Po latach ciężkiej pracy Joanna Sarapata mówi, jak została oszukana. Straciła ponad 600 tys. złotych
Joanna Sarapata to polska malarka, była żona Jarosława Jakimowicza, której obrazy docenili Elton John, Jose Carreras czy Placido Domingo. Redakcji WP Kobieta opowiedziała m.in. o tym, jak okrada się wielkich artystów oraz jak wygląda droga do światowej sławy i renomy.
14.03.2018 | aktual.: 15.03.2018 15:23
Ewa Bukowiecka-Janik, WP Kobieta: Czy jest jakiś powód, dla którego maluje pani głównie kobiety?
Joanna Sarapata: Myślę, że to się wiąże z potrzebą pokazania piękna kobiecego ciała. Studiowałam na akademii sztuk pięknych i nie odnajdywałam się ani w krajobrazach, ani w martwej naturze. A ludzkie ciało zawsze mnie zachwycało. Potem zaczęłam studiować morfopsychologię, czyli naukę czytania z ruchów ciała i twarzy. Zafascynowało mnie to. Nie trzeba malować twarzy, by poznać charakter człowieka. Wystarczy się mu przyglądać. Charakter jest w naszym ruchu. Kiedy z kimś rozmawiam i widzę, w jaki sposób siedzi wiem, jaki ma do mnie stosunek. Czy ma w sobie agresję, czy jest nastawiony pokojowo, czy mnie szanuje. Dlatego ja właściwie nie maluję twarzy. Spędzam z modelkami dużo czasu. Rozmawiamy, pijemy wino, atmosfera się rozluźnia, stajemy się sobie bliższe. W pewnym momencie taka osoba staje się w pełni sobą, zrzuca maskę. Wtedy mogę malować i wiem, że mój obraz będzie tak wiarygodny, że nawet jeśli nie uwzględnię na nim twarzy, to mąż kobiety, którą namalowałam, od razu ją rozpozna.
Czego się pani dowiaduje o kobietach, które pani pozują?
Że są silne, skromne i bardzo wstydliwe. Większość kobiet, które przychodzi pozować, ma kłopot, by się rozebrać. Mimo że jesteśmy tylko we dwie. Widzę w nich wielką delikatność – i w ciele, i w charakterze. Każda z nich ma w sobie bazę ciepła.
Czy tę wiedzę wykorzystuje pani w relacjach z innymi ludźmi?
Teraz już tak. Jednak długo byłam naiwna. Wierzyłam, że ludzie są pozytywni i mimo wszystko dobrzy. Z wiekiem nauczyłam się, że różnie bywa i zaczęłam bliżej się im przyglądać. Nie ufam każdemu. Morfopsychologia pomaga mi nawiązywać zdrowe, dobre dla mnie relacje.
Żałuje pani, że tej wiedzy nie wykorzystała pani wcześniej? To zdaje się mogłoby pani pomóc w uniknięciu kłopotów, które opisała pani w poście na Facebooku.
Nie potrafię określić, czy żałuję. Sytuacje, w których byłam okradana ze swoich obrazów, były bardzo różne. Trzy lata temu moimi obrazami zarządzało małżeństwo. On sprawiał pozytywne wrażenie, był zawsze bardzo miły, uroczy i z dobrym poczuciem humoru. Nie cwaniakował. Do niej miałam wielki dystans. Ale wie pani jak to jest. Zawsze myśli się, że nie może być tak źle, a jest bardzo nieładnie. Ostatecznie okazali się cwaniakami, a nie marszandami.
Teraz moim agentem jest mój syn. Świetnie wywiązuje się ze swoich obowiązków. On sprawuje pieczę nad galerią w Warszawie przy Nowogrodzkiej 8. Tak się stało, że kilku jego kolegów ze studiów było kolegami bardzo znanych komisarzy aukcyjnych.
Mój syn zna się na sztuce i wie, co gdzie wystawiać. Potrafi promować artystów na świecie. Jest moim buforem bezpieczeństwa. W Polsce nie ma dobrych agentów sztuki. Mam wrażenie, że tak jak mentalnie zostajemy w Powstaniu Warszawskim, tak samo jesteśmy kilka dekad do tyłu z trendami sztuki. Nie ma szkół, nie ma podstaw do nauki. Polacy nie wiedzą, że sztuka to dziedzina, w której osiąga się największe zyski.
Jak to się stało, że Elton John zauważył pani obrazy?
Mieszkałam w Saint Tropez i wystawiałam swoje obrazy u Cartier, ponieważ współpracowałam z ich fundacją. Któregoś ranka, kiedy robiłam dekoracje witryn, wszedł do sklepu mężczyzna. Noga w gipsie, trzydniowy zarost. Zwątpiłam, ale pomyślałam, że gdyby coś się stało, to najwyżej zbyt szybko nie ucieknie. Usiadł i powiedział, że chce kupić 12 zegarków. Bardzo drogich, takich ilości nie ma nawet poza sejfem. Powiedziałam mu zatem, że nie wiem czy potrafię ten sejf otworzyć. Zaoferował pomoc, stwierdził, że taki sam ma w domu. Zaryzykowałam. Zrobiłam zamówienie na 12 złotych zegarków Cartier i poczęstowałam go kieliszkiem szampana. W Saint Tropez wszyscy piją o 10 rano, bo tak naprawdę jeszcze nie wyszli z ostatniego nocnego klubu.
Wtedy zaczął się rozglądać po galerii i zapytał, czyje to są obrazy. Powiedziałam mu, że to takiej lokalnej malarki. Poprosił mnie, bym go z nią zapoznała i stwierdził, że kupi jeden obraz, a jutro przyjdzie ze swoim znajomym. Wtedy wyciągnął wizytówkę i okazało się, że jest managerem Eltona Johna.
Co pani zrobiła?
Zaczęłam go przepraszać, że nie wiedziałam, że to wszystko tak na poważnie. Przyznałam, że to ja jestem tą malarką. Zaczęliśmy się śmiać. I obiecał, że kolejnego dnia przyjdzie z Eltonem. Tak się stało. Elton pojawił się ubrany cały na fioletowo – od butów przez okulary i kapelusz. To było fantastyczne spotkanie. Elton kupił kilka moich obrazów.
Czy pani sława była pokłosiem tego jednego incydentu? Jak się zdobywa renomę i popularność w środowisku artystów?
Wydaje mi się, że to wspinaczka po kolejnych szczeblach jak w każdym innym zawodzie. Oczywiście, że pomaga, gdy doceniają sztukę znani ludzie, jednak kilkanaście lat trwało zanim moje obrazy uzyskały stałą wysoką cenę i złożyło się na to wiele czynników. A to udało się wystawić moje obrazy na aukcji w Lyonie, a to w Barcelonie, więc ceny podskoczyły. Później ktoś kupił dużą liczbę obrazów naraz, kupił ktoś znany i w ten sposób pozycja malarza się stabilizuje.
Popularność jakoś panią obciąża?
Kiedyś tak było, gdy mieszkałam w Warszawie. Znany mąż, środowisko celebrytów, męczyło mnie to, dlatego wyprowadziłam się do Barcelony. Teraz już się tak nie dzielę energią. Jestem raczej osobą skrytą i zamkniętą.
Reżyser Andrzej E. Falber napisał o pani, że "lepiej być okradzionym wielkim niż kradnącym dzieła wielkich". Podpisałaby się pani pod tym zdaniem?
To, co napisał Andrzej, traktuję jak wielki komplement, ponieważ bardzo go cenię. Jednak nie uważam się za nikogo wybitnego. Obrazy kosztują dużo, bo ludzie chcą dużo za nie płacić, to wszystko. Jestem po prostu malarką, z tego żyję, kocham to, co robię. Jestem wielką szczęściarą.