Egzorcysta, ksiądz, obojętność. Demony dziecięcej psychiatrii w Polsce
Psychiatrię traktuje się w Polsce po macoszemu. Problematyczna jest zwłaszcza ta dziecięca, bo stoi u zbiegu niedofinansowanej opieki zdrowotnej, oświaty i pomocy społecznej. I nawet budowanie kolejnych ośrodków niewiele da, bo to problem systemowy. Nie chodzi o brak ośrodków, a o to, by kolejne dzieci nie musiały do nich trafiać. Brakuje także psychiatrów. O stanie polskiej psychiatrii dziecięcej rozmawiam z Martą Szarejko, autorką książki "Stany ostre".
Aleksandra Hangel, WP Kobieta: "Idź się leczyć, masz coś z głową" – to usłyszałam kiedyś od własnego ojca. Gdy mama kilka lat później zaproponowała, żebym poszła na terapię, myślałam tylko o tym, co mi powiedział. Ale dzieci słyszą takie słowa także od rówieśników.
Marta Szarejko: Zawstydzanie zaburzeniami psychicznymi jest niestety standardem, a choroby psychiczne to wciąż tabu. Zwłaszcza choroby psychiczne dzieci. Kojarzą się z brakiem komunikacji, więc też kontroli, ze strachem i bezradnością.
Tymczasem powinno się je traktować jak choroby wątroby, nerek czy serca. Nie ma powodu, żeby się ich wstydzić.
Twoi rozmówcy mówią wprost: "nie potrzebujemy więcej oddziałów i szpitali, potrzebujemy, by dzieci nie musiały do nich trafiać". Co musiałoby się stać, by nie trafiały?
Musiałaby istnieć rozbudowana opieka środowiskowa: ośrodki, które są nie tylko w każdej dzielnicy wszystkich miast, ale też w małych miejscowościach. A w nich zespoły terapeutów rodzinnych, psychologów. Czyli miejsca, w których redukuje się kolejki do psychiatrów, szpitale i oddziały dla dzieci powinny być ostatnim ogniwem tego systemu. Poza tym wciąż w wielu szkołach nie ma psychologa, a pedagog to często osoba, do której odsyła się dzieci za karę. Rodzice musieliby wiedzieć, jak uczyć dzieci rozpoznawania i nazywania emocji, regulowania ich. Do tego potrzebny jest czas i pieniądze, żeby wykształcić specjalistów, którzy potem chcieliby pracować z dziećmi.
A dlaczego nie chcą?
Bo to potwornie ciężka praca, do tego źle opłacana. Lekarze, terapeuci, psychologowie na co dzień zderzają się z problemami psychicznymi dzieci - to ogromna odpowiedzialność i stres. Często sami nie są zaopiekowani psychologicznie, bywa, że organizują sobie superwizje na własny koszt. W ich pracy to powinna być norma, nie luksus.
Kim są dzisiejsi psychiatrzy?
To głównie kobiety, mężczyźni wybierają bardziej lukratywne dziedziny – kardiologię, chirurgię plastyczną, ginekologię. Właściwie każda inna specjalizacja bardziej się opłaca. Osoby, które decydują się na psychiatrię dzieci i młodzieży są niezwykle silne, odporne, wytrzymałe psychicznie. Mają poczucie, że leczenie dzieci to inwestycja w zdrowych dorosłych ludzi.
A co z sektorem prywatnym? Może tam rodzice mogliby szukać pomocy dla swoich dzieci?
Mogliby. Tylko też musieliby czekać, kilka tygodni, albo miesięcy – kolejki są straszne. Wizyta na cito to dość duży koszt, w niektórych placówkach w Warszawie kosztuje 500 zł.
Niektórzy lekarze z sektora prywatnego uważają, że psychiatrzy pracujący w placówkach publicznych są za nie współodpowiedzialni. I że w tym samym momencie wszyscy powinni odejść, a pieniądze na psychiatrię dziecięcą na pewno szybko się znajdą. Ale oni natychmiast zadają sobie pytanie: Nawet jeśli, to co z tymi dziećmi? Mamy je wypuścić? Kto się nimi zajmie? Czują się odpowiedzialni za swoich pacjentów, widząc jednocześnie, jak ciężka jest sytuacja.
Która historia najbardziej tobą wstrząsnęła?
Najbardziej poruszyła mnie wizyta w Łańcucie. Szpital przepełniony. Lekarka, która prowadzi ten oddział, Małgorzata Pruchnik-Surówka, opowiedziała mi, jak to wygląda na Podkarpaciu. Dzieci słyszą tam od bliskich: "Nie potrzebujesz psychologa, tylko księdza", więc właściwie sami odmawiają leczenia dziecka. Kiedy tam pojechałam, usłyszałam, że przyjęli właśnie 13-letnią dziewczynkę, która jest tam siódmy raz, po kolejnej próbie samobójczej. No i egzorcyzmy na dzieciach, szczególnie LGBTQ+. Wizja palenia zeszytów, czy plecaków z motywem tęczy, z którymi dzieci wracają do domu, i które rodzice natychmiast palą, trudno zapomnieć.
"Nie potrzebujesz psychologa, tylko księdza". To dlatego w małych miastach jest gorzej?
Nie tylko. Jedna z psycholożek pracująca w małej miejscowości na Mazurach mówi wprost, że w tamtych okolicach pójście do psychologa to potworny wstyd, a co dopiero do psychiatry. Rodzice o próbach samobójczych dzieci mówią po czasie, żeby nie nikt nie dzwonił po karetkę. Tak wstydzą się ich chorób.
Co rodzice robią źle, że dzieci trafiają na te oddziały?
Dziecko żyje w trzech systemach – rodzinie, szkole i grupie rówieśniczej. Poza przemocą fizyczną, która rośnie, częste są zaniedbania emocjonalne – niezauważanie dziecka, niezgadzanie się na to, jakie jest. Rodzice czasem chcą je formatować, dopasowywać do swojej wizji. Jedna z lekarek, Izabela Łucka, mówi, że rodzicielstwo to przywilej – rodzic powinien być na tyle dojrzały, żeby wiedzieć, że musi w sobie pomieścić wszystkie emocje dziecka.
Psychologowie mówią też o parentyfikacji w rodzinach, czyli odwracaniu ról – dziecko staje się opiekunem rodzica, na przykład zajmuje się nim emocjonalnie. Matka opowiada córce o tym, że mąż ją zdradza – traktuje ją jak przyjaciółkę i nie widzi, że córka przeżywa potworny konflikt lojalnościowy.
Ukryte formy przemocy w rodzinie to temat wyjątkowo niedoceniany, bo przyjęło się, że jak siniaków nie ma, to nie ma przemocy.
Parentyfikacja, wszechobecny alkohol, niezauważanie dziecka – to wszystko jest przemoc. Jedna z psycholożek, z którymi rozmawiam mówi, że taką formą jest dzisiaj często sposób, w jaki rodzice się rozwodzą – walcząc ze sobą, kompletnie nie zauważając dziecka. Świetnym przykładem jest tu nieodpowiedzialnie przeprowadzana opieka naprzemienna: dziecko w jednym domu może jeść pizzę i oglądać seriale, w drugim panuje rygor. W skrajnych przypadkach ma inne imię w obu domach.
Profesor Katarzyna Schier, która od lat bada parentyfikację, przytacza taki przykład: do gabinetu przychodzi mama z kilkuletnim synem – przedszkolanka zasugerowała, że dziecko jest agresywne. Przez całą wizytę matka trzyma dziecko na kolanach i bawi się jego ciałem – dotyka, gmera w jego włosach, poprawia mu ubranie, przytula, głaszcze. Chłopiec wije się jak piskorz, próbuje wyswobodzić – ewidentnie nie jest to dla niego komfortowe. Na pierwszy rzut oka wygląda to jak czułość. Ale doświadczony specjalista zauważy, że matka próbuje raczej uspokoić się za pomocą ciała dziecka, jakoś się ukoić. Dziecko nie jest oddzielną osobą, tylko brzydko mówiąc - funkcją.
Ktoś, kto powinien być dziecku najbliższy, otoczyć je opieką i sprawić, by się nie martwiło, wywołuje w nim traumę – traumę relacyjną. Piszesz o niej sporo w książce.
Trauma relacyjna to brak zaspokojenia podstawowych potrzeb w relacji z najbliższym opiekunem, który jest wzorem do budowania wszystkich innych związków w życiu człowieka. Dziecko od początku szuka bliskości z opiekunem, z kimś, kto pomoże mu przeżyć w kontekście nie tylko biologicznym, ale też psychologicznym. Problem zaczyna się, kiedy dziecko szuka bliskości i a rodzic nie odpowiada, albo daje mu nie to, czego dziecko szuka – przemoc, odrzucenie, zaniedbanie.
Każdy z nas doświadczył w życiu "kary milczenia". Czyli karania drugiej osoby za coś nieodzywaniem się do niej albo byciem obojętnym. To też forma przemocy.
Dla rodzica to zwykle nic takiego, wkurzył się, coś mu się nie spodobało, więc milczy. Z perspektywy dziecka to tragedia, ono natychmiast pisze najczarniejsze scenariusze, obwinia się i próbuje przypodobać rodzicowi, żeby było normalnie. Albo rozrabia, żeby rodzic chociaż się wkurzał, zwracał uwagę, a nie milczał.
Stany ostre. Lekarze muszą przyjmować dzieci, choć nie mają miejsca. Dr Izabela Łucka mówi o luce prawno-moralnej jako o pułapce. Lekarze psychiatrzy walczą o jej wyeliminowanie. Ale w końcu przyjmują dziecko, które ostatecznie może spać na materacu z dyżurki lekarza dyżurnego.
Jedna z lekarek mówi, że czuje, jakby pracowała na stacji benzynowej: patrzy tylko, jak podjeżdżają kolejne karetki. Na oddziale powinna być sala obserwacyjna z lustrem weneckim dla dzieci, które się okaleczają. W Łańcucie nie ma na to pieniędzy – dziewczynki z tak zwanymi zdrapkami, czyli te, które okaleczają się własnymi paznokciami, leżą przed pokojem pielęgniarek, bo w nim są przeszkolone drzwi: pielęgniarki tylko tak mogą obserwować dziewczynki. Małgorzata Pruchnik-Surówka mówi, że każdy lekarz ma swój cmentarz. A ona nie chce go powiększać, więc postawiona pod ścianą przyjmuje kolejnych pacjentów. Do tak przeładowanego oddziału, że nie ma w nim już ciepłej wody. Potwornie upokarzające i niebezpieczne.
Nie mogę nie poruszyć tematu osób LGBTQ+, bo według badań to nastolatkowie z tej społeczności mają myśli samobójcze 4-krotnie częściej niż osoby heteronormatywne. Według raportu KPH niemal 70 proc. osób ze społeczności LGBTQ+ ma myśli samobójcze. To brzmi strasznie.
Temat LGBTQ+ pojawiał się w prawie wszystkich rozmowach. Nastolatki LGBT częściej mają depresję, częściej podejmują próby samobójcze, okaleczają się, mają zaburzenia odżywiania. Wychodząc oddziałów, wracają do domów, w których nie są akceptowane. Są w pułapce. Z mediów dowiadują się, że miasto, w którym mieszkają, jest "strefą wolną od nich". A rodzice szukają dla nich pomocy u egzorcysty.
Po przeczytaniu twojej książki, mam wrażenie, że to rodzice stoją za większością problemów, z jakimi zmagają się nastolatkowie LGBTQ+. Nie akceptują ich, nie rozumieją, nie chcą zrozumieć. Nie wyciągają pomocnej dłoni. Kończy się myślami samobójczymi, samookaleczaniem, depresją, a nawet śmiercią.
Jedna z lekarek powiedziała mi, że wiele dziewczynek borykających się z problemami z tożsamością płciową marzy o profesjonalnym bandażu, który pomoże im "pozbyć się" piersi. Bo te piersi są źródłem ich cierpienia. Więc kupienie takiego bindera, zgodzenie się na to, by go nosiły, nie powinno być dla nich problemem. Tak samo jest z używaniem imienia, które wybiera dziecko – wciąż nie tylko rodzice, ale też personel w szpitalach ma z tym problem. Używa tego, które widzi w dokumentach. I znów: dla dorosłych to nic takiego, dla dziecka przemoc.
Stres mniejszościowy – od dawna w swojej pracy szukałam takiego określenia, które opisze, co przeżywają mniejszości. A to jest łatwe do zrozumienia, bo ze stresem mierzył się każdy z nas.
Stres mniejszościowy to chroniczne podleganie podwyższonemu poziomowi stresu doświadczanego przez przedstawicieli grup mniejszościowych. Przez to, że przeżywają bezustanny stres, mają podwyższone ciśnienie i odczuwają niepokój, co prowadzi je do osłabienia zdrowia, zarówno psychicznego, jak i fizycznego.
Sama mam takie wspomnienie: po jednym miniepizodzie homoseksualnym w nastoletnim wieku miałam potworne poczucie winy, latałam do spowiedzi. Nie wyobrażam sobie, jak to jest czuć taki stres permanentnie.
"Rodzic nastawiony na działanie w obronie jest bardzo ważny dla dziecka, ponieważ ono widzi, że ktoś o nie walczy" – można przeczytać w twojej książce. A rodzic, który nie walczy o dziecko LGBTQ+, odbiera przynależenie.
I powoduje, że paradoksalnie dziecko uwewnętrznia homofobię, czyli nienawiść do samego siebie.
Psychiatria niemowlęca – nigdy o tym nie słyszałam.
Psychiatra zajmujący się tak małymi dziećmi wkracza, kiedy inni lekarze wykluczą wszystkie możliwe choroby somatyczne. Jolanta Paruszkiewicz przytacza przykład kobiety, która przyszła do niej z kilkumiesięczną dziewczynką, którą trzymała na rękach, a ona bezwładnie zwisała jej z tych rąk. Kolejny raz miała pojawić się z ojcem dziecka, ale ten się spóźniał. Ale kiedy wszedł do gabinetu, dziecko nagle się rozpromieniło. Okazało się, że matka tak potwornie się bała, że sobie nie poradzi, że przekazywała lęk dziecku. Całą rodzina poszła na terapię. Ale nie ma wątpliwości, że zabranie tak małego dziecka do psychiatry to u nas wciąż wielki wyczyn.
Masz dzieci?
Nie mam. Nigdy też nie byłam u psychiatry. Dlatego na początku pomysł, żebym napisała taką książkę wydał mi się absurdalny. Ale ostatecznie obie te rzeczy okazały się najlepszą strategią przetrwania. Wiem, że spojrzenie z zewnątrz i brak prywatnych doświadczeń po prostu mnie uratował. Dzięki temu przetrwałam wizyty na oddziałach.