Blisko ludziObywatelki kompaktowe

Obywatelki kompaktowe

Choć nigdy się nie poznały, są zgodne co do jednego: obie nienawidzą słowa na „K”. Nie tego wulgarnego, określającego przedstawicielkę podobno najstarszej profesji świata, ale innego, też brzydkiego, też ubliżającego, też pogardliwego.

Obywatelki kompaktowe
Źródło zdjęć: © Archiwum prywatne Aleksandry Petrus. Fot. Marta Mieszczanek
Aneta Wawrzyńczak

27.11.2013 | aktual.: 27.11.2013 14:34

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

Choć nigdy się nie poznały, są zgodne co do jednego: obie nienawidzą słowa na „K”. Nie tego wulgarnego, określającego przedstawicielkę podobno najstarszej profesji świata, ale innego, też brzydkiego, też ubliżającego, też pogardliwego. Dziś rzadko kto ośmiela się zwracać do nich tym brzydkim słowem na „K”. Bo Magda i Ola udowadniają, że mimo niskiego wzrostu są wielkimi kobietami.

Ola wychodzi na scenę, patrzy w górę, głośno wzdycha, podpiera się pod boki i zrezygnowana kręci głową. Momentalnie rozpromienia się jednak, wspina się na palce i bierze mikrofon ze statywu. Mówi: „Moi kochani, wytłumaczmy coś sobie, ale tak raz na zawsze, dobrze? Ja nie pracuję u Świętego Mikołaja. Nie pracuję w fabryce czekolady. Nie mam bladego pojęcia, czy znajdziecie skarb na końcu tęczy”.

Publiczność wybucha śmiechem. W normalnych warunkach pewnie nikogo by ten tekst nie rozbawił. Ale to jest telewizja, program „Stand up. Zabij mnie śmiechem”, a Ola mierzy tylko 120 centymetrów. W czasie kilkuminutowego występu jak z karabinu maszynowego strzela kolejnymi dowcipami. Wszystkie są aluzjami do reakcji ludzi na jej niski wzrost. Publiczność śmieje się nie z niej, a z nią.

Gdy kończy, jeden z jurorów, Jerzy Kryszak, dziękuje jej „za ogromną lekcję w sprawie poczucia humoru na swój temat”. – Tego wszystkim życzę: żeby nabrać do siebie takiego dystansu, jaki ma Olka – podsumowuje satyryk.

Olka, czyli Aleksandra Petrus, ma 26 lat, pochodzi ze Szczecina, mieszka w Warszawie. Pomysłów na życie miała wiele. W dzieciństwie planowała być biologiem, gdzieś po drodze dziennikarką, aby w końcu zostać informatykiem. W czasie studiów zaczęła pracę jako scenarzystka komiksów (we współpracy z jednym z magazynów dla dzieci). Wtedy odkryła swoją prawdziwą pasję: media dziecięce. W tym kierunku chce się dalej rozwijać. Żeby, jak sama mówi, nie uczyć dzieci, tylko z nimi gadać. Niedawno, po wielu staraniach, udało jej się dostać pracę w największym wydawnictwie dla dzieci. Ola czuje, że wreszcie jest na swoim miejscu.

Rok młodsza Magdalena Doroch urodziła się i mieszka w Białymstoku. Marzyła, by studiować medycynę, ale w ostateczności górę wzięły względy praktyczne i skończyła finanse i rachunkowość. Od kilku lat pracuje w biurze rachunkowym, od roku wraz z koleżanką prowadzi stronę Niepełnosprawny Białystok i organizuje spotkania osób z niepełnosprawnością, od kilku miesięcy jest szczęśliwie zakochana.

Obie urodziły się z achondroplazją, czyli chorobą genetyczną, której najbardziej widocznym objawem jest niski wzrost. Ola ma 120 cm, Magda – 122 cm. Są, jak określił to swego czasu w jednym ze skeczy Cezary Pazura (o czym przypomniała Ola w czasie swojego występu), „obywatelkami kompaktowymi”. Wyróżnia je tylko to, że w mniejszych ciałach kumulują regularną porcję emocji, doświadczeń i refleksji. A może nawet większą?

„Zobacz, jaka mała!”

Skryta, nieśmiała, zamknięta w sobie – taka była jeszcze do niedawna Magda. Bezwarunkowo kochana przez rodzinę, w pierwszych latach dzieciństwa nie czuła się w żaden sposób wyjątkowa. Może trochę wtedy, gdy rodzice ją, jak sama stwierdza, rozpieszczali. „Dziecko chore bardziej się kocha niż to zdrowe”, mawiała jej mama. Bo chce mu się coś wynagrodzić? – Być może… Fakt faktem, dostawałam praktycznie wszystko, czego zapragnęłam: zabawki, gadżety, słodycze – mówi Magda. Na przykład wtedy, gdy w środku nocy naszła ją ochota na rybę, a tata zjechał całe miasto, by znaleźć otwarty sklep spożywczy i dogodzić córce.

A jednocześnie Magda musiała powoli uczyć się samodzielności. Rodzice nie wyręczali jej w niczym – chyba że przekraczało to jej fizyczne możliwości. Ale i na to znalazł się sposób. Co prawda mama zrezygnowała z pracy i zajęła się prowadzeniem domu, więc jako nastolatka Magda nie musiała ani sprzątać, ani gotować, ale przyszedł czas, gdy tata powiedział: koniec! Stwierdził, że czas, by nauczyła się gotować i kupił jej cały komplet stołków, żeby sięgała do szafek.

– W domu nikt nigdy nie powiedział mi, że jestem inna – wspomina Magda. Ale w szkole już tak. W pierwszej klasie podstawówki zaczęły się śmichy-chichy, komentarze w stylu „zobacz, jaka mała!”, wyzwiska, w tym najgorsze, to paskudne słowo na „K”. – Nie cierpię go, nienawidzę, jak tylko je ktoś wymawia, to od razu jestem do niego negatywnie nastawiona – wyjaśnia Magda. Rówieśnicy próbowali ją w ten sposób przekonać, że inna znaczy gorsza.

Trochę im się to udało. – Były momenty, kiedy się załamywałam. Czasami do tego stopnia, że nie chciałam żyć – wspomina. Pamięta, jak miała 12 lat, wróciła z płaczem do domu, bo najbardziej zażarty prześladowca znów nie dał jej wytchnienia, schowała się pod trampoliną i krzyczała, że się zabije, bo ma dosyć takiego życia. Dziś przyznaje: – To było głupie. Ale byłam młoda, niewiele jeszcze rozumiałam.

Z czasem łez było coraz mniej, ale pytań i wątpliwości – coraz więcej. Magda była ciekawa, jak to było, gdy się urodziła. Co mówili lekarze? Jak patrzyły pielęgniarki? Co myślała mama? – Zastanawiałam się zwłaszcza, czy mamie nie przeszło przez myśl, żeby mnie oddać – wyjaśnia 25-latka. Przetrząsała też skrytki w domu w poszukiwaniu tajnych papierów. A nuż jest adoptowana? Nie dowiedziała się niczego. Tylko tyle, że było normalnie. „Nikt o nic nie pytał, nikt się nie dziwił, nie było tematu. Taka się urodziłaś”, wyjaśniła jej mama.

Ola uważa, że miała zwyczajne dzieciństwo. Nawet w szkole nie czuła się prześladowana czy odsuwana na bok. Tylko w gimnazjum nie dogadywała się z rówieśnikami – czuła, że jest od nich dojrzalsza emocjonalnie, więc wolała towarzystwo kolegów z liceum. – Nie przyjmowałam do wiadomości, że ktoś może nie akceptować mnie tylko z powodu mojego wyglądu. Wszędzie, gdzie się pojawiałam, domyślnie tego wymagałam – wyjaśnia Ola. Wszędzie to w jej przypadku nie tylko szkoła i podwórko, ale też zajęcia karate i tańca, szkoły języków obcych i muzyczne. Nie przypomina sobie, by w którymkolwiek z tych miejsc ktokolwiek ją uraził. – Po prostu nie pozwalałam na to – śmieje się.

W przeciwieństwie do Magdy nie miała momentów załamania. Może dlatego że jej dzieciństwo było czasem oczekiwania, aż piękna bajka stanie się rzeczywistością. Bo rodzice obiecali jej, że gdy tylko przestanie rosnąć, czyli pod koniec podstawówki, zabiorą ją do kliniki w Raciborzu, gdzie będzie miała operację, która ją wydłuży. – Co roku jeździłam tam na badania i tylko tym żyłam, wszystkim o tej operacji opowiadałam – wspomina Ola.

Wreszcie nadszedł wyczekiwany dzień. Samochód, długa droga, klinika, wreszcie lekarz, który odmieni jej życie. I wielkie rozczarowanie. Bo dopiero wtedy Ola dowiedziała się, że wcale nie będzie tak, jak to sobie wyobrażała: rach-ciach, szybki zabieg, chwila rehabilitacji i już będzie paradować ulicami kilkanaście, może nawet 30 centymetrów wyższa. Wręcz przeciwnie: to miał być długi, żmudny proces. Mnóstwo sprzętów, wyciągi, specjalne maszyny i co najgorsze – długie unieruchomienie, bo trzeba jeszcze przecież wyciągnąć ręce, żeby ciało było proporcjonalne. Trzy lata wyjęte z życiorysu. – Stwierdziłam, że szkoda mi na to życia. Miałam pasje, przyjaciół, faceta na oku… Dziś te powody mogą wydawać się prozaiczne, ale nie żałuję tamtej decyzji. Myślę, że gdybym wtedy zdecydowała się na ten zabieg, byłabym zupełnie innym człowiekiem. Unieruchomienie zniszczyłoby mnie psychicznie – uważa Ola.

NOR-MAL-NIE!

Magda chodziła do klasy integracyjnej. Uważa, że była najbardziej niepełnosprawną wśród swoich rówieśników. Pytam dlaczego – przecież wszystko z nią w porządku: widzi, słyszy, mówi, ba, z sensem mówi, gestykuluje, śmieje się. Jej odpowiedź zwala z nóg. – Bo ludzie zwracają na mnie uwagę. Wyróżniam się po prostu – mówi.

To nie są wielkie różnice, a przynajmniej nie takie, które by ją drastycznie ograniczały. Zanim zrobiła prawo jazdy i kupiła samochód, jeździła autobusami. I wtedy problem faktycznie był. – Z wysiadaniem to jeszcze pół biedy, bo po prostu wyskakiwałam. Ale przy wsiadaniu miałam nie lada kłopot. Nigdy nie było chętnych, żeby mi pomóc. Ale myślę, że ludzie po prostu nie zdawali sobie sprawy, że jest mi ciężko – wyjaśnia.

Teraz już tylko czasem nie może wypłacić pieniędzy w bankomacie, ale tylko wtedy, gdy słońce mocno świeci i po prostu nie widzi wyświetlacza. I zawsze musi przyspieszać kroku, gdy wychodzi z chłopakiem na spacer. – Jak on robi krok, to ja robię dwa. Jak Kamil idzie, to ja biegnę – śmieje się Magda.

Tyle spraw czysto technicznych. Trudniejsze niż pokonanie kilku schodków w autobusie okazało się przełamanie nieśmiałości.

Pierwszy stopień to były studia – mnóstwo nauki, a przede wszystkim nowe towarzystwo. Magda przyznaje, że pierwsze półrocze przepłakała. – Tak to przeżywałam. Bo u mnie ciężko z poznawaniem ludzi było, strasznie. Ale po pół roku później, jak się przemogłam, to już było super – mówi.

Niemal od razu zaczęła też pracę. Trochę po znajomości, siostra cioteczna ją poleciła w biurze rachunkowym, żeby się przyuczyła do zawodu. Ale jakby się nie nadawała, to by nie pracowała tam od pięciu lat z kawałkiem. – Mam swoich klientów, muszę być z nimi w kontakcie, dzwonić, spotykać się. Dzięki temu zaczęłam się otwierać na świat – wyjaśnia. To był drugi stopień.

A trzeci, ten którego pokonanie przełamało ostatnie lody, to zlot niepełnosprawnych dwa lata temu. Magda znalazła ogłoszenie w internecie, pomyślała: „Zaraz kończę studia, pora coś zmienić w swoim życiu”. I jeszcze: „A co tam, pojadę!”. – Dopiero tam poznałam osoby niepełnosprawne. Zobaczyłam, że też mają problemy, podobne do moich, ale wcale o nich nie mówili. To tam się naprawdę otworzyłam – wyjaśnia. Koledzy z pracy stwierdzili, że wróciła odmieniona. – Mówili, że bywałam uparta, wredna, wszystko było na „nie”, nawet jak mnie namawiali, żebym pojechała na taki wyjazd integracyjny. Może jakaś ukryta złość we mnie siedziała? – zastanawia się Magda.

Od tego czasu, jeśli tylko nic nie stoi na przeszkodzie, nie przepuszcza żadnego zlotu osób z niepełnosprawnością. – Tam jest wszystko takie naturalne. Rozmawiam na przykład z chłopakiem na wózku. On się nie pyta, czemu jestem mała, ja się nie pytam, czemu on jeździ na wózku. Po prostu świetnie się bawimy – mówi.

Magda wyjaśnia wreszcie, że od czasu, gdy była dzieckiem, sporo się w Polsce zmieniło pod kątem podejścia do odmienności. – Młodzi ludzie mają do tego normalny stosunek, nie czuję się przy nich inna. Dla nich jestem po prostu koleżanką. Co innego starsi, oni potrafią czasem stanąć na środku ulicy, rozdziawić buzię i się gapić. Albo matki z małymi dziećmi, które krzyczą na nie, że mają się na mnie nie patrzeć, nic nie mówić, nie przynosić im wstydu. Przecież dziecku trzeba wytłumaczyć, że są różni ludzie, różnie wyglądają, i że to jest zupełnie normalne – mówi Magda.

Ola przyznaje, że coraz rzadziej spotykają ją takie sytuacje. Nie w świecie realnym, jeśli już to w wirtualnym. Jak sama mówi, po jej stand-upie pojawiło się kilka „trolli”, które „pojechały jej po całości”. – Stwierdziłam, że jeśli to mnie nie zabije, to wytrzymam wszystko – śmieje się Ola. Już na poważnie wyjaśnia, że na równi z negatywnymi reakcjami denerwują ją… zbytnio pozytywne. Gdy ktoś uparcie chce pomóc albo zachować „polityczną poprawność”. – Ludzie, wszystko jest okej, naprawdę. Jeśli macie mnie traktować specjalnie, to tylko dlatego, że mnie strasznie lubicie. Jak będę potrzebowała pomocy, to uwierzcie, poproszę o nią – apeluje Ola.

Gdy pytam, czy Ola jest malkontentką – w końcu i tak źle, i tak niedobrze – zdecydowanie zaprzecza. – Jak należy nas traktować? NOR-MAL-NIE! – podkreśla.

Jednocześnie podkreśla, że tolerancji trzeba uczyć już od kołyski. – Zaczynanie od dzieciaków jest najprostsze, bo jak się je do różnorodności przyzwyczai, to później jest fantastycznie. Ale nie w taki sposób, że rodzic dziecko karci, każe siedzieć cicho, nie przynosić wstydu! – podkreśla Ola. W końcu ona sama nigdy nie chowała się po kątach, a od paru lat wręcz idzie jak taran: tu wystąpiła w serialu „Głęboka woda”, w odcinku parodiującym talk-show „Rozmowy w toku”, tam zrobiła stand-up, ówdzie udzieliła wywiadu. Nie tylko dlatego że ciągnie ją do ludzi, na scenę, do sławy. Chociaż, jak zadziornie zauważa, nie tylko Ameryka zasługuje na swojego Petera Dinklage’a.

To też taka jej mała misja. – Muszę zrobić dużo szumu, żeby kolejne osoby, które przyjdą na moje miejsce, miały łatwiej, nie musiały się przebijać, było im trochę łatwiej w życiu – wyjaśnia Ola. Na potwierdzenie swoich słów przytacza historię z liceum.

Był wielki szał na tzw. Jackass, czyli ludzi, którzy za pieniądze dają sobie wyrządzać różnego rodzaju ból i krzywdy. Jednym z nich by Wee-Man, mężczyzna z achondroplazją. Koledzy Oli szaleli na ich punkcie. Na jednej z przerw chłopcy czytali jakiś magazyn, gdzie był m.in. wywiad z Wee-Man’em. Nagle spojrzeli na Olę, w gazetę, znów na nią. „Ty masz to samo co Wee-Man?”, zapytali. Potwierdziła. A oni na to: „Ale czad!”.

– Nie wiedziałam, co mnie bardziej rozbroiło. Czy fakt, że to czadowo mieć tą samą chorobę, co koleś dający sobą rzucać po ścianach, czy to, że dopiero po sześciu latach znajomości zorientowali się, co jest ze mną nie tak. Dlatego mam nadzieję, że może kiedyś inna osoba z achondro usłyszy od kogoś znajomego „Ty, a Ty masz to samo co Ola Petrus? Ale czad!” – mówi Ola.

W świecie dostosowanych do ich potrzeb samochodów, stołeczków i nieco niżej zamontowanych klamek, już tylko jedno czasem spędza im sen z powiek.

Fifty-fifty

Magda deklaruje, że uwielbia dzieci. Pomogła już odchować dwóch bratanków, a im starsza jest, tym częściej myśli o własnych. A raczej o tym, że nigdy ich nie będzie miała. Bo w jej przypadku działa zasada fifty-fifty: jeśli zdecyduje się na dziecko ze zdrowym partnerem, to ma 50 procent szans, że nie urodzi się ono z achondroplazją. – Wiem, przez co przeszłam, i nie mogę być egoistką. Nie chcę, żeby moje dziecko doświadczyło tego samego – wyjaśnia Magda. Przyznaje, że wcześniej miała zupełnie inny plan. – Myślałam, że po prostu zajdę w ciążę i najwyżej usunę, jeśli okaże się, że dziecko jest chore. Ale teraz gryzę się, jak w ogóle mogłam tak pomyśleć!

Ola też ma słabość do dzieciaków. U niej jest to wręcz „zboczenie zawodowe” – pracowała już m.in. jako autorka artykułów i komiksów do magazynu „Świat Przygód Hugo”, współorganizowała imprezy dla fundacji Dr Clown, a lada dzień do księgarń trafi jej debiutancka książka „Gucio i Megi podbijają świat” o przygodach dwóch buldogów francuskich (z rysunkami jej odnalezionego po latach w Hiszpanii kuzyna Hugo Petrusa). – (Dzieci) są cudownymi odbiorcami każdego mojego działania. Staram się, by wszystko co robię, było kierowane właśnie do nich. Marzę, żeby któregoś dnia utworzyć ogromne magiczne centrum. Miejsce, gdzie dzieci ze wszystkich dzielnic i rodzin będą czuły się jak w bajce. Wszystkie maluchy zasługują na trochę magii w swoim życiu. Inaczej byłoby nudne – mówiła w wywiadzie dla portalu Moje Miasto Szczecin.

Sama też planuje własne potomstwo. – Będę chodzić do kina na bajki, toczyć bitwy o komputer, wyszukiwać najfajniejsze zabawki – rozmarza się. Tak samo jak Magda ma świadomość, że jej dziecko może urodzić się z achondroplazją.

Ola znalazła jednak wyjście z sytuacji – chce, by jej potomek został poczęty metodą in vitro. – To nie jest hipokryzja. Nie boję się tego, że moje dziecko będzie niskie. Ja akurat wyszłam w miarę, nie mam większych dolegliwości. Ale nie mam gwarancji, że moje dziecko nie będzie na przykład niższe albo będzie miało poważne problemy ze stawami – zastanawia się Ola. I dodaje, że o jej decyzji przesądziły też czynniki psychospołeczne. – Dla mnie pogodzenie się z tym, że jestem niska, nie było trudne, bo taki mam charakter. Ale skąd mam wiedzieć, czy moje dziecko by sobie tak samo z tym poradziło?

Mimo rozterek mniejszych i większych, obie deklarują, że są szczęśliwe. Że niczego by w swoim życiu nie zmieniły. I że szklanka zawsze jest do połowy pełna. –Jest tylu ludzi, którzy mają gorzej niż ja. Nawet moja choroba ma różne odmiany. Poznałam na przykład chłopaka, który ma problemy z kośćmi, ciężko mu się chodzi. Nie wiem, czy poradziłby sobie w kuchni tak jak ja. Mnie wystarczy tylko stołek i już mogę robić cuda-wianki – śmieje się Magda.

Według Oli z tej szklanki nieraz nawet się ulewa. – Każdy z nas ma inny stopień choroby: jedni są wyżsi, inni niżsi; jedni mają bardziej zdeformowane kończyny, inni mniej. Są ludzie, którzy mają o wiele gorzej. A ja pracuję, prowadzę samochód, jeżdżę na snowboardzie, konno. Życie jest tylko jedno. Nie mam zamiaru go marnować – uśmiecha się Ola.

Tekst: Aneta Wawrzyńczak

(aw/sr), kobieta.wp.pl

POLECAMY:

Komentarze (42)