W dzikim buszu dzieci się rodzą, a pomagają im Polki
Co jakiś czas w buszu tuż obok niewielkiego budynku obwołanego szpitalem, rozlegają się krzyki. To ciężarne kobiety, uwieszone na drzewach bambusowych, czekają na tę ostatnią chwilę, by urodzić swoje dziecko. - Natura pięknie wymyśliła te porody – opowiada Ewelina, która jako jedna z kilkunastu Polek pracowała jako położna w Afryce. Na jej oddział trafiały nie tylko kobiety, ale i zgwałcone dzieci. Wśród nich 6-letnia dziewczynka, którą zgwałcił dziadek.
14.07.2016 | aktual.: 08.06.2018 14:45
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Lotnisko w Addis Abebie nie różni się wiele od tych europejskich. Różnice pojawiają się dopiero na zewnątrz. W rozpalonej do czerwoności stolicy Etiopii pierwsze, na co zwraca się uwagę, to wszechobecny głód. Jakiś gruby mężczyzna właśnie wyrzuca siatkę pełną resztek jedzenia do stojącego na ulicy kosza na śmieci. Minutę później rzucają się na te resztki wygłodniałe dzieci.
To był pierwszy obraz, jaki zobaczyła na miejscu Ewelina Walkowiak. Zanim wsiadła do samolotu, który zabrał ją i jeszcze kilka dziewczyn do Etiopii, studiowała położnictwo. Zawsze chciała zrobić coś innego, pomóc, może zaangażować się misyjnie. Opcję do wyjazdu stworzyła fundacja Redemptoris Missio, która ponad 20 lat temu postanowiła wspomagać afrykańskie zaplecze medyczne. Te lata temu wszyscy mówili im, że to się nie uda, dziś organizują wyjazdy w różne zakątki Czarnego Lądu – wysyłają sprzęt, szkolą lekarzy. Ewelina zaczęła działać w fundacji na przełomie 2013 i 2014 roku. Na początku pakowała paczki, dopingowała innych studentów medycyny, którzy postanowili wyjechać na misje.
Jakiś czas później pracownicy fundacji powiedzieli: „no, Ewelina. W Etiopii potrzebna jest położna”. Odpowiedź była krótka: „Ok, to ja chcę”.
Taką samą propozycję dostała Marta Stankiewicz. - Pierwsze dni w Afryce spędziłam w stolicy, gdzie była straszna bieda, wszystko było bardzo egzotyczne i trochę przerażające, bezdomni ludzie śpiący na ulicach, psy błąkające się po całym mieście, slumsy, głodne dzieci. Bałyśmy się same wychodzić z domu, ale jak tylko wyjechałyśmy z miasta na wieś, gdzie pracowałyśmy przez następne 3 miesiące, strach minął, a została już tylko miłość i fascynacja ludźmi, naturą, jedzeniem – opowiada.
Na południu Etiopii, w niewielkiej wiosce na wzgórzu, ludzie codziennie uwieszali się im na ramionach i prosili o coś do jedzenia. - Tam w Etiopii widziałam po raz pierwszy taki prawdziwy głód, taki, którego nie jesteśmy w stanie zrozumieć – wspomina Ewelina.
Mogły pracować tam tylko trzy miesiące, bo skorumpowany rząd blokował pomoc. Chcieli więcej pieniędzy i było wiadome, że o pomocy mieszkańcom nie ma mowy – najważniejszy był tylko zysk.
W Etiopii dziewczyny prowadziły ciąże, choć jak przyznaje Ewelina – tam ciąże prowadzą się same, bez żadnego lekarza, nikt się nie bawi w żadne USG.
- Dzień w przychodni zaczynałyśmy od modlitwy, nie tylko my, ale wszyscy pacjenci, później praca w laboratorium, barwienie preparatów, oglądanie pod mikroskopem... W międzyczasie przyjmowałyśmy pacjentów na szczepienia, na zmiany opatrunków, szycie ran. Czy musiałyśmy nauczyć się wszystkiego od nowa? Chyba nie. W miarę możliwości wprowadzałyśmy europejskie standardy, ale też uczyłyśmy się dużo od miejscowych pielęgniarek i lekarza – opowiada Marta.
Ewelina wróciła, skończyła studia i postanowiła wyjechać na dłużej. Padło na Kenię. Tam zabawiła ponad pół roku.
Afrykańskie noworodki są białe
- Pierwszy poród odebrałam właśnie tam. Zakochanie kompletne. To był 29 grudnia. Ważył strasznie dużo, jak na afrykańskiego malca, bo 3,7 kg. Większość dzieci rodzi się znacznie mniejsza ze względu na malarię i niedożywienie. Nazwaliśmy go Emanuel. Później szło nam coraz lepiej – mówi Ewelina.
Porodówka jest zlokalizowana w środku buszu. Choć w Afryce, średnio co chwilę rodzi się kolejne dziecko, szpitale nie są obładowane ciężarnymi. Kobiety do lekarzy przychodzą dopiero na sam koniec.
- Uwieszają się na bananowcach i czekają na skurcze. Pierwszy raz, gdy to zobaczyłam, byłam przerażona. U nas jest tak, że czynność serca malucha trzeba sprawdzać co pół godziny i częściej i w dokumentację wpisywać. No a te babki latają mi w tym lesie. Ta 8 cm rozwarcia, ta 9. Myślę: „Matko jedyna!”. Jak czują, że to już jest ten moment, to przychodzą na salę porodową i dopiero wtedy rodzimy – wspomina.
Kobiety nie krzyczą przy porodzie, ale dzieci na świat nie przychodzą w ciszy. Za drzwiami szybko zbierają się inne panie, które śpiewają i grają na bębnach. Afrykanki wsłuchują się w swoje ciało, czekają na sygnały. Niektóre tuż przed porodem modlą się po swojemu, by Bóg zabrał od nich skurcze. Mężczyzn obok nich nie ma. Tu poