Blisko ludzi"Stałam tu 18 lat temu w zaawansowanej ciąży, przyszłam i dziś", czyli z pielgrzymką do warszawskiej mekki pączków

"Stałam tu 18 lat temu w zaawansowanej ciąży, przyszłam i dziś", czyli z pielgrzymką do warszawskiej mekki pączków

"Stałam tu 18 lat temu w zaawansowanej ciąży, przyszłam i dziś", czyli z pielgrzymką do warszawskiej mekki pączków
Źródło zdjęć: © Helena Łygas
Helena Łygas
08.02.2018 12:35, aktualizacja: 08.02.2018 15:47

Kolejka do działającej od 1925 roku cukierni przy Górczewskiej zaczyna formować się około 5 rano, chociaż między czekającymi krąży legenda o śmiałkach, którzy byli tu już o północy.

Na miejsce docieram około 7.40 i zaglądam na zaplecze. W małym pomieszczenie uwija się około 10 kobiet i mężczyzn, prawie wszyscy rozebrani do bawełnianych podkoszulek. Jedna z dziewczyn ma na plecach spory tatuaż, czarną lilię.

Staję na końcu kolejki, w miejscu, które za dwie godziny będzie jej połową. Na stronie zakładu Zagoździńskich można od kilku dni przeczytać, że w Tłusty Czwartek cukiernia otworzy się pół godziny wcześniej niż zazwyczaj, jednak nie do wszystkich ta informacja dotarła. Kiedy mężczyzna po 70 z kilkudniowym zarostem i reklamówką z dziecięcymi łyżwami przechodzi wzdłuż kolejki z tą informacją zgromadzeni nie kryją entuzjazmu. Tyle że sam entuzjazm nie wystarcza, niezbędna jest wytrwałość, a i rękawiczki narciarskie nie zawadzą. Czekający najdłużej są świetnie przygotowani.

- Stołeczka używał mój tata, był tu już przed szóstą – mówi mi kobieta około czterdziestki w czapce ze srebrną nitką. Na stołku leży teraz jej torebka, ze środka wystaje dwulitrowy termos. Przyszła zmienić ojca z nastoletnią córką, mogłaby i sama, ale razem raźniej.

- Weźmiemy 20 pączków, taki jest limit, jeśli nie złożyło się wcześniej zamówienia. Pewnie wystarczyłoby i 10, no ale skoro stoimy już tyle na mrozie, to niech będzie jakaś nagroda. W Tłusty Czwartek kalorii się nie liczy, to takie miłe święto.

Za mną w kolejce ustawiają się dwie pary – jedna młoda, druga starsza, chyba rodzice. Młodsza z kobieta w fiołkowym płaszczyku i w zaawansowanej ciąży. Słucham ich chwilę, okazuje się, że są Amerykanami, co chwilę żartują, że czekanie na mrozie skończy się na porodówce. Zagaduję ich, okazuje się, że młodzi są nauczycielami w szkole brytyjskiej w Warszawie. Rodzice dziewczyny przyjechali z Detroit w stanie Michigan, żeby towarzyszyć je przy porodzie, termin już za kilka dni.

To nie ich pierwszy raz w Warszawie, córka z mężem mieszka tu już od 9 lat. Zresztą Tłusty Czwartek nie jest dla nich żadną nowością, obchodzi go i polonia w Detroit. Pierwszy raz poląskie pączki jedli już ze 30 lat temu. Na Górczewską przyszli po raz drugi. Wcześniej kupowali je na Chmielnej, ale czekanie na Woli ma dla nich więcej uroku. Zachwycają się kamienicą, w której mieści się cukiernia. Trudno się nie zgodzić, budynek to część Kolonii Wawelberga. Oddana do użytku w 1900 przetrwała Powstanie Warszawskie, wybija się na tle wolskich ulic czerwoną cegłą. Przed zakładem Zagoździńskich powstał niedawno w ramach budżetu partycypacyjnego Skwer Różany, rodzaj hołdu mieszkańców dzielnicy dla ukochanej cukierni.

Nie są jedynymi obcokrajowcami w kolejce. Spotykam też wysokiego chłopaka z Białorusi, który pali nerwowo w bramie. W pracy obiecał, że wróci z pączkami dla wszystkich, a teraz dowiedział się, że może ich kupić tylko 20. Potrzebuje trzy razy tyle. Chce ściągnąć swojego współlokatora z Ukrainy, żeby wziął kolejne 20.
W kolejce można spotkać cały przekrój społeczeństwa. No, może oprócz dzieci, wahająca się w okolicach zera temperatura nie jest jednak najlepsza do spędzania z dziećmi czasu na dworze. Zaczepiam kobietę w średnim wieku, która ustawiła się na końcu kolejki, mimo braku czapki i rękawiczek.

- Wie Pani, ja wiem, ile tu będę stała, stoję praktycznie co roku. Przychodziłam do tej cukierni jeszcze za dzieciaka z babcią. Potem jako podlotek chodziłam z koleżankami na basen na Inflancką i jakoś tak zawsze szłyśmy tędy, wtedy jeszcze sprzedawała tu starsza pani, właścicielka. My oczywiście pieniędzy nie miałyśmy, ale czasem ta starsza pani nas częstowała. Wspominam to co roku ze wzruszeniem. Wie Pani, że stałam tu nawet jak byłam w ciąży? 18 lat temu. Ciężko było, ale taką miałam ochotę na te pączki. One naprawdę są najlepsze w mieście – opowiada kobieta.

Na tle szaro-burej kolejki zakutanych po uszy ludzi uwagę zwraca elegantka w okolicach 50. Ma na sobie prawdziwe futro, makijaż, który kobiece magazyny nazywają "dyskretnym" i nienaganną fryzurę, trochę a la Anna Wintour. Przyszła ze znajomymi, a przynajmniej tak mi się wydaje, bo stoją w kółku i dużo się śmieją. Rozmawiają o tym, jak wiele zmienił w ich życiu Internet, jeden z mężczyzn, który ze mną rozmawiać nie chce, opowiada o serialu "Black Mirror". Okazuje się, że elegantka prowadzi firmę, a po pączki przyjechała rano z Nieporętu. Jeden z mężczyzn z Targówka, ma krótki urlop, ale w końcu nigdzie nie pojechał. Deklaruje, że pączkami podzieli się z sąsiadami.Pomagają sobie czasem, na pewno będzie im miło.

- W mediach dużo mówi się o tym, że Polacy nie lubią się wzajemnie, ale moim zdaniem to nieprawda. Proszę spojrzeć na tę kolejkę, nikt się nie zna, a po godzinie wszyscy ze sobą rozmawiają, żartują. Zaczyna się oczywiście od pączków, a potem okazuje się, że jest tyle innych tematów. Mnie to zawsze jakoś roztkliwia. Fajnie tu, te 3 godziny mijają jakoś razem - mówi przejęta pani w różowych rękawicach narciarskich.

Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Komentarze (63)
Zobacz także