"Podniósł słuchawkę, a ja powiedziałam tylko jedno zdanie". Ania odnalazła brata po 42 latach
- Do drzwi zapukało dwóch milicjantów. Była z nimi jeszcze jakaś pani, najprawdopodobniej z kuratorium. Ona wskazała na mojego brata. Wzięli go i zniknęli. Pamiętam, że ta wizyta nie trwała długo - opowiada Ania. Jednak finał tej smutnej historii może dać nadzieję wszystkim, którzy w procesie adopcyjnym zostali rozdzieleni z najbliższymi.
20.08.2018 20:34
"Poszukuję siostry i brata. Być może mają na imię Kalina i Konrad", "Poszukuję moich pięciorga dzieci, zabranych mi w 1993 roku", "Szukam przybranego syna. Partnerka urodziła go w domu samotnej matki. Ma teraz 22 lata" – takie posty co kilka godzin pojawiają się na grupie internetowej "Adoptowani poszukujący swoich bliskich", choć samo poszukiwanie przypomina raczej błądzenie w ciemności.
Autorzy postów nie znają aktualnych imion swoich najbliższych, nie wiedzą, jak wyglądają, gdzie mieszkają, ani czy w ogóle żyją. Jedyne co mają, to kilka mglistych wspomnień z rodzinnego domu. Szczęśliwsi dysponują jeszcze czarno-białym zdjęciem sprzed kilkudziesięciu lat. Znalezienie biologicznych członków rodziny wydaje się graniczyć z cudem, ale niektórym się udaje. Na przykład Ani, która odnalazła młodszego braciszka po 42 latach.
Bujaj, jak on płacze
Warszawska kamienica, lata 70. Ania często chodzi głodna, bo mamy prawie nigdy nie ma- od rana do wieczora pracuje w sklepie mięsnym. W wolnym czasie pije. To dlatego na 4-letnią Anię przypada obowiązek zajmowania się młodszym braciszkiem.
- Pamiętam, że mama kazała mi bujać taki stary, metalowy wózek. Miał siwo-brązowy kolor i naprawdę ogromne koła. Mama mówiła: "Bujaj, jak on płacze". Więc ja bujałam, a on płakał i płakał… może był głodny? Nie wiem. Ale ten płacz pamiętam do dziś - mówi. Dzień, w którym zabrano jej małego braciszka też pamięta. - Do drzwi zapukało dwóch milicjantów. Była z nimi jeszcze jakaś pani, najprawdopodobniej z kuratorium. Ona wskazała na mojego brata. Wzięli go i zniknęli. Pamiętam, że ta wizyta nie trwała długo - opowiada Ania. - Jak brata zabrano, to ja się wychowywałam na ulicy. W końcu sąsiadka doniosła, że włóczę się sama po okolicy, więc trzy lata po tym, jak zabrano brata, po mnie także przyszli milicjanci - podsumowuje Ania.
Jak ci było tak źle, to czego nie uciekłaś?
Ania po raz pierwszy pomyślała o odnalezieniu brata w wieku 27 lat, w 2000 roku. Właśnie urodziła drugą córeczkę i zapragnęła, żeby jej dzieci miały wujka.
- Odwiedziłam Dom Dziecka na Rakowieckiej, gdzie trafiłam, gdy mnie zabrano od mamy. Umówiłam się na rozmowę z ówczesną dyrektorką. - Ta kobieta była wyraźnie zaniepokojona, że chcę odnaleźć brata, pewnie dlatego, że w dokumentacji z lat 70. panował niezwykły bałagan. Zapytała, czego ja właściwie szukam, przecież moja biologiczna rodzina to była patologia. Powiedziała: "Niech się pani lepiej na swojej rodzinie skupi". Ona musiała skontaktować się z moją adopcyjną mamą, z którą już wtedy miałam marny kontakt. Dosłownie miesiąc po wizycie w domu dziecka dostałam od niej list. Napisała: "Jak ci było u mnie tak źle, to czego nie uciekłaś?". Po tym liście zrezygnowałam z poszukiwań.
To już czas. Muszę sprawdzić, czy on żyje
Lata mijały, ale Ania nie przestawała myśleć o bracie. Podczas każdej Wigilii przygotowywała dla niego dodatkowe nakrycie, licząc w duchu, że zapuka do drzwi. Nie wiedziała jeszcze wtedy, że on nie miał nawet pojęcia o jej istnieniu. W 2016 roku, przed świętami Ania dowiedziała się, że ma genetyczną chorobę płuc.
- To był impuls, żeby skontaktować się z bratem. Pamiętam, że patrzyłam na to dodatkowe nakrycie i zdecydowałam, że tym razem go znajdę. Powiedziałam do męża: "To już czas. Muszę sprawdzić, czy on żyje, czy jest zdrowy".
Ania zarejestrowała się na grupie internetowej "Adoptowani poszukujący swoich bliskich". Nawiązała kontakt z kobietą, która jako 17-latka zaszła w ciążę i urodziła synka. Rodzice, uciekając przed wstydem, kazali jej oddać dziecko do sierocińca. Doświadczona w poszukiwaniach kobieta poradziła Ani, by nigdy nie pisała maili, ale wszędzie, gdzie tylko się da, wysyłała odręcznie napisane, emocjonalne listy.
- Pisałam o bracie, o tym jak bujałam go w wózku, o mojej chorobie i o tym, że za nim tęsknię. Listy wysyłałam poleconym do wszystkich instytucji, w których mogli mi pomóc. Dostałam odpowiedź z MSWiA, że nie mogą udzielić mi informacji na temat brata, bo jest osobą żywą - mówi Ania. - Wróciłam do Domu Dziecka na Rakowieckiej, cały personel się już wtedy zmienił i nikt nie chciał brać odpowiedzialności za błędy swoich poprzedników. Poznałam tam pewną kobietę, która się nade mną ulitowała. Rzuciła mi tylko nazwę miejscowości, w której powinnam poszukiwać. To było tylko jedno słowo, a rozbudziło moje ogromne nadzieje.
Cześć, tu Ania. Jestem twoją siostrą
Ania zamieściła post na internetowej grupie mieszkańców miasta, którego nazwę podała jej pracowniczka socjalna. Napisała, że szuka 38-letniego mężczyzny, który w dzieciństwie został adoptowany.
- Odezwała się do mnie kobieta, która go znała. Powiedziała, że mój brat nazywa się Jarek i że zapyta go o zgodę na przekazanie numeru telefonu. Pamiętam, że byłam w pracy i cała się trzęsłam, czekając aż oddzwoni. Oddzwoniła i ja drżącymi rękami zapisałam ten numer... Zadzwoniłam. Podniósł słuchawkę, a ja powiedziałam tylko jedno zdanie: - "Cześć, tu Ania, twoja siostra". A on, bez żadnych emocji odpowiedział: "Aha. Ja nie mam siostry". Tak wyglądała nasza pierwsza rozmowa. - Ania była załamana. Po kilku godzinach postanowiła zadzwonić jeszcze raz. Jej brat długo upewniał się, że to nie jest głupi żart. Gdy był już pewny, że Ania jest jego siostrą, popłakał się.
- Oboje długo szlochaliśmy do tej słuchawki. To było coś niezwykłego - wspomina Ania.
Zobaczył mnie i zaczął płakać
- Spotkaliśmy się kilka dni przed Wigilią. Ja byłam z mężem, a brat z żoną. Zobaczył mnie i zaczął płakać, ja też zaczęłam. Przytuliliśmy się, a później długo rozmawialiśmy o swoim życiu, swojej rodzinie. Tylko wie pani, on nie chce wracać do przeszłości. O jego rodzinie adopcyjnej wiem bardzo niewiele. Nie chce też rozmawiać o naszej mamie. Ma ogromny żal, że go zostawiła, a jak mówię, że nie zostawiła, że go zabrano, to mówi, że trzeba było walczyć. Ostatnio powiedziałam mu: "Zbliża się rocznica śmierci mamy. Może zapalisz znicz na grobie?". Odpowiedział: "Dobrze, mogę zapalić znicz na grobie twojej mamy" - mówi Ania, która po raz drugi spotkała się z bratem na wigilijnej kolacji. - To śmieszne, że tyle lat przygotowywałam dla niego dodatkowe nakrycie i wreszcie usiadł z nami przy stole. Jak rodzina brata przyjechała i nasze córeczki stanęły koło siebie, nie mogliśmy uwierzyć własnym oczom. One są niemal identyczne - śmieje się.
Byłam gotowa na wszystko
Cały proces poszukiwań kosztował Anię niemal 3 tys. złotych. - Wszystkie listy polecone i podania do ministerstwa o udostępnienie informacji kosztują. Ale nigdy bym nie cofnęła czasu i każdej adoptowanej osobie radzę, by nie poddawała się w poszukiwaniach biologicznej rodziny. Wiem, że to trudne, że wymaga ogromnej cierpliwości i że bardzo stresuje. Ja byłam gotowa na wszystko - że brat może być alkoholikiem, że może sobie nie radzić życiowo, że może będę musiała mu pomagać, a mimo to coś wewnętrznie kazało mi go odszukać. W każdym momencie, w którym udawało mi się dowiedzieć czegoś o bracie, czułam się tak, jakbym zamykała jakiś etap w swoim życiu. Jakby coś się dopełniało, jakbym odnajdywała jakąś cząstkę siebie.
Zobacz też: Dominika Gwit-Dunaszewska mężu, hejcie i otyłości
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl