"To smutne, ale ludzie rzadko wchodzą do treści". Rozmowa z Beatą Tadlą
"Po kilku miesiącach wyzwalania się z przekonania, że czegoś mi nie wolno albo nie wypada, stwierdziłam, że kiedy jak nie teraz? Bo co ja mam wspominać na starość? Że mi jeden tabloid z drugim wymyślił wysokość kredytu na dom?"
Katarzyna Bednarczyk, Wirtualna Polska: - Jak pani znosi zmiany?
*Beata Tadla, dziennikarka i prezenterka: *- Dziękuję, dobrze. W życiu doświadczyłam tylu, że już wiem, jak się z nimi obchodzić.
Pani tak spokojnie o tym mówi, a zmiany to przecież stres, lęk…
Ze stresem trzeba się zaprzyjaźnić, a lęków nie wizualizować. Nie mam obaw, bo nauczyłam się nie planować życia, nie mieć na siebie żadnego wykombinowanego pomysłu. Gdy człowiek planuje i ściśle się trzyma planu, a potem on nie wypali, to może się rozczarować. A ja tego nie lubię.
Pamięta pani, przy którym rozczarowaniu pojawił się ten mechanizm obronny?
Bardzo trudno to stwierdzić. Nie rozmawiamy o prostej historii, że wczoraj byłam inna, a dzisiaj rano budzę odmieniona, rozmawiamy o długim procesie. Wyciągałam wnioski z tego, co się wydarzyło w życiu prywatnym, zawodowym i uświadamiałam sobie, że przeszłość nie ma większego znaczenia. Pewnie, że jakoś mnie zbudowała, ale nie może rzutować na moją przyszłość.
Teraz pracuję w małej redakcji. Zgraliśmy się świetnie i jestem szczęśliwa, że atmosfera w zespole tak wspaniale przekłada się na to, co widać w telewizorze.
A gdybyśmy spotkały się w czasach pani pracy w TVN, byłaby pani tak samo zadowolona?
Nie do końca. W TVN-ie potwornie się bałam, byłam trybikiem w wielkim organizmie. Poza tym, to była moja pierwsza praca w telewizji, nie wiedziałam co mi wolno, czego nie. Co prawda nikt mi nie narzucał sztywnych schematów zachowania, ale ja sama nie umiałam się tak do końca otworzyć. Wtedy bardzo przeżywałam swoje najróżniejsze błędy, wpadki, a dziś? Teraz już nie boję się własnej emocjonalności, rozśmieszania na antenie, wzruszeń, nie boję się powiedzieć, co myślę, zażartować. Zrzuciłam ograniczenia. W swoim zawodowym życiu zrobiłam tysiące poprawnych wydań programów informacyjnych, były jak spod igły: od początku do końca udane, ani razu się nie pomyliłam. Ale ludzie i tak zapamiętują momenty, w których pojawiało się coś poza planem - wpadka, emocje, coś ludzkiego... To właśnie wtedy piszą: „o, to pani nie jest robotem!”. Czyli z jednej strony deklarują, że chcą dziennikarza z kamienną twarzą, który będzie merytorycznie przekazywał informacje – z drugiej mają wielką radochę, gdy się pomyli i jeszcze sam z siebie pośmieje. I dla mnie to drugie zachowanie jest prawdziwsze, bo ono mnie zbliża do widza.
Takie podejście bierze się z doświadczenia czy samoakceptacji?
To przychodzi równolegle. Gdy zaczęłam pracować, miałam niecałe 17 lat. Na początku było radio. Byłam najmłodsza w redakcji i musiałam udowadniać, że nie jestem również najgłupsza. Wciąż uczyłam się od tych bardziej doświadczonych. Teraz jestem jedną z najstarszych osób w redakcji. Gdy rozmawiam ze swoimi studentami, pytają mnie o najdrobniejsze szczegóły i jestem bardzo zadowolona, że umiem im odpowiedzieć, że teraz ja dzielę się doświadczeniem z innymi. Wiele razy zaczynałam w życiu od początku i to te zmiany mnie tworzą.
Po odejściu z TVN-u, a minęło już ponad 6 lat, stworzyła sobie pani wizerunek silnej, zdecydowanej kobiety. O, i teraz się pani uśmiechnęła.
Bo sądziłam, że moja emocjonalność, o której wszyscy wiedzą, powinna wykluczać takie postrzeganie mnie. Poza tym dość późno nauczyłam się przyjmować komplementy, uważałam, że są przesadzone albo na nie zasługuję. Wciąż mam w sobie poczucie, że jestem niewystarczająco dobra, przez długi czas było we mnie mało wiary we własne możliwości.
A to skąd się wzięło?
Może z syndromu prymusa, z którym od lat walczę, ale wygrywam, bo już potrafię sobie odpuścić. Od dziecka narzucałam sobie wielkie wymagania i uważałam, że to daje mi prawo równie dużo wymagać od innych. To też odpuściłam. Ja zawsze wszystko zdobywałam sama, jestem Zosią-Samosią. Gdy postanowiłam przenieść się do Warszawy, też stawiałam wyłącznie na siebie, nigdy nie miałam „pleców”, nie liczyłam na niczyją przychylność ani litość. To smutne, gdy ludzie myślą, że jak cokolwiek się osiągnęło, na pewno stoi za tym jakaś siła, ktoś na pewno to wszystko załatwił.
A nie załatwił?
Gdzie tam, jak przyjechałam do Warszawy, nikogo tu nie znałam! Pukałam do wielu drzwi, żeby pracować w mediach - dosłownie, bo to było przed erą komórek i internetu.
A propos, wczoraj wpisałam pani nazwisko w Google i na samej górze pojawiły się artykuły z „Faktu”, „Pudelka” i „Radia Eska”. Zacytuję: "Tadla i Kret mają wspólny problem. Od plotek aż huczy"; "Tadla sprzedaje "kretowisko"? "Chce uwolnić się od przeszłości" i trzeci: "Beata Tadla i Jarosław Kret wrócą do siebie?! Wiemy, co na to Beata!" Imponujące, można dowiedzieć się nawet, jaka była wysokość kredytu na państwa dom. A o pani dorobku dziennikarskim, jak na lekarstwo.
Do nazwiska trzeba jeszcze dodać jakieś słowo klucz, proszę spróbować. Gdy Pani wpisze Monika Olejnik czy Hanna Lis, nie znajdzie pani od razu tego, co osiągnęły w swoim zawodowym życiu. A artykuły o tym osobistym, o wyglądzie, fryzurach i butach przecież nie powodują, że tego wspaniałego dorobku nie ma. Dobrze pani wie, że nawet wywiad autoryzowany, może żyć w internecie własnym życiem, wyjmuje się z niego co komu pasuje, dodaje emocjonalny tytuł i znaki zapytania. To smutne, ale ludzie rzadko wchodzą do treści, wystarczy im nagłówek i na tej podstawie tworzą opinię. Po naszej rozmowie też może pojawić się zarzut „chodzi i opowiada o swoim życiu” i co ja poradzę. Jeśli człowiek budzi jakieś emocje, to tabloidy się nim interesują. Przecież nie ja zadaję sobie pytania i publikuje własne odpowiedzi. Ja po prostu na zadawane mi pytania grzecznie odpowiadam. Choć nie na wszystkie i nie zawsze.
*Marcin Cejrowski z „Plejady” zapytał panią bez pardonu o status życia prywatnego. Pani wzdrygnęła się i spytała „dlaczego uważasz, że to ciekawe?”, a on: „ponieważ sami tę ciekawość rozbudziliście [z Jarkiem], wywiadami, okładkami; dużo mówiliście o swoim życiu prywatnym, trzeba być konsekwentnym w dzieleniu się". *
Nigdy nie unikałam udzielania wywiadów, ale oczywiście łatwiej dzielić się życiem wtedy, gdy czujemy się szczęśliwi, o sprawach trudnych opowiada się trudniej. Ale tak, mleko się rozlało i tych mniej miłych dla mnie pytań też nie brakuje. Mierzę się z nimi.
To był pani wybór, ta rozmowa. Nie musiała pani.
Owszem. Zawsze mamy wybór. Rozmowa z panią też jest wyborem. Najczęściej zgadzam się na wywiady, bo je raczej lubię. A kiedy potem czytam w listach podziękowania za słowa, które wypowiedziałam, to jest mi bardzo miło. No i jeszcze mam problem z asertywnością, rzadko odmawiam.
Jeszcze dwa lata temu, nie mogłaby sobie pani na to pozwolić. W połowie stycznia 2016 roku zostaje pani zwolniona z TVP, w listopadzie zaczyna pracować w Nowej TV. Ale serwisowi „24 godziny” bliżej jest do rozrywki informacyjnej niż poważnego serwisu. A na koniec idzie pani do „Tańca z Gwiazdami”. Nietypowo.
Po tym jak zwolniono nas z Telewizji Publicznej, nie chciałam już wracać do newsów. Byłam zmęczona, potwornie zniechęcona, efekt „dobrej zmiany” dołożył sporą cegiełkę.
Pomyślałam, że po 25 latach warto się ze sobą rozliczyć. Skończyłam studia podyplomowe, napisałam czwarta książkę, chciałam rozpocząć nowy zawodowy rozdział - skupić się na szkoleniach, pracy na uczelniach i projektach dziennikarskich lżejszego kalibru. Praca w poważnym programie informacyjnym ogranicza.
W jaki sposób?
Wielu rzeczy robić nie można. Np. zachowywać się jak pełnoprawny obywatel, który ma czasem ochotę zaprotestować, mówić głośno, że coś mu się nie podoba w życiu społecznym. Osoba związana z dziennikarstwem informacyjnym od razu jest posądzana o stronniczość albo brak profesjonalizmu. Już jestem tym zmęczona, stąd decyzja o odejściu od poważnych newsów politycznych. Po ludzku mam dość. Gdy po „dobrej zmianie” zaczęły tworzyć się nowe media, Tomek Sygut, wcześniej szef TVP Info, później Telewizyjnej Agencji Informacyjnej, zaczął mnie przekonywać do współpracy. Powiedział, że zrobi inną telewizję, inny program, bardziej luźny, ludzki, bez polityki, tej całej powagi. I że będą tu ludzie ogromnie doświadczeni, że przyjdzie Jarek Kulczycki, Marek Czyż, Tomek Sekielski i wielu innych, których lubię i cenię. To był dla mnie pewien kompromis, coś pomiędzy ciasnym garniturem poważnej telewizji, a lifestylem pełną gębą. Byłoby mi bardzo ciężko wbić się w kuse sukieneczki i brykać po parkiecie bezpośrednio z pozycji dziennikarki, która prowadzi poważny program, rozmawia z politykami.
„Taniec z Gwiazdami” to był gest Kozakiewicza?
Czy ja wiem? Może... Przebiłam wielki balon, który pęczniał wokół mnie przez całe zawodowe życie. Wcześniej, udział w wydarzeniach, które „mogłyby rzutować na powagę mojej pracy”, był odgórnie zabroniony. Nagle zaczęłam pokazywać się w mediach społecznościowych prosto z sali treningowej, spocona, bez fryzury, makijażu, ubrana w ciuchy, w których niegdyś nie poszłabym nawet do sklepu pod domem. I ludzie komentują, że super. A już największy komplement, jaki mogę usłyszeć, to „jaka pani jest normalna”. Po kilku miesiącach wyzwalania się z przekonania, że czegoś mi nie wolno albo nie wypada, stwierdziłam, że kiedy jak nie teraz? Bo co ja mam wspominać na starość? Że mi jeden tabloid z drugim wymyślił wysokość kredytu na dom? Dorota Wellman albo Martyna Wojciechowska też są dziennikarkami, a udział w reklamie nie powoduje, że pracują gorzej, czy są mniej profesjonalne.
Ma pani jeszcze szansę na powrót do twardego dziennikarstwa?
Ja sama tego już nie chcę. Poza tym byłoby mi trudno. W odbiorze opinii publicznej zostałoby, że skoro „świeciła majtkami”, to już nie może rozmawiać z prezydentem. Nie roztrząsam za specjalnie, czy mogłabym wrócić, bo zdecydowałam się nie wracać. Od niemal trzech lat nie przeprowadziłam żadnego wywiadu z politykiem. Praca w newsach jest krańcowo wyczerpująca, angażująca emocjonalnie i czasowo. Po tylu latach mam prawo zwolnić.
A gdy pani majtki świeciły na wizji w „Tańcu z gwiazdami”, nie martwiło pani, że patrzą na nie też politycy?
A wie pani, ile dostałam od nich gratulacji?! Nie powiem od których, ale sama byłam w szoku.
I co pisali?
Że kibicowali i gratulują. To mi uświadomiło, że programy tego typu oglądają również „poważne panie i poważni panowie”. Taniec budzi piękne emocje. Nawet obcy ludzie reagowali wspaniale, głównie tę ich serdeczność i bezinteresownie wypisywane dobre słowa zapamiętam z tego programu.
Nie pojawiła się krytyka? Opinie, że teraz robi pani rzeczy mniej ambitne i poważniej dziennikarce nie przystoi?
Nie uważam, żeby moje aktualne życie było w jakikolwiek sposób mniej wartościowe. Albo, że nie sprawdziłam się w poprzedniej pracy, więc będę udawać, że z własnego wyboru przechodzę do innej. Dawniej przejmowałam się bardzo każdym krytycznym słowem, ale przeszło mi kiedy się otworzyłam i we własnych oczach zobaczyłam inną siebie - silniejszą, wyluzowaną, wybaczającą sobie błędy i słabości, spełnioną. Gdy ktoś zarzuca mi, że płaczę pod kamerę, że sprzedałam emocje, żeby wygrać „Taniec Gwiazdami”, to co ja mogę? Tylko machnąć ręką. A ja naprawdę nikogo i niczego nie udaję.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl