Uczniowie unikają lekcji online. Część nie pojawia się wcale
Syn Judyty wagaruje w czasie lekcji online. - Zorientowałam się, kiedy zadzwoniła do mnie mama jego kolegi z klasy. Okazało się, że nasze dzieci, zamiast logować się na lekcjach, gadają ze sobą całymi godzinami. Uczniów, którzy "zniknęli", jest ok. 50 proc.
W listopadzie Centrum Cyfrowe opublikowało statystyki dotyczące zdalnego nauczania. Okazało się, że ok. 50 proc. uczniów przestało pojawiać się na lekcjach online. Powód? Nie mają w domu komputera, przeszkadza im brak zasięgu, wolą wagarować. Mniej więcej połowa polskich uczniów w dobie pandemii nie ma motywacji do tego, by pojawiać się na zajęciach. Zamiast tego grają, dzwonią do kolegów na Teamsach. Skala problemu jest ogromna. Powrót do normalności nie będzie prosty.
Miał nadrabiać zaległości. Dostawał "białej gorączki"
Dorosły, który pracuje zdalnie, zdaje sobie sprawę z tego, że jego nieobecność w pracy będzie mieć realne konsekwencje. Jeśli przestanie pojawiać się na wideokonferencjach czy odpowiadać na maile, w końcu zostanie zwolniony. Uczniom takie konsekwencje nie grożą.
- Mam w domu 10-latka, który wagaruje – mówi Judyta w rozmowie z WP Kobieta. – Zaczęło się w listopadzie. Zorientowałam się, kiedy zadzwoniła do mnie mama jego kolegi z klasy. Okazało się, że nasze dzieci, zamiast logować się na lekcjach, gadają ze sobą całymi godzinami - opowiada.
Judyta przeprowadziła ze swoim synem poważną rozmowę, która jednak nie przyniosła żadnego efektu.
- Gadałam i gadałam. Byłam pewna, że do niego wszystko dotarło. A następnego dnia było praktycznie to samo. Syn zalogował się na lekcję, po czym się rozłączył. Co robił przez cały dzień – nie wiem. Pracuję poza domem, więc jest wtedy sam. Dostał ode mnie szlaban na telefon, potem wprowadzałam kolejne kary. Nic na niego nie działa - mówi.
Syn Judyty spędził ferie na nadrabianiu zaległości, których narobił sobie w czasie roku szkolnego.
- To był koszmar – przyznaje kobieta. – na hasło "robimy lekcje" dostawał białej gorączki. Była wściekłość, płacz, padło dużo nieprzyjemnych słów. Syn wykrzyczał mi, że szkoła jest głupia i on jej nie potrzebuje. Mówiłam, że nie zda z klasy do klasy. Stwierdził: "No i co z tego?".
Córka Agaty pojawia się na lekcjach, ale wcale nie po to, by się uczyć.
- Maja się loguje, po czym zaczyna pisać na czacie z koleżankami albo do nich mówić – mówi Agata w rozmowie z WP Kobieta. – W trakcie lekcji. Zaczepia, zagaduje. Kiedy pani wycisza jej mikrofon, Maja się nudzi, więc zaczyna się bawić. A to kolorowanki, a to koraliki do prasowania… Nie otwiera książek, nie uczestniczy w lekcjach, tylko zajmuje się "swoimi sprawami "– tłumaczy.
Maja siedzi w domu sama, więc nikt nie może zainterweniować w trakcie. Dziewczynka codziennie obiecuje poprawę, ale nic z tego nie wynika.
- Myślę, że chodzi o podejście do nauki – mówi w rozmowie z WP Kobieta Alicja Moderau, psycholog. – System pruski jest mocno zakorzeniony w mentalności nauczycieli. A on uczy raczej zaliczania na ocenę i unikania odpowiedzialności. W rezultacie dzieci są nauczone, że jeśli ich nikt nie przyłapie, to nic złego nie zrobiły. Nie mają motywacji do nauki. Przez pandemię ten zapał jest jeszcze mniejszy. Nie czują potrzeby uczestniczenia w lekcjach. I jeśli mogą, to po prostu tego nie robią – konkluduje.
Psycholog podkreśla, że kłopotem nie jest samo zdalne nauczanie. - To problem podstawowy, głęboko zakorzeniony – stwierdza Alicja Moderau. - Lekcje online to po prostu forma, która umożliwia uczniom bardziej bezkarną nieobecność. To też mówi dużo o systemie. Używamy słów "nadzór", "kara", uczeń czuje się jak więzień policjanta - wyjaśnia.
Kluczowa może okazać się zmiana motywacji. - Chodzi o uruchomienie wewnętrznej motywacji uczniów – tłumaczy Moderau. – Żeby te lekcje były dla nich gratyfikujące, interesujące. Uczniowie powinni mieć potrzebę zabrania głosu i aktywnego uczestniczenia w zajęciach, a nie tylko biernego odhaczania obecności - mówi.
"Nastolatkowie się poddają. Są nieobecni, pozbawieni energii życiowej"
Kuratorium oświaty nie prowadzi statystyk dotyczących frekwencji uczniów podczas lekcji online. Nadzorowanie "internetowych wagarowiczów" jest kwestią wewnętrzną, którą zajmują się dyrektorzy szkół. Podobnie jak w przypadku zajęć stacjonarnych, uczniowie mają obowiązek szkolny, a nauczyciele powinni ich z niego rozliczać. W przypadku braku internetu czy laptopa, rodzic powinien zgłosić tę informację. Wtedy szkoła zapewnia uczniowi komputer lub zajęcia indywidualne.
Zobacz również: "Się zgubili". Młodzież zadławiona samotnością
Martyna jest nauczycielką w szkole podstawowej, uczy angielskiego. - W każdej z moich klas jest przynajmniej jedno dziecko, które nie pojawia się na lekcjach – przyznaje w rozmowie z WP Kobieta. – Pisałam maile do ich rodziców, ale nie dostałam odpowiedzi. Zgłaszałam też sprawę do wychowawczyń. Miały dzwonić, ale nie wiem, czy to zrobiły. Nie bardzo jest kiedy wymieniać się ze sobą takimi informacjami. Ja powiedziałam o problemie, teraz ktoś powinien się nim zająć – stwierdza.
W szkole Elizy, nauczycielki fizyki, problem jest marginalny. - To są jednostkowe przypadki – zdradza w rozmowie z WP Kobieta. – I zwykle dotyczą uczniów, którzy jeszcze przed lockdownem omijali szkołę szerokim łukiem. Uczę w dobrym liceum, gdzie większość po prostu chce zdobywać wiedzę, ma jakieś plany - opowiada.
Pani Irena jest emerytowaną nauczycielką. Uczyła polskiego od 1976 roku. 36 lat pracy na etacie. Dziś pracuje dziewięć godzin w tygodniu w katolickim liceum. W klasie drugiej i maturalnej. - Tak samo jak w marcu, klasa maturalna na zajęciach melduje się prawie w komplecie – mówi pani Irena w rozmowie z WP Kobieta. – Jeśli chodzi o młodsze roczniki, to frekwencja nie jest taka, jakiej bym sobie życzyła. Są osoby, które od tygodni nie pojawiają się na zajęciach. Z kolei w klasie maturalnej niektórzy uczniowie się logują, a w trakcie zajęć znikają - mówi. W takich przypadkach pani Irena wpisuje nieobecność.
Zobacz również: Policja odebrała dziecko matce. Musieli odrywać je od piersi
Zmiany w edukacji są nieodwracalne?
- Przy pierwszym lockdownie byłam na wezwane uczniów – wspomina nauczycielka. – Mogli się ze mną zawsze kontaktować, byłam dostępna do późnych godzin. Sprawdzałam wszystkie prace domowe, notatki. Byłam pewna, że to zaprocentuje. We wrześniu okazało się, że nie. Uczniowie odrabiali tę swoją pańszczyznę, ściągając jedni od drugich. A gdy przyszło do konkretnej wiedzy… nic. Wielkie zero. Dla mnie to była klęska absolutna - wyznaje.
- Złoszczę się na te moje szkolne dzieci – opowiada. – Denerwuję się, że nie pracują, nie czytają. A potem myślę, że te dzieci są zamknięte w domu, przed ekranem. Przecież tak można oszaleć. Tłumaczę je sama przed sobą. Mam poczucie, że roczniki skazane na zdalne nauczanie to strata pokoleniowa. Nastolatkowie się poddają. Są nieobecni, pozbawieni energii życiowej, mają depresyjne nastroje. Myślę, że efekty zdalnego nauczania będą długotrwałe. Trzeba będzie dużo pracy, by je zniwelować - ocenia nauczycielka.
Innego zdania jest Alicja Moderau. - To pewien przełom, który może być dużą szansą dla systemu – mówi psycholog. – Szansą na unowocześnienie się, na rezygnację z tego, co nie jest potrzebne. A sytuacja pokazuje, że jest wiele takich zbędnych rzeczy. Korzystając z nowych technologii można stworzyć nową jakość, nową szkołę. Taką, gdzie nauczyciel nie będzie nadzorcą stojącym nad uczniem, ale prowadzącym go mistrzem. Będzie mógł pokazywać, jak się uczyć, z jakich źródeł korzystać, a nie tylko przekazywać suchą wiedzę – tłumaczy.
Psycholog podkreśla, że nie musimy wcale mówić o straconym pokoleniu: - Wręcz przeciwnie. Może to być pierwsze pokolenie, które skorzystało z nowej jakości nauki.