Piszą pisma, by dzieci wróciły do szkół. Muszą kłamać
27.01.2021 14:13
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
- Jeden z rodziców napisał: "Czy nie macie, aby moralnego kaca, że oszukujecie dyrekcję, MEN, społeczeństwo, a nawet własne dzieci?". No i wtedy się zaczęło - mówi w rozmowie z WP Kobieta Krystyna, 37-letnia matka szóstoklasisty. Rodzice mają sposoby na to, by ich dzieci wróciły do szkół pomimo obostrzeń. To wywołuje zupełnie nowe konflikty.
Podczas konferencji 27 stycznia minister edukacji Przemysław Czarnek poinformował, że dyrekcje szkół nie mają już obowiązku umożliwiać zajęć stacjonarnych uczniom klas IV - VIII, których rodzice wykazali m.in. pogorszenie warunków bytowych. W ten sposób rząd chce ukrócić proceder, w którym do szkół wpływają pisma mijające się z prawdą.
Kwestia zdalnego nauczania podzieliła rodziców. Jedni uważają, że ze względu na pandemię najbezpieczniej jest, aby dzieci miały lekcje online. Drudzy bardziej niż choroby boją się konsekwencji społecznej izolacji oraz poziomu nauki prowadzonej przez internet. Krystyna wysłała swojego starszego syna do szkoły, kłamiąc, że pogorszyła się jej sytuacja domowa. Klasa córki Malwiny skorzystała z luki, by ósmoklasiści mogli chodzić na normalne lekcje w ramach legalnych konsultacji. A Agata walczyła, by jej syn otrzymał orzeczenie pozwalające mu na powrót do szkoły. Na drugim biegunie są rodzice, którym takie rozwiązania się nie podobają. Mówią o moralności i bezpieczeństwie. A wszystko to widzą dzieci.
Nielegalne lekcje w szkole
Córka Malwiny z Warszawy chodzi do ósmej klasy. Przed nią egzamin kończący szkołę podstawową. Nauczyciele w tej szkole z własnej woli wykorzystali lukę prawną pozwalającą na organizowanie konsultacji dla uczniów ostatniej klasy. Każdego dnia odbywają się tam normalne stacjonarne lekcje przygotowujące do egzaminu.
- W moim odczuciu to jest najlepsze rozwiązanie z możliwych – przyznaje Malwina w rozmowie z WP Kobieta. – Jest przestrzegany reżim sanitarny, uczniowie co rano ochoczo idą do szkoły i normalnie się uczą. Nie ma izolacji i problemów z wagarami online. Ja przestałam się bać tego, że moja córka będzie miała problem ze zdaniem egzaminu. Większość rodziców jest tego samego zdania – dodaje.
Ale nie wszyscy. Kiedy jedna z matek się o tym dowiedziała, wyprowadziło ją to z równowagi.
- Na zajęcia przychodzi połowa uczniów z klasy mojej córki – wyjaśnia. – Nie jest to informacja ogłaszana wszem i wobec. Po prostu kto wie, ten korzysta. Ta pani nie miała o tym pojęcia. Kiedy jej syn przyszedł na konsultację i zobaczył swoich kolegów w ławkach, pojawił się problem.
Mama tego ucznia zaatakowała innych rodziców w czasie wywiadówki.
- Powiedziała, że jest pandemia, że ona się boi choroby, więc dziecka do szkoły nie puści – mówi Malwina. – Ale zarzuciła nam też, że tworzymy nierówności. Bo jak ona teraz ma wytłumaczyć synowi, że on nie może spotkać się z kolegami? Dlaczego ma się czuć gorszy?
Anna Pasławska-Turczyn, psycholog z Harmonia Poradnia Zdrowia Psychicznego, zwraca uwagę, że w obecnej sytuacji nie ma prostych rozwiązań i jednej drogi.
- Mamy dość silny rozłam w społecznej debacie rodziców – komentuje dla WP Kobieta. - Jedni za wszelką cenę dążą do izolacji domowej, drudzy chcą korzystać z ekspozycji społecznej i dawać dzieciom możliwość interakcji rówieśniczych. A prawda, jak zwykle, leży pośrodku.
Psycholog doradza, by do sytuacji podchodzić możliwie jak najbardziej trzeźwo.
- Warto kierować się zdrowym rozsądkiem. Zaniechanie interakcji społecznej i całkowita zmiana w funkcjonowaniu szkoły prowadzi do zaburzeń depresyjnych i lękowych naszych podopiecznych. U dzieci w wieku przedszkolnym pojawiają się objawy psychosomatyczne (przewlekłe bóle głowy czy brzucha), a u młodzieży odwrócenie rytmu dobowego, całkowity brak motywacji, zachowania autodestrukcyjne, a nawet próby samobójcze spowodowane całkowitą alienacją środowiskową – wylicza.
Nie oznacza to jednak, że powinniśmy za wszelką cenę walczyć o powrót do "normy".
- Należy starać się być na bieżąco w kwestii doniesień medycznych ze sprawdzonych źródeł, na poważnie traktować zasady reżimu sanitarnego, a w przypadku najmniejszych podejrzeń infekcyjnych pozostawać w domu – radzi Pasławska-Turczyn.
"Czy nie macie aby moralnego kaca?"
W jednej z podstawówek w okolicach Łodzi również toczyła się dyskusja wśród rodziców o tym, czy dzieci ze starszych klas mają powracać do szkół (według furtki pozostawionej przez MEN). Początkowo rozmowa była spokojna, rodzice okazywali sobie wsparcie w podjęciu decyzji.
- Do czasu, aż jeden z rodziców napisał: "Czy nie macie, aby moralnego kaca, że oszukujecie dyrekcję, MEN, społeczeństwo, a nawet własne dzieci?". No i wtedy się zaczęło - mówi w rozmowie z WP Kobieta Krystyna, 37-letnia matka szóstoklasisty. - Początkowo wszystkim odebrało mowę. Przecież każdy podejmuje decyzję indywidualnie, jak można tak kogoś oceniać? Wiadomo, że część rodziców, widząc, jak coraz gorzej radzą sobie ich dzieci, trochę naciągała rzeczywistość, ale serio ktoś będzie nas straszył ogniem piekielnym? - irytuje się kobieta.
Krystyna przyznaje, że komentarz wywołał u rodziców silne emocje.
- Wielu osobom zrobiło się przykro, zaczęły się rozmowy w podgrupach – wspomina. - W końcu jedna z matek nie wytrzymała i napisała, że każdy podejmuje decyzję zgodnie z własnym sumieniem i będzie z tego rozliczany. I żeby pan nie sugerował kłamstwa, bo jej córka od miesiąca bierze leki na depresję i ona zrobi wszystko, byle tylko wróciła do szkoły i rówieśników. Pan potem się trochę tłumaczył, że nie sugerował niby nic, ale przecież wiadomo, że mówił prawdę, a część rodziców kłamała dla dobra dzieci. Uznano to za wartość nadrzędną, kłamstwo w dobrej wierze - wyjaśnia Krystyna.
Ona sama nie miała za dużych oporów. Pamięta do dziś wigilię w klasie młodszego syna, gdy część uczniów, które już w grudniu powróciły do szkoły dzięki różnym "pismom" do dyrekcji, zasiadły do stołu, jedzenia i śpiewania kolęd, a reszta dzieci siedziała w domu, patrząc przez ekran komputera na ich plecy i roześmiane głosy. Gdy więc pojawiła się możliwość puszczenia starszego syna do szkoły, nie miała zbyt dużych wątpliwości, że działa słusznie.
- Poza tym, jaki jest sens trzymać jedno dziecko w domu, a drugie wozić do szkoły? – pyta Krystyna. - Jak mają przynieść wirusa do domu, to i tak przyniosą. Po kilku dniach widzę różnicę w zachowaniu, znowu jest więcej śmiechu, mówienia o zabawnych sytuacjach w szkole, dzwonienie do kumpli po lekcje. Namiastka normalności - podsumowuje.
Psycholog Anna Pasławska-Turczyn zwraca uwagę, że nieuczciwe działania rodziców mogą jednak szkodzić ich dzieciom.
- Wielu rodziców zabiega drogą formalną o przywrócenie stacjonarnego nauczania lub - indywidualne przyjęcie ucznia na nauczanie w klasie na przykład ze względu na specjalne potrzeby edukacyjne lub trudną sytuację zawodową – wylicza psycholog. - Należy pamiętać, że jeśli mamy do czynienia z nielegalnym naginaniem faktów i prokurowaniem uprawnień, przede wszystkim szkodzimy własnemu dziecku, które będzie etykietowane, traktowane siłą rzeczy jako niepełnosprawne, stwarzające problemy, niedostosowane. Poza tym dla dziecka rodzic jest autorytetem, wzorem postępowania, przyjmowania postaw. Dziecko często powiela styl komunikacji rodzica z otoczeniem. Gdy widzi, jak ten kłamie, traci poczucie bezpieczeństwa, zaufanie do dorosłych, punkt odniesienia, aż wreszcie poczucie tożsamości i własnej wartości – uzupełnia.
Zdaniem niektórych specjalistów szkoły stanowią duże zagrożenie w dobie pandemii. Mają na to wskazywać testy, które wykazały, że ponad połowa nauczycieli przebyła już COVID. Dr Paweł Grzesiowski, specjalista w zakresie immunologii i pediatrii, w rozmowie z Wirtualną Polską przyznał, że sytuacja nie jest stabilna, a realne efekty powrotu dzieci do szkół odczujemy dopiero za kilka tygodni.
- Pochodzimy pewnie sześć tygodni i dopiero wtedy zaczniemy myśleć o tym, że to szkoły - przewidywał dr Grzesiowski.
Immunolog zwrócił też uwagę na fakt, że decyzja o ponownym zamknięciu lub otwarciu szkół nie powinna wynikać z dobowej liczby zakażeń i zgonów. Jego zdaniem trzeba brać pod uwagę dane dotyczące dzieci i nauczycieli, a nie ogółu społeczeństwa.