przywieźli na początku października, to tam już była surowa zima. Poza sucharami, które i tak przecież zjedliśmy po drodze, nie mieliśmy nic. A tu nagle przychodzi człowiek, mówi: "mam wiadro ziemniaków", i daje nam pół wiadra. Na wiosnę pokazywali nam, jak wykarczować pole, jak posadzić ziemniaki. Naprawdę nam pomagali.

Oprócz Rosjan, tych osiedlonych na głębokiej Syberii za czasów carskich, byli też świeżo przywiezieni niemieccy jeńcy wojenni. - Jak Rosjanie wyzwalali obozy koncentracyjne, od razu brali swoich i zamykali do łagrów. Bo sawiecki sałdat nie idziot w plen, to znaczy żołnierz radziecki nie idzie do niewoli, ostatnią kulę ma dla siebie, a jak z niej nie skorzystał i dał się wziąć do niewoli, to znaczy, że tchórz. I jego rodziców też do obozu zsyłano, bo tchórza wychowali - wyjaśnia pani Halina.

Poza Rosjanami w osadzie Antun, gdzie ściągnięto Bieniakońskich po półtora roku zsyłki, było tysiąc mieszkańców i 15 innych narodowości, od Ukraińców, Białorusinów i Litwinów, przez Niemców Wołżańskich, Tatarów, Gruzinów i Ormian, po Uzbeków, Kazachów i Turkmenów. Prym, przynajmniej w nauce, która była istnym tyglem, i tak wiodły dzieci polskie, choć ich akurat było bardzo mało. Polacy na Syberii po prostu kładli ogromny nacisk na edukację.

Samogonu nigdy nie brakowało

Mama pani Haliny tłumaczyła na przykład swoim pociechom: "jedynie przez naukę będziecie mogli się stąd wyrwać". Bo podobno miało być tak, że dzieci urodzone po 1940 roku (pani Halina urodziła się w 1944 roku, jej brat w 1941) po ukończeniu 18 roku życia miały odzyskać wolność. To dlatego, jak przyjeżdżały delegacje na wizytację, do odpowiedzi nauczycielki wskazywały najczęściej małych Polaków. I przez to, a także wpojoną dzieciom uczciwość, Rajmund Bieniakoński omal nie wylądował w więzieniu.

- Mama zawsze tłumaczyła, że nie wolno kłamać, choćby to była i najgorsza rzecz. Kiedy przyjechała do nas delegacja z samego Chabarowska, nauczycielka do odpowiedzi wybrała oczywiście dzieci z samymi piątkami, w tym mnie. A standardowe pierwsze pytanie brzmiało: "czy lubisz batiuszku Stalina?". I ja odpowiedziałam bez wahania: "niet!". Zapanowała konsternacja straszna. "Pa czemu?". A pa temu, że dobrze żyliśmy, a on nam wszystko zabrał, wywiózł nas na Syberię, a tu jest tak ciężko, tak strasznie - śmieje się pani Halina.
Wtedy do śmiechu nie było jej, małemu szczeremu dziecku, ani tym bardziej jej rodzicom, którzy od razu znaleźli się po ostrzałem, na razie tylko pytań i gróźb. Widmo więzienia od ojca pani Haliny udało się jednak odsunąć z pomocą zaprzyjaźnionych komendantowych, tych, które u mamy pani Haliny szyły suknie. - Tam nigdy nie brakowało jednego: samogonu. Żony komendantów tak spiły wizytatora, że następnego dnia w ogóle nie pamiętał o tym incydencie. Tylko mama miała problem, jak wytłumaczyć mi, że jednak nie zawsze można mówić prawdę.

Wciąż za Polską tęskniliśmy

Kiedy zmarł Stalin, nagle "okazało się", że jednak w ZSRR są jacyś Polacy, w dodatku tacy, którzy do Kraju Rad nie przenieśli się z własnej, a tym bardziej nieprzymuszonej woli. Wcześniej za mówienie o zesłańcach można było się w co najlepszym razie stać jednym z nich. Kreml i Warszawa zaczęły negocjacje, podpisano umowę o repatriacji, w 1956 roku odwilż dotarła na Syberię: jeśli ktoś tylko miał dokument potwierdzający polskie obywatelstwo, mógł starać się o powrót do ojczyzny. - Wciąż za Polską tęskniliśmy, wierzyliśmy, że do Polski wrócimy, jeśli nie jutro, to za pięć, dziesięć, dwadzieścia lat, ale wrócimy.

W przypadku Bieniakońskich o taki "papierek" nie było trudno, mama pani Haliny niestrudzenie słała listy do Warszawy, a nawet na Kreml, do samego Stalina (choć wątpliwe, by chociaż pół takiego listu dotarło), z Warszawy jej brat apelował bez ustanku w ambasadzie radzieckiej, żeby siostrę z rodziną do Polski ściągnąć. Kiedy się to w końcu udało, w maju 1956 roku, było już niestety za późno dla ojca pani Haliny. - Tata był w pracy, na stacji benzynowej, gdzie ładowano drewno na samochody i na sanie, żeby wywieźć je nad rzekę. Woźnicą był jakiś Tatarzyn, tyle kłód naładowano, że koń nie mógł sań udźwignąć, a on zaczął go smagać batem. Tata nie mógł tego ścierpieć, zwłaszcza że bardzo kochał konie, więc sam się zabrał do dźwignięcia tych sań, żeby mogły ruszyć pod zaspę. Niestety, dostał wylewu, na drugi dzień zmarł. Ostatnie co mówił mamie, to: jak tylko nadarzy się okazja, zabieraj dzieci i wracajcie do Polski.

Cieszą się z każdego dnia

Z panią Haliną rozmawiamy jeszcze dłużej, już nie tylko o jej sybiraczych losach. Trochę psioczymy na politykę, na malkontenctwo ludzi i dzisiejszą młodzież, ale tylko trochę. Dużo się za to uśmiechamy, śmiejemy wręcz. I cytujemy Szymborską, konkretnie słowa "tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono" z wiersza "Minuta ciszy po Ludwice Wawrzyńskiej".

Pani Halina wyjaśnia: - Nie chciałam mówić tylko o tragedii, jak było ciężko, jak odczuliśmy to, że wyszliśmy z domu, gdzie dosłownie tylko ptasiego mleczka mogło brakować. I nagle wpadliśmy w przepaść, znaleźliśmy się na końcu świata w zupełnie innych warunkach. Ale mogę pani zaświadczyć, że nawet w najbardziej ekstremalnej sytuacji, jeżeli jest kochająca matka i ojciec i inni ludzie mogą i chcą choć odrobinkę pomóc, to wszystko można przetrwać, a nawet znaleźć sens życia.

Może dlatego od pani Haliny poza szlacheckim dostojeństwem bije też optymizm? Jej szklanka życia zawsze jest do połowy pełna, nawet mocno obtłuczona. Nie tylko jej. - Do biura zarządu (Związku Sybiraków) wciąż przychodzą Sybiracy, którzy przeżyli zesłanie. Większość z nich to są optymiści, cieszą się z każdego dnia, że mają dom, że jest ciepło, że mają co jeść. Czasem myślę, że gdyby więcej osób przeżyło to co my, dzisiejszy świat byłby trochę lepszy.

Aneta Wawrzyńczak/(gabi)/WP Kobieta

Źródło artykułu:WP Kobieta
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Komentarze (37)
Zobacz także