Przyjęły do siebie Ukrainki, stworzyły niezwykłe relacje. "To był czas wielkiej serdeczności"
Minął ponad miesiąc od wybuchu wojny. Zanim świat zrozumiał, co się stało, Polki ruszyły na pomoc siostrom z Ukrainy. Współdzielenie mieszkania z uchodźczyniami niesie ze sobą całą paletę emocji: od odpowiedzialności, przez troskę, po wzruszenie. Wiem, bo sama przez miesiąc gościłam u siebie panią Svetlanę i jej syna.
Tę datę każdy z nas będzie wspominał do końca życia. 24 lutego skończył się świat, jaki znamy. Ja, podobnie jak wielu innych Polaków, chwyciłam za telefon i zadeklarowałam chęć przyjęcia osób z Ukrainy. Mieszkam sama w niewielkim, warszawskim mieszkaniu. Nie mam wiele przestrzeni, ale wciąż wystarczająco, żeby komuś pomóc. Podobnie, jak kobiety, z którymi rozmawiałam, niespecjalnie zastanawiałam się, czy to bezpieczne przyjmować pod swój dach zupełnie obce osoby. Refleksja przyszła chwilę po tym, jak zadzwonił telefon: "Pani Svetlana będzie u ciebie jutro ze swoim synem Miszą". Poznajcie historie Polek, które przyjęły do siebie Ukrainki.
Ja i Svetlana
Cały dzień gorączkowych przygotowałam się na przyjazd uchodźczyni, bo w trakcie pandemii rzadko miewałam gości. Oczekiwałam przyjazdu Svetlany i Miszy z mieszanką ciekawości i niepokoju. W końcu w moich drzwiach stanęła drobna czterdziestolatka z piętnastoletnim synem. Obie miałyśmy świadomość, jak niezwykłe to spotkanie i jak okrutne są jego okoliczności. Obie miałyśmy łzy w oczach, obie nie wiedziałyśmy, jak będą wyglądały najbliższe tygodnie.
Pani Svetlana okazała się doktorką biochemii z Ivano-Frankiwska, nakłonioną do wyjazdu przez studiującego w Warszawie syna. Spakowana w jedną walizkę z nastoletnim Miszą ruszyła w nieznane i trafiła akurat na mnie. Svetlana zostawiła w Ukrainie męża, z którym dotąd była nierozłączna, piękne mieszkanie i stabilne życie. Była kłębkiem nerwów. Pamiętam jej łamiący się głos, brak apetytu i raz po raz wykonywane telefony do męża. Polubiłam ją. Poczułam, że ta wrażliwa, piękna kobieta może dać mi tyle samo, co ja jej. Nauczyć mnie swoich nawyków, opowiedzieć, jak wygląda jej życie w Ukrainie, jak tam kocha, jak dba o bliskich, czego najbardziej się boi. Pomyślałam, że przejdziemy przez piekło doniesień z frontu razem.
Drugiego wspólnego wieczoru włączyłam ukraińską telewizję, akurat leciał hymn. Wtedy pierwszy raz w życiu zobaczyłam zapłakanego, piętnastoletniego chłopca. A potem już płakaliśmy we troje. Svetlana trzymała mnie za ręce i nie wiem już, która którą pocieszała bardziej.
Dla żyjącej w Warszawie singielki, styl życia pani Svetlany wydawał się nieco staroświecki. Kto to widział, żeby wykładowczyni uniwersytecka z doktoratem z taką werwą sprzątała, prała i gotowała, obsługiwała wszystkich dookoła! Próbowałam nieco ją wyemancypować, dopóki nie zrozumiałam, że to jej sposób okazywania miłości i wdzięczności. Nigdy w życiu nie zjadłam tylu pierogów i pielmieni. W zamian pomagałam jej tłumaczyć dokumenty i załatwiać sprawy administracyjne. Uczyłam polskiego, choć po kilku dniach rozmawiałyśmy już po swojemu, ni to po polsku, ni ukraińsku. Po kobiecemu. Swoista symbioza skończyła się kilka dni temu, gdy Svetlana znalazła pracę i mieszkanie. Wyprowadziła się niedaleko, zaledwie kilkanaście kilometrów od Warszawy, ale mam świadomość, że bez względu, jak daleko rzuci nas od siebie los, będziemy już na zawsze połączone nicią kobiecej solidarności silniejszej niż każda wojna.
Daria i Oksana
Pani Daria Kostera mieszka w Siedliskach pod Piasecznem. Decyzję o przyjęciu do siebie Ukraińców podjęła dzień po wybuchu wojny.
- Wrzuciłam post na Facebooku, że mam wolny pokój i mogę przyjąć mamę z dzieckiem lub jakąś uciekającą rodzinę. Działałam pod wpływem adrenaliny. Gdzieś z tyłu głowy była myśl, że przyjmuję pod swój dach obcych ludzi, ale wiedziałam, że są oni uciekają przed wojną i nie ma co analizować - wspomina kobieta.
Zaczęły urywać się telefony. Wieczorem przyszła informacja, że z Krzemieńca przyjechała kobieta w pilnej potrzebie z małym dzieckiem. - Wiedziałam, że ma na imię Oksana i ma 5-letniego syna. I tyle. O nic więcej nie pytałam - mówi pani Daria.
Uchodźczyni miała się pojawić następnego dnia około południa, pani Daria zaczęła więc gorączkowe przygotowania. Na szybko zrobiła miejsce w garderobie. Sama jest weganką i wegetarianką, więc zadbała, by w lodówce znalazły się też mięsa i kiełbasy.
