"Teraz mówię ja". Kamala Harris daje lekcje feminizmu
Jednym z najważniejszych tematów komentowanych po środowej debacie wiceprezydenckiej w USA jest... sposób, w jaki Kamala Harris, walczyła o swój czas, ilekroć Mike Pence przerywał jej wypowiedź. Tekst "teraz mówię ja" już stał się memem.
Gdyby ktoś chciał na jednym obrazku pokazać, dlaczego nadal potrzebujemy feminizmu i jak w praktyce wygląda dyskryminacja kobiet, wystarczyłoby, aby pokazał 60-sekudnowy klip ze środowej debaty kandydatów na wiceprezydenta USA.
Kamala Harris do Pence'a: "Teraz mówię ja"
Po stronie demokratów - Kamala Harris, po stronie republikanów - urzędujący wiceprezydent Mike Pence. Temat? Dowolny. Pence zawsze uważał, że jego wypowiedzi są tak ważne, iż nie musi czekać na swoją kolej. Ilekroć wchodził Harris w słowo, tylekroć ta ze stoickim spokojem mówiła: "Teraz mówię ja". Do tego gest dłoni i kobiety na całym świecie zaczynają bić brawo.
Dlaczego? Bo każda kobieta, która brała udział w jakiejkolwiek rozmowie z mężczyzną, czy to prywatnej, czy służbowej naradzie, czy podczas rozprawy sądowej, musiała się zmierzyć z faktem, że mężczyźni na potęgę przerywają kobietom. I są na to badania.
Naukowcy ze Stanford przeanalizowali 31 konwersacji. 10 prowadzonych między dwoma mężczyznami, 10 między dwiema kobietami i 11 między mężczyzną a kobietą. W rozmowach jednopłciowych przerywano sobie "zaledwie" 7 razy. W rozmowach kobiet i mężczyzn - 48, z czego 46 razy to mężczyźni wchodzili kobietom w słowo. Dlaczego tak się dzieje? Bo lata patriarchatu utrwaliły dwa stereotypy: że to, co mówi mężczyzna jest ważniejsze i że kobiety mówią za dużo (z resztą za taki "żart" w 2017 roku stanowisko w radzie nadzorczej Ubera stracił David Bonderman).
I choć Mike Pence wykazał się o niebo większą kulturą wypowiedzi, niż jego szef, Donald Trump w pierwszej debacie prezydenckiej, nadal nawet nie otarł się o ideał. A Kamala Harris zapewne zjednała sobie kolejnych niezdecydowanych dotąd wyborców.