Rzeczy, których nie spakowałam
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
- Weź nóż. I noś go zawsze przy sobie – w ostatnich dniach przed ucieczką powtarzał jej tata. Więc Lera chwyta 20-centymetrowy nóż z ostrzem chowanym w uchwycie. W pośpiechu zgarnia też świeczki i ulubioną satynową bluzkę. Węgierscy pogranicznicy się z niej śmieją, nie rozumieją tragizmu sytuacji. Nikt jeszcze nie słyszał o torturowaniu dzieci, gwałceniu kobiet i paleniu ich zwłok.
11-letnia Masza nie może żyć bez rysowania, więc spakowała 17 ulubionych pisaków. Musiała je wymacać po ciemku, bo w ich dzielnicy już od kilku dni nie było prądu.
Jej mama włożyła do walizki order i akty własności dwóch świeżo wyremontowanych mieszkań: swojego i dorosłego syna. Może niepotrzebnie, bo na blok, w którym mieszkał syn, spadła bomba i mieszkania już nie ma.
70-letnia Tamara zabrała farbę do włosów, a zostawiła mostek.
Lera zgarnęła w pośpiechu świeczki zapachowe, łapacz snów i składany nóż.
Kuzyni: Angelika i niepełnoletni Maksym upchnęli w jednej walizce rzeczy dla trojga. Bluzę, spodnie i bieliznę na zmianę oraz karmę dla psa.
Co zabierają ze sobą ludzie, którzy uciekają przed wojną w Ukrainie? A co zostawiają?
Sprawdzamy. A z tyłu głowy kołacze się pytanie: co ja bym zabrała w pośpiechu?
ANGELIKA I MAKSYM
Karolina patrzy na mnie czujnym, choć zmęczonym wzrokiem.
- Trochę się boi, bo nie rozumie polskiego. Gdy słyszy obco brzmiący język, robi się niespokojna – tłumaczy mi Angelika, niewysoka szatynka ubrana na czarno. - Jeść i pić na początku też nie chciała.
Spod powiek równiutko pociągniętych eyelinerem Angelika posyła mi badawcze spojrzenie.
Nie wiem, czy to te ciężkie kreski, ale jej niebieskie oczy wydają się równie zmęczone jak oczy Karoliny. Obie są tu od 8 marca, ale żadna nie zdążyła się oswoić. Co innego Maksym! Ciemnooki brunet szczerzy się tak szeroko, że gdyby nie uszy, to usta miałby dookoła głowy. Do tego wymachuje rękami, jakby kierował ruchem na skrzyżowaniu w jakiejś metropolii.
Angelika i Maksym - tak różni, aż trudno uwierzyć, że są spokrewnieni. On: 17-letni wesołek, wszystko potrafi obrócić w żart. Ona: 19-latka w typie buntowniczki. Gdy Maksym palnie jakiś dowcip, na jej wciąż dziecięcej twarzy pojawia się uśmiech. Najpierw daje mu kuksańca łokciem pod żebra, później patrzy na niego z politowaniem, żeby na koniec wybuchnąć śmiechem.
FUTERKO
Znają się na wylot. Kiedy Angelika decyduje się wyjechać z rodzinnej Winnicy i pracować w Irpieniu, Maksym składa papiery do szkoły budowlanej w Kijowie i melduje się w akademiku. 30 minut od jej wynajętego mieszkania. Gdy on się uczy, ona pracuje w sklepie spożywczym. Razem spędzają weekendy i popołudnia. Razem zabierają do parku psy, które też wybrali razem. Dwie pitbullki, siostry z jednego miotu. Brązowa pręgowana jest towarzyszką dla niej. Jasnoszara mieszka z nim. Dostały ludzkie imiona: Karolina i Sara.
- Nie jesteśmy rodzeństwem, ale jesteśmy ze sobą zżyci jak nasze suki. Płynie w nas ta sama krew, bo nasi ojcowie są braćmi - tłumaczy Maksym i wskazuje z dumą na swoje żyły.
24 lutego, godzinę po wprowadzeniu stanu wojennego, Angelika odbiera od niego telefon.
- Trzeba się ewakuować. Pakuj się - mówi Maksym. Ona nie protestuje. Dzwoni tylko do pracy, że nie przyjdzie. Grożą, że jej nie zapłacą za cały miesiąc, ale to już nie ma znaczenia. Czuje, że muszą natychmiast uciekać.
Maksym staje w jej drzwiach zziajany pół godziny później. Pomaga domknąć walizkę. Szybko decydują, że wezmą tylko jedną, bo tak będzie łatwiej się przemieszczać. Z dwiema i Karoliną nie dadzą rady. Maksym sam wziął z akademika jedynie parę spodni, golf i adidasy. Chcą wrócić po resztę rzeczy, jak w stolicy trochę się uspokoi. Teraz trzeba się spieszyć.
Na pierwszy autobus spóźniają się przez Karolinę. Suczka idzie w ślimaczym tempie. Nie mają do niej pretensji. Wiedzą, że coraz bardziej ciąży jej brzuch i pewnie lada dzień urodzi z szóstkę szczeniaków. Kiedy na ulicy rozlegają się strzały, Angelika bierze ją na ręce, Maksym chwyta walizkę i ruszają biegiem. Szczęśliwie właśnie podstawiono jeszcze jeden autobus. Dopadają go zmachani, z ulgą zajmują miejsca. Angelika myśli wtedy, że cuda zdarzają się naprawdę.
Kilka minut później słyszą serie z karabinów i krzyk.
Autobus przed nimi jest ostrzeliwany. To ten, do którego nie zdążyli wsiąść. Jedzie niedaleko przed nimi, wszystko słychać. Gdy strzały cichną, Angelika obejmuje psa i myśli: Karolina nas uratowała.
Dwie godziny później, w połowie drogi do Winnicy, Angelika odbiera kolejny telefon. Dzwoni właścicielka jej mieszkania w Kijowie: "Już nie masz do czego wracać. Na mieszkanie właśnie spadła rakieta!".
Angelika znów myśli o cudach, przecież ledwo zdążyli wyjechać. Płacze całą drogę do domu rodziców.
6 marca na bezpieczną dotąd Winnicę spadają rakiety. Nie ma czasu się pakować, znów wyruszają w pośpiechu. Znowu we trójkę. Udaje im się znaleźć transport na granicę, ale pierwszeństwo do busa mają matki z dziećmi. Angelika słyszy od kierowcy: "Z psem nigdzie nie pojedziesz! Nie ma miejsca!". Ona na to, że nigdzie nie pojedzie bez niego. Przecież nie porzuci Karoliny w kolejce.
Kierowca patrzy na brzuch suczki i mięknie.
Na odprawie celnej Karolina bardzo marznie, więc Angelika zakłada jej czarne dziecięce futerko. Chce osłonić i ogrzać brzuch. Suka coraz częściej ujada, robi się niespokojna.
- Wyglądała dostojnie, jak ta śpiewaczka: Ałła Pugaczowa - Maksym wybucha śmiechem, który zmienia się w kaszel. Ciężki, mokry, głęboki. On też zmarzł. Gdy pytam, czy ma coś na przeziębienie, wzrusza ramionami i pokazuje czerwoną skórę od nadgarstka po łokieć. Jest uczulony na większość leków, a swoich z Ukrainy nie zabrał.
Gdy pytam o czym jeszcze zapomniał, Maksym robi wszystko, byle tylko nie spotkać się ze smutkiem. Nie pozwala mu wydostać się na zewnątrz, dusi go żartem, trzyma za zbroją z uśmiechu.
- On tak reaguje z nerwów - tłumaczy Angelika. - Moja mama i najmłodsza siostra uciekły, są na Śląsku. Nie możemy się spotkać, bo ani tu, ani tam nie ma miejsca, ale są bezpieczne. Mama i siostra Maksyma nie chciały jechać. Zostały w Winnicy z jego Sarą, a teraz znów zaczęli tam strzelać.
Maksym w pośpiechu zapomniał też o zdjęciach. Byli na nich rodzice, dwie siostry i trzech braci. Nie wie, kiedy się znów zobaczą. Za kim najbardziej tęskni? - Za Sarą - odpowiada i kładzie mi na rękach szarą włochatą kulkę.
SZCZENIĘTA
Szczenię jest jeszcze ślepe i głuche. Kręci się i wierci na wyciągniętej dłoni, pocierając o nią wilgotnym nosem. Szuka matki. Najpierw wyciąga chropowaty język i bada teren. Potem próbuje ssać mój kciuk. Po chwili zaczyna drżeć i piszczeć. Małe nie mają zdolności termoregulacji, więc szybko odkładam je do śpiącej gromadki, a ono uparcie gramoli się na Karolinę. Depcząc pozostałe szczeniaki próbuje wymościć sobie miejsce w pobliżu wolnej piersi.
Urodziły się tydzień temu już w Polsce, w krakowskim hostelu dla uciekających przed wojną. Niebawem zaczną widzieć, tydzień później słyszeć. Gdy zaczną samodzielnie jeść, Angelika będzie musiała je oddać. Chce wracać z Maksymem do Ukrainy. Ale wcześniej ruszą na zachód, żeby trochę zarobić.
TAMARA
Tamara Wasiliewna ma 70 lat i twarz psotnego dziecka. Pomimo zmarszczek. Mówi cicho, szybko i tak dużo, że trudno jej przerwać.
Modny asymetryczny sweter zapinany na jeden guzik w kolorze oceanu i z błyszczącą nitką połyskuje w świetle za każdym razem, gdy Tamara podnosi rękę do ust. I gdy poprawia włosy ścięte jak Audrey Tautou w filmie "Amelia", tylko w miedzianym kolorze.
- Nazywam ten odcień "ognisty smok" – śmieje się Tamara. - Choć na pudełku jest napisane "Dojrzała wiśnia".
Uciekając przed wojną, Tamara zdążyła zgarnąć opakowanie ulubionej farby do włosów. Dwa dni temu je zużyła. W nakładaniu farby pomogła jej Ukrainka z pokoju w hostelu w Krakowie, gdzie tymczasowo mieszka wraz z setką innych uchodźców.
Dzięki temu Tamara nie ma teraz ani jednego siwego włosa, tylko same ogniste. A kolor ten jeszcze podkreśla apaszka z kasztanowymi krawędziami.
I wszystko byłoby pięknie, "życie jak w Madrycie" - jak żartuje Tamara - gdyby nie jedna rzecz.
W Ukrainie mieli jej postawić mostek. Ale nie zdążyli.
MOSTEK
Problem widać gołym okiem, choć Tamara próbuje go ukryć, co rusz podnosząc rękę do ust. Brakuje jej połowy przednich zębów. U góry lewej jedynki i obu dwójek i trójek, u dołu prawej dwójki i trójki.
Kazała je sobie wyrwać jeszcze zimą. Na 24 lutego miała umówioną wizytę u dentysty. Żeby wstawił mostek protetyczny, albo przymierzył protezę – sprawy były w toku, jeszcze nie przesądzone.
Ale tego dnia o piątej rano Putin zaatakował Ukrainę i wyczekana wizyta się nie odbyła. Od dentysty Tamara usłyszała tylko przez telefon: "Nie mogę pani przyjąć, jestem już poza Kijowem". Obdzwoniła innych, ale też bez skutku.
Została w Kijowie jeszcze miesiąc, ale nie znalazł się chętny, który wstawiłby jej upragnione zęby. Te wyrwane i te potencjalne zostały w Ukrainie, a ona teraz jest tutaj – z dużym problemem.
- Myslieła, że budu szukać sobie dieda tut – mówi, a my z tłumaczką wybuchamy śmiechem. - Myślałam, że będę sobie tu szukać dziadka. Fryzura zrobiona, ja wolna od dziewięciu lat. Tylko te zęby... Kiedyś jeszcze sprzyjała mi pandemia, bo trzeba było nosić maseczki. Ale pech chciał, że tydzień temu znieśli to obostrzenie.
Tu wojna – narodowy dramat Ukraińców - ściśle łączy się z osobistym dramatem Tamary. Żeby nie powiedzieć: zazębia się. Oczywiście, Tamara ma do tego stosunek autoironiczny. I w ogóle do życia podchodzi z humorem. Żadnych ckliwych opowieści ani łez w oczach.
Koleżanka, z którą razem uciekły z Kijowa i razem mieszkały tu w hostelu, znienacka wyjechała do Niemiec. Tamara nie mogła się z nią zabrać, bo akurat źle się czuła. W końcu ma 70 lat i arytmię, nadciśnienie oraz osteoporozę. Wszystkie leki przytomnie spakowała jeszcze w Kijowie, a jak były na ukończeniu już w Polsce, to co chwilę upominała się o recepty. Lekarz dyżurujący w hostelu wypisał, wolontariusze wykupili, Tamara zażywa.
Tymczasem koleżanka dzwoni z Niemiec i namawia:
- Przyjeżdżaj tu do mnie!
A Tamara prycha:
- Nie rozwinęliście dla mnie czerwonego dywanu, to nie przyjeżdżam!
I tylko w jej dłoniach jest jakiś smutek. Palce zgrubiałe w kostkach od reumatyzmu – jak to u starszych ludzi. Na serdecznym zauważam masywny złoty pierścionek.
- To obrączka – wyjaśnia Tamara.
- Ale na lewej ręce. To znaczy, że mąż...
- Nie żyje. Jestem wdową od dziewięciu lat.
- A na drugiej ręce?
- Pierścionek z brylancikami. Prezent od męża.
- Prawdziwe brylanty?! Mogę zobaczyć?
A Tamara już z powrotem wskakuje w swoją rolę Stańczyka, nadwornego żartownisia:
- Ale tylko wam pokazałam. Ja nie chodzę po hostelu i nie podsuwam wszystkim pod nos, mówiąc: zobaczcie, jakie mam brylaaanty!
Na szyi Tamary dostrzegam jeszcze przebłyskujący spod apaszki złoty łańcuszek z krzyżykiem. Dość masywny.
- Wcześniej miałam zwykły cienki, a na nim zawieszkę w kształcie podkowy. Ale ciągle się rozrywał i gubiłam tę podkówkę. Więc zmieniłam na ten – przetopiony z kilku moich pierścionków. Pewnie, że mam więcej biżuterii, ale zostawiłam ją w domu w Kijowie. Wzięłam tylko te trzy rzeczy. Bo to pamiątki i jestem z nimi emocjonalnie związana. Ale też najwięcej ważą i w czarnej godzinie będę mogła je sprzedać za godziwą cenę i przeżyć.
LERA
- Wszyscy mówią, że zabrałam ze sobą pierdoły – śmieje się z lekkim zakłopotaniem Lera.
Jest smukła, ma 28 lat, blond włosy do ramion (radykalnie ścięte w ostatnich dniach na znak zmiany), i niebieskie oczy. Ich kolor podkreśla jeszcze błękitna satynowa bluzka.
- To moja ulubiona. Z Kijowa – wyjaśnia Lera. A kiedy gestykuluje, bufiaste rękawy i falbany powiewają jak firanki na wietrze.
Podobnie, kiedy biega po pokoju i przynosi mi inne "pierdoły", które pospiesznie wrzuciła do walizki, uciekając przed wojną.
Nieoczywisty wybór.
Dwie ciężkie świece zapachowe w szklanych opakowaniach: sosna piniowa oraz grejpfrut z miętą. Bo bardzo lubi wszelkie świece, a te w dodatku zostały zrobione w Ukrainie.
"Szpiegowska książka kulinarna". Wbrew tytułowi, powieść. Na okładce narysowana Brama Brandenburska w Berlinie i kobieta w czerwonej sukience. Akurat była w czytaniu.
Czarna spódniczka mini z ekoskóry z wężowym wzorem. Obcisła bluzka w neonowożółtym kolorze. Bo uwielbia tańczyć i to jej najfajniejszy zestaw na imprezy.
Łapacz snów: dwie obręcze ozdobione białymi rozetami wydzierganymi na szydełku i piórami na rzemykach. Lera kupiła go na bazarze w Kijowie. Wisiał w mieszkaniu nad łóżkiem, kojarzy się jej z domem.
- Spakowałam też bieliznę. Oprócz tych rzeczy niezrozumiałych dla innych – tłumaczy.
- Ja ją rozumiem! - włącza się Olga, która mieszka w Polsce od dwóch lat i która przyjęła Lerę pod swój dach. - Taka właśnie jest Lera. Artystyczna dusza, inna niż wszyscy. Znam ją, od kiedy była maleńka. Mieszkaliśmy w Aleksandrii na południowy wschód od Kijowa, chodziła do klasy razem z moją córką. Już wtedy fotografowała. Wrażliwa, otwarta i bardzo emocjonalna. Wszystkim się przejmuje i głęboko przeżywa.
Tak, Lera potwierdza: taka jest. Ale to dzięki temu była gotowa do ucieczki już w Walentynki. Dziesięć dni przed wybuchem wojny.
MAŁA TORBA
14 lutego Lera czeka na swojego chłopaka Romana. Mają spędzić razem romantyczny wieczór. Roman się spóźnia, ale Lera jest roztrzęsiona z innego powodu.
Dziś dzwonił Wania. Kiedyś kumpel, później partner, a teraz serdeczny przyjaciel. Znają się od dziewięciu lat.
Wania należy do obrony terytorialnej i nie bawi się w eufemizmy:
- Jeśli wybuchnie wojna, musisz być gotowa. Zrób sobie listę i spakuj niezbędne rzeczy jeszcze dzisiaj. Dokumenty, pieniądze, ładowarkę do telefonu, powerbank, wodę, produkty do jedzenia z długim terminem, np. tuńczyka w puszce, i pożywne: jak jedzenie dla dzieci w tubkach. Przydatne, kiedy masz żołądek ściśnięty od stresu lub strachu, i trudno cokolwiek przełknąć, a jednocześnie nie chcesz zasłabnąć.
Lera notuje jeszcze kilka rzeczy pierwszej potrzeby: jeansy, bluza dresowa, bielizna. Tylko tyle, ile zmieści się do małej torby – którą można chwycić do ręki i uciekać.
Pisze też do przyjaciół: "Czuję, że zacznie się wojna. Co robimy?" Pyta o radę nawet znajomego z USA, który pracuje w polityce. A on: "Wykup sobie wakacje za granicą i wyjedź. Bo tylko jeden człowiek na świecie wie, co się wydarzy: Putin".
Zresztą, Lera już od kilku dni czuje narastający niepokój i prosi swojego chłopaka:
- Wyjedźmy stąd!
Bo przecież mieszkają w stolicy, a w Ukrainie już od pierwszej połowy lutego panuje atmosfera zagrożenia. Media mówią o potencjalnym ataku Rosji, podają nawet przybliżony termin: 20 lub 21 lutego.
Ale Roman odpowiada niezmiennie:
- Nie panikuj, wszystko będzie dobrze.
I teraz, w Walentynki, ma dla niej niespodziankę. Przynosi wielki bukiet kwiatów i bieliznę, po czym zabiera ją na tajski masaż, żeby się zrelaksowała.
Nie pomaga. Przez całą sesję Lera płacze i snuje opowieści, jak to będą siedzieć w schronie i czekać na śmierć. 14 lutego brzmi to jak stek bzdur i histeria. Ale wieczorem Lera pakuje rzeczy z listy i kładzie w pobliżu drzwi małą torbę w kolorze khaki.
NÓŻ
24 lutego o szóstej rano budzi Lerę telefon od Wani:
- Zbieraj rzeczy, podjadę pod twój dom.
Zasycha jej w ustach, więc o nic nie pyta. Tym bardziej że słyszy syreny i widzi dym w oddali. Jej serce pracuje jak pompa przemysłowa. Poczucie zagrożenia rośnie.
Bo mieszka niedaleko dworca kolejowego w Kijowie, a dworzec wiadomo: obiekt strategiczny, agresor lubi taki przejąć lub zniszczyć.
Bo to 33-piętrowy blok. Łatwo zginąć, nawet przy ewakuacji (później Lera zobaczy na zdjęciach, że blok, gdzie chodziła na fizjoterapię, został trafiony pociskiem i częściowo zniszczony jak World Trade Center w pierwszym momencie, i też grozi zawaleniem).
Bo ma klaustrofobię i nie jeździ windą. Na swoje ósme piętro zawsze wchodzi po schodach, a teraz po nich zbiega.
Wania ma plan: dojechać do Iwanofrankowska, ponad 600 km na zachód Ukrainy, tam będzie bezpieczniej. Roman, który mieszka osobno, dołączy gdzieś później.
Pośpiech, zamieszanie, chaos.
Roman jednak przyjeżdża pod blok, dzwonią telefony, Wania podaje im instrukcje, jaką trasą jechać, i rusza odebrać jakąś inną dziewczynę.
Lera zyskuje pół godziny. Wbiega na ósme piętro, wrzuca do niewielkiej walizki wszystko, co wpadnie jej w ręce i co w tej gorączce wydaje się jej ważne. Bo kojarzy się z domem, normalnością, zwykłym życiem: świeczki, łapacz snów, ciuchy na beztroskie wyjście.
Znów osiem pięter w dół, tyle że z walizką.
I znów osiem pięter w górę. Bo zapomniała pieniędzy.
I najważniejsze:
- Nóż. Noś zawsze przy sobie nóż – powtarzał w ostatnich dniach przez telefon jej tata, emerytowany pilot wojskowy. Więc Lera chwyta duży nóż z ostrzem chowanym w uchwycie. Wkłada go do kieszeni płaszcza i ostatni raz zbiega osiem pięter.
BAGAŻ NA ZIEMI NICZYJEJ
Dojechać do Iwanofrankowska, zaczepić się u Saszy (przyjaciela Lery), tam mieszkać i pracować – taki mają z Romanem plan.
Ale sam wyjazd z Kijowa zajmuje im cztery godziny, bo co chwilę blokady i nieprzejezdne ulice. Za miastem widać też słupy dymu.
Jadą już 20 godzin, cały czas słuchając wiadomości. Lera czuje, że ciśnienie zaraz rozsadzi jej głowę, tabletki nie pomagają. Zaczynają rozumieć, że żadne miejsce w Ukrainie nie jest bezpieczne i że muszą jechać za granicę. Na noc zatrzymują się u znajomych w Tarnopolu, na następną w Iwanofrankowsku. Tam o drugiej w nocy, mimo godziny policyjnej, zjawia się przyjaciel Wania i prosi Lerę o dowód rejestracyjny i kluczyki do jej samochodu: Suzuki Jimny, który został na parkingu w Kijowie. Chce wykorzystać tę terenówkę w operacjach obrony terytorialnej. Lera daje mu je bez wahania. Czuje się winna, że sama wyjeżdża, więc chce pomóc przynajmniej w ten sposób.
Rano ruszają w dwa samochody. W pierwszym: Roman i Lera, w drugim: troje jej znajomych, pies i kot. Jadą na granicę - tę ze Słowacją, bo na granicy z Polską kolejki na kilka dni stania. Ale w Użhorodzie też tłumy. Pogranicznicy podpowiadają: "Jedźcie na granicę z Węgrami".
Dojeżdżają. Jest 26 lutego, zachód słońca. Niebo czerwone jak na filmach romantycznych. Byłoby pięknie, gdyby nie wojna. Ale tło wymarzone do tego, co się wydarzy.
Ukraińscy pogranicznicy stwierdzają, że Roman nie przejedzie. Co prawda ma tzw. biały bilet, czyli zwolnienie ze służby wojskowej (chory kręgosłup), ale tylko jako zdjęcie w telefonie. Oryginał został w domu rodzinnym, setki kilometrów stąd.
Mają z Lerą minutę, żeby się pożegnać i przepakować jej bagaż, bo za nimi już podjeżdża samochód znajomych i cały sznur pozostałych aut. Szybko, szybko, walizka do bagażnika, torba pod nogi.
Roman zawraca.
Samochód znajomych ukraińscy pogranicznicy już przepuścili, ale węgierski posterunek graniczny wciąż przed nimi. Lera wysiada i pyta:
- Jeśli chcę wrócić na Ukrainę, to mogę zabrać swoje walizki i się cofnąć?
I chodzi tak wte i wewte po ziemi niczyjej między posterunkami Ukraińców i Węgrów. Co chwilę dzwoni do Romana. On oddala się już w głąb Ukrainy, ale jeśli trzeba, to po nią wróci.
A Lera w potrzasku. Z jednej strony chce być z nim, a z drugiej w bezpiecznym miejscu. Bez syren i bomb.
Węgierscy pogranicznicy się z niej śmieją. Nie rozumieją jeszcze tragizmu sytuacji. Nikt jeszcze nie słyszał o Buczy ani o Irpieniu. O mordowaniu ukraińskich cywilów, torturowaniu dzieci, gwałceniu kobiet i paleniu ich zwłok w mobilnych krematoriach, żeby zatrzeć ślady zbrodni wojennych.
JIMNY
Z rzeczy, których Lera nie zabrała, jedna nie daje jej spokoju. Nie pozwala zasnąć.
W 2020 r. rodzice kupili jej samochód. Stać ich, bo tata, emerytowany pilot wojskowy, wyjechał na kontrakt do Indonezji, gdzie w prywatnej firmie lata helikopterami.
Lera dostaje więc Suzuki Jimny: terenowy, trzydrzwiowy, kanarkowożółty. Sama wybrała kolor - inny niż wszystkie.
To do tego auta kluczyki dostał od niej w Iwanofrankowsku Wania.
A Lera dopiero później złożyła sobie wszystkie drobne zdarzenia i relacje znajomych w całość – jak puzzle. I zobaczyła pełen obraz.
Kiedy Lera zmierza ze znajomymi do granicy, jej przyjaciel a zarazem były chłopak Wania wraca swoim samochodem z Iwanofrankowska do Kijowa. Trwa drugi dzień wojny, pospolite ruszenie, ludzie działają w gorączce i chaosie. Na drogach co chwilę blokstopy: blokady naprędce wzniesione np. z worków z piaskiem i pilnowane przez obronę terytorialną lub miejscowych, którzy akurat mają broń. Zatrzymują samochody, sprawdzają dokumenty, po czym komunikują się z następnym blokstopem: kogo kontrolowali, kogo przepuścili, jaka sytuacja.
Wania przejeżdża przez wiele takich blokad, aż na jednej, niedaleko Kijowa, zostaje ostrzelany. Pewnie jeden blokstop nie powiadomił drugiego i uznali go za niebezpiecznego.
Samochód przestrzelony, Wania też. Ma na sobie kamizelką kuloodporną, ale kula trafiła w ramię.
Wania ląduje w szpitalu w Kijowie, jest operowany. Niby tylko ręka, ale kula przestrzeliła kość i to w pobliżu tętnicy pachowej.
Powinien zostać w szpitalu, ale wychodzi przed czasem. Przecież trwa wojna, jest potrzebny Ukrainie. Nikomu ze znajomych nie chwali się, jakie zadanie ma do wykonania, ale wiedzą, że wcześniej z kolegami z obrony terytorialnej rozwoził amunicję, drony, kamizelki kuloodporne, lornetki termowizyjne. Jego samochód jest podziurawiony, więc bierze auto Lery.
Drugiego marca Lera, która mieszka już w Polsce u Olgi i jej rodziny, pyta go przez komunikator Telegram: "Jak się czujesz, jak twoja ręka?" On odpowiada w pięciu wiadomościach głosowych. Są przerywane, dziwne. On zresztą też. Zawsze ciepły i serdeczny, teraz wydaje się Lerze obcy i wkurzony. Mówi, że źle się czuje.
Następnego dnia Lera pisze: "Co z tobą? Jak ręka?"
On nic.
Kolejnego dnia Lera znów próbuje: "Wania, jeśli potrzebujesz jakiejkolwiek pomocy, daj mi znać".
On nic.
Lera się martwi, bo zawsze odpowiadał.
Tymczasem Wania w drodze z Kijowa do Winnicy, na zachodzie Ukrainy, dostaje krwotoku i słabnie. Zabierają go do szpitala. Robią mu operację, ale jest z nim źle.
6 marca Lera dostaje od Wani wiadomość. Pisze, że go boli i moralnie źle się czuje.
Lera: "Dlaczego moralnie źle?"
Wania: "W szpitalu na sali ze mną dużo ludzi i nie mam warunków, żeby opowiadać".
8 marca z Indonezji dzwoni tata i pyta Lerę: "Jak Wania?", choć widział go tylko raz.
Lera próbuje rozśmieszyć Wanię. Pisze: "Widzisz? Mój tata martwi się bardziej o ciebie niż o mnie!"
Tymczasem Wanię przewożą do większego szpitala - w Iwanofrankowsku. Znów operacja, znów źle. Wania się z niej nawet nie wybudza. Przyjaciele pocieszają się nawzajem: to normalne, śpiączka pooperacyjna, wyjdzie z tego.
11 marca rano Lera idzie do banku w Krakowie założyć konto. Dzwoni jej chłopak Roman, ale ona nie może rozmawiać. Czyta tylko wiadomość od niego: "Bardzo się martwię, że sobie zrobisz coś złego". Nie rozumie, o co mu chodzi. Oddzwania dopiero po wyjściu z banku i słyszy:
- Wani już nie ma. Nie żyje.
Lera od razu się rozłącza i wpada w histerię. Nie wie, gdzie jest. Idzie, ale nie wie, dokąd. Płacze tak rozpaczliwie, że podchodzą do niej przechodnie i pytają czy pomóc. Ktoś podaje chusteczki.
ŚWIECZKA
Dziś już prowadzi prawie zwyczajne życie. Znalazła kawalerkę w Krakowie, nadal pracuje online w start-upie, opłaca rachunki, wychodzi na miasto.
Nad jej łóżkiem wisi łapacz snów z Kijowa, a na nocnym stoliku stoją świeczki.
- Polska jest zajebistym krajem – stwierdza Lera. - Ale kiedy przyjeżdżasz tu jako turysta.
Wie, bo sama tak przyjeżdżała wielokrotnie. Trzy razy na Sylwestra do Olgi i jej córki. Z paczką znajomych do Gdańska. To tam zaiskrzyło między nią a Romanem. Kumplowali się od dwóch lat, ale dopiero romantyczne okoliczności: stare miasto, filharmonia nad Motławą i koncert polskiego trio tenorów Tre Voci sprawiły, że ze znajomych stali się parą.
Teraz Lera tęskni nie tylko za nim, ale i za samym Kijowem.
– Najlepsze miasto na ziemi... - rozmarza się. - Strasznie mi go brakuje.
- A samochód? - pytam badawczo.
- Nie wiem, gdzie stoi. Gdzieś w Iwanofrankowsku. Ale jak tylko wojna się skończy, chcę się go pozbyć. Od początku był pechowy. Kojarzy mi się ze śmiercią. Już w pierwszym tygodniu do komory silnika wlazł szczur, bo w okolicach dworca jest ich mnóstwo, i tam zdechł. Śmierdziało tak strasznie, że przez dwa miesiące nie jadłam mięsa. A potem ten samobójca...
I Lera opowiada, jak w listopadzie zeszłego roku mężczyzna rzucił się z 27. piętra jej bloku i roztrzaskał się tuż przy jej samochodzie. Trudno uwierzyć, ale Lera pokazuje mi zdjęcia:
- Widzisz? Tu na karoserii widać krew i ślady po wnętrznościach, które się rozbryzgnęły. Na ziemi już nie ma wyraźnych plam, bo zmyli, zanim przyszłam.
A teraz, w marcu 2022 roku, krew jest nie na karoserii jej auta, ale w środku, na tapicerce. Bo Wania miał w nim krwotok.
A Lera ma poczucie winy. Bo gdyby nie pożyczyła mu samochodu, to pewnie by żył. Swoim przecież by nie pojechał, bo był podziurawiony od kul.
- Nie mogę sobie darować...
I zapala swoją zapachową świeczkę przywiezioną z ojczyzny. Na dole etykiety napis: "Hand poured with love in Kyiv, Ukraine - Ręcznie nalewana z miłością w Kijowie, w Ukrainie".
IRINA I MASZA
Masza ma 11 lat, oczy jak sarna i brązowe włosy do pasa. Jeszcze miesiąc temu błyszczała na scenie. Teraz kuli się w kącie łóżka. Podciąga kolana pod brodę i chowa głowę w ramionach, jakby chciała się jednocześnie ogrzać i skryć przed światem.
Irina zerka na córkę lekko zmartwiona, ale nie daje po sobie poznać większych emocji. Wysoka i wyprostowana, stara się być solidnym oparciem. Tylko jej włosy są niezdyscyplinowane. Kiedyś obcięte na krótko, teraz sterczą na wszystkie strony. Na końcach zachowały się resztki brązowej farby. W białej wyciągniętej koszulce i granatowych spodniach z poliestru nie wygląda jak właścicielka sklepu z ubraniami. Mimo to emanuje od niej godność i spokój kobiety, która niejedno w życiu przeszła.
Uciekając, starała się myśleć racjonalnie. Spakowała ciepłe ubrania i teczki z dokumentami.
- A jakieś pamiątki? Ja pewnie wzięłabym śliwkową koszulę po mamie - próbuję naprowadzać.
- Zabrałam order ojca i wszystkie medale.
Kiedy Irina opowiada, jej córka nerwowo przetrzepuje szafkę nocną i walizkę, którą wytargała spod łóżka. Są! Jej ulubione pisaki. W bawełnianej torbie zawieszonej na pokrętle od grzejnika. Można nim rysować linie różnej grubości, a ona uwielbia rysować. Ale wszystkie jej prace zostały w Charkowie.
TECZKI
Dochodzi północ, 23 lutego, ale dla Iriny dzień się jeszcze nie kończy. Ślęczy przygarbiona nad połaciami błękitnego i żółtego materiału. Przy świetle nocnej lampki przypina do tkanin kolorowe rysunki. Chce zdążyć z dekoracjami na próbę generalną. W lokalnym domu kultury zbliża się występ z okazji Dnia Kobiet. Długie szarfy w kolorach flagi mają falować za plecami jej córki, gdy będzie śpiewać piosenkę.
Na zajęcia do Klubu Młodego Marynarza w Charkowie Maszka chodzi od lat. To miejsce jest jak Eden w środku półtoramilionowej metropolii. Słychać śpiew ptaków, a dookoła rozciąga się zielona łąka przecięta rzeką. Latem organizują tu rodzinne spływy kajakowe. Masza ma też zajęcia taneczne z koleżankami, ćwiczenia z rysunku i śpiewu. Prawdziwy raj dla małej artystki.
24 lutego raj musi zamienić na piwnicę.
- Kiedy schodzisz do schronu, nagle ogarnia cię mrok - tłumaczy Irina. Powoli i dokładnie, jakby nie chciała uronić ani słowa. - Odwracasz głowę i wszędzie jest ciemno. Nigdy nic nie widać i to jest najgorsze, jakby cały czas była noc. Ciało jest napięte jak struna, w nieustannym oczekiwaniu na to, co ma nadejść.
Z każdym dniem trudniej wytrzymać. Gdy Maszka przestaje śpiewać, podejmują z mężem decyzję: trzeba się pakować.
Do materiałowej torby Maszka chowa swoje ulubione pisaki. Musi je wyczuć za pomocą dłoni, bo od kilku dni w mieszkaniu nie ma już światła. Zresztą, wszyscy pakują się po ciemku. Zabierają tylko to, co uda się wymacać. Do różowej walizki Irina najpierw wkłada teczki.
W pierwszej teczce: akt własności dwóch mieszkań. Obydwa świeżo wyremontowane. Może nie będzie do czego wracać, ale Irina chce je pamiętać, jakby w ten sposób mogła je ocalić. W trzypokojowym mieszka ona z mężem Jurijem i Maszką. W dwupokojowym, niedaleko, 22-letni syn Ivan. Kiedy się pakują, bomba spada na jego blok, walą się dwie klatki schodowe. Mieszkania już nie ma, ale Ivan żyje. Na szczęście jest wtedy u nich.
W drugiej teczce: świadectwa pracy. Irina latami pracowała jako księgowa, ostatnio w firmie sprzedającej ekspresy do kawy. Dwa lata przed wojną odważyła się pójść na swoje. Razem z synem prowadzi sklep internetowy z ubraniami. Ona jest odpowiedzialna za towar i księgowość. Ivan - za marketing internetowy. Założył dla nich chat-bota na Telegramie i to tam z powodzeniem sprzedają rozpinane bluzy z kapturem i spodnie dresowe.
ORDER
Nie planują się rozdzielać. Jeszcze przed wojną Irina z mężem walczyli o siebie. Musieli się postarać, żeby uniknąć rozwodu. Dlatego teraz chcą być razem, przedostać się całą rodziną w głąb kraju i tam przeczekać najgorsze. W całym Charkowie już nie ma paliwa, a oni w aucie mają tylko 5 litrów. Irina pisze do znajomych i rodziny pytając, czy ktoś może ich poratować. Znajomy ma w garażu motocykl zatankowany do pełna. Spuszcza z niego benzynę, żeby mogli uciekać.
Zatrzymują się u znajomych Ivana. W środkowej Ukrainie jest dużo spokojniej, ale kiedy drewno strzela w piecu, podskakują ze strachu. Podczas rodzinnej narady dochodzą do wniosku, że Masza z Iriną muszą uciekać z kraju. Jeśli sytuacja się pogorszy, bez nich mężczyznom będzie łatwiej się przemieszczać. Nie będą się bali zostawić ich samych.
Jurij nie może iść na front, bo sam ledwo chodzi. Pracował jako kontroler na budowach. Któregoś dnia ktoś, przechodząc, potrącił drabinę, na której Jurij stał. Spadł, drabina złożyła się na nim, a razem z nią noga. Od tego czasu kuśtyka, a część nogi jest tytanowa. Ivan jest w jeszcze gorszym stanie. Pierwszą operację przeszedł mając pół roku - na przepuklinę pachwinową. Ostatnią - miesiąc temu, na żołądek. Komisja stwierdziła, że obaj nie są zdolni do służby wojskowej, ale nie mogą opuścić kraju. Trwa stan wojenny, a oni są w wieku poborowym.
Zanim się rozdzielą, Irina zostawia im order ojca, który zabrała ze sobą. Gdy o nim wspomina, pierwszy raz drży jej broda, a łzy napływają do oczu. Mimo że ma 48 lat, swoje życie dzieli na dwa etapy: "przed śmiercią" i "po śmierci taty". Odszedł, gdy miała 8 lat, więc już w dzieciństwie nauczyła się zaczynać od nowa.
Ojciec pochodził z Petersburga. Wojskowy, pracował przy systemach obrony przeciwrakietowej. Od kiedy wybuchła wojna, Irina nie może sobie tego poukładać w głowie.
- Order zdobył w czasach pokoju - zastrzega.
Materiały ukryte pod ziemią groziły wybuchem. Ojcu udało się do nich dostać i naprawić system, do którego były podłączone. Niedługo po tym, jak został odznaczony, zmarł. Miał 35 lat. Został po nim tylko ten order.
Potem wszystko potoczyło się szybko. Irinę z matką i bratem wyrzucono z mieszkania w miasteczku dla wojskowych. Zostali z niczym. Mama wyszła drugi raz za mąż, a życie, jakie znała Irina, skończyło się na dobre. Dziś to jej córka zaczyna wszystko od nowa.
RYSUNKI
Na początku lutego Masza zaczyna ćwiczyć nową piosenkę. Nie idzie jej druga zwrotka. Po zajęciach nauczycielka śpiewu mówi Irinie:
- Córka jest zbyt młoda i szczęśliwa, żeby dobrze zaśpiewać ten utwór. Nigdy nie doświadczyła prawdziwego cierpienia, więc trudno jej przekazać bolesne emocje.
Dziś jej słowa brzmią w uszach Iriny jak złowroga przepowiednia. Utwór opowiadał o wojnie.
Po dotarciu do Krakowa Irina od razu wypełniła formularz. Za radą koleżanki będą lecieć do Wielkiej Brytanii. Irina zna zasady: im więcej ludzi, tym tańsza siła robocza, a ceny mieszkań rosną. Polska już pęka w szwach od osób, które uciekają przed wojną. A ona jest wdzięczna Polakom za całą pomoc, nie chce bardziej obciążać.
Czego nie zabrała i teraz żałuje? W mieszkaniu mieli ścianę od podłogi po sufit wypełnioną rysunkami Maszy. Kolejne nie będą takie same, a one chciałyby pamiętać, że kiedyś było inaczej. Najbardziej jednak żałuje, że nie zabrała opasek urodzeniowych dzieci. Małych, zapakowanych w plastik karteczek, na których zapisuje się imię i nazwisko matki, płeć, datę i godzinę urodzenia dziecka. Obrączkę umieszcza się na rączce noworodka jeszcze przed odcięciem pępowiny. Chciała je mieć na zawsze, ale było ciemno, nie mogła ich znaleźć.