- O szóstej ramo obudził mnie telefon, że Oksana i Matwiej są na dole. Dałam im kapcie, ubrałam pościel i położyłam spać, bo byli wykończeni. Wstali po kilku godzinach. W odwiedziny wpadła także córka Oksany, która już pół roku przebywa w Polsce. Oksana się rozpłakała. W Ukrainie zostawiła męża i syna. To mnie poruszyło. Odeszłam na bok ze swoim partnerem i sama się rozpłakałam - zwierza się pani Daria.
Kolejnych kilka dni trwało docieranie się. Nasza bohaterka zorganizowała Ukraince ubrania, potrzebne artykuły higieniczne i zabawki dla dziecka. Poznała Oksanę z sąsiadką, która miała syna w podobnym wieku.
- Żyłyśmy trochę obok siebie. Przez pierwszy tydzień miałam poczucie, że jej nie goszczę. Pracowałam, więc nie mogłam jej zrobić obiadu, nie mogłam się nią zająć, miałam wyrzuty sumienia. Czułam między nami napięcie. Bałam się, że nie spełniam jej oczekiwań, że mogłabym robić więcej. Pani Oksana była raczej wycofana, nie mówiła o swoich uczuciach. Pewnego dnia zobaczyłam rano kartkę po ukraińsku na stole. Nie znałam języka, więc zrobiłam zdjęcie i wysłałam koleżance do tłumaczenia. Oddzwoniła i powiedziała:
"Daria. Usiądź". Byłam pewna, że Oksana uważa mnie za złą gospodynię, nie smakuje jej jedzenie, chce się wyprowadzić. Tymczasem na kartce było napisane:
"Dziękuję ci za smaczne jedzenie. Zrobię wszystko, żeby Matwiej poszedł w Polsce do przedszkola, chcę znaleźć pracę. Dziękuję ci za wszystko, co dla mnie zrobiłaś". Wtedy zobaczyłam ją płaczącą w ogrodzie. Usiadłyśmy i wytłumaczyłam jej, że jesteśmy w tym razem. Powiedziałam, że chciałabym z nią spędzać więcej czasu, ale muszę pracować. Ustaliliśmy podział obowiązków. Od tamtej pory poszło już gładko - mówi pani Daria.
Oksana z Matwiejem wyprowadzili się po około miesiącu, wynajęli swoje mieszkanie.
- Nie sądzę, żebyśmy utrzymywały kontakt, każda poszła w swoją stronę. Nadal mam jednak chęć pomagania. Z pewnością przyjmę kolejną rodzinę - kwituje kobieta.
Ola, Kasia i Elena
Pani Aleksandra Walicka decyzję o przyjęciu uchodźczyni skonsultowała ze swoją 18-letnią córką. Kasia musiała zrezygnować ze swojego pokoju i przenieść się do mamy, na co się, po krótkiej dyskusji, zgodziła.
- Przed przyjazdem Eleny byłam spokojna, bo powtarzałam sobie i Kasi, że oni są w dużo gorszej sytuacji od nas. My musimy jedynie odrobinę zrezygnować z komfortu, do którego przywykliśmy, oni uciekają przed wojną. Zróbmy wszystko, żeby tej osobie było u nas w miarę możliwości dobrze. Pamiętam, jak zobaczyłam Elenę pierwszy raz. Miała adrenalinę wypisaną na twarzy, spięte mięśnie, rozbiegane źrenice. Nie wiedziała, co ją czeka, do kogo trafiła. Gdy pokazałam jej sypialnię i wytłumaczyłam, że to pokój mojej córki, która przeniesie się na ten czas do mnie, rozpłakała się. Na początku myślałam, że to wzruszenie. Potem przyszło mi do głowy, że oprócz tego zszedł z niej wielodniowy stres - wspomina pani Aleksandra.
Pani Elena okazała się 39-latką z Równego, która większość życia spędziła jako wolontariuszka. Kobiety szybko złapały wspólny język. - To, co zmieniło się niemal od razu, to wyłączony telewizor w domu. Elena nie chciała śledzić doniesień z ojczyzny, dość miała informacji z Internetu - wspomina pani Aleksandra.
Polka i Ukrainka spędzały za to czas na niekończących się rozmowach. Wzajemne wsparcie pozwoliło im przetrwać najtrudniejszy czas. Przez salon pani Aleksandry płynęły niekończące się ukraińskie historie, nieraz bardziej bolesne niż doniesienia telewizyjne.
- Elena i ja złapaliśmy wspólny, domowy rytm. Okazywała mi masę wdzięczności, werbalnie i niewerbalnie. Często się do nas przytulała, nazywała nas swoimi aniołami, ale też pomagała np. w ogródku - mówi pani Aleksandra.
Po 18 dniach Elena wyleciała na wakacje z mężem, który na co dzień mieszka w USA. Na pożegnanie Ukrainka zostawiła "swojej polskiej rodzinie" list z podziękowaniami, figurkę aniołka i koc, który przywiozła z Kenii. Pani Aleksandra jest pewna, że pozostaną w kontakcie do końca życia, zwłaszcza że Elena złapała świetny kontakt z jej córką.
- Pomimo wojny myślę, że to był czas wielkiej, wzajemnej serdeczności. Mam świadomość, że będziemy się z Eleną znały już przez całe życie. To jest przyjaźń z okopów. Wiem, że jeśli kiedykolwiek będę potrzebować pomocy, będę mogła na nią liczyć. A moja córka już robi miejsce dla kolejnej Ukrainki - kwituje pani Aleksandra.
Zapraszamy na grupę FB - #Wszechmocne. To tu będziemy informować na bieżąco o terminach webinarów, wywiadach, nowych historiach. Dołączcie do nas i zaproście wszystkie znajome. Czekamy na was! Chętnie poznamy wasze historie, podzielcie się nimi z nami i wyślijcie na adres: wszechmocna_to_ja@grupawp.pl.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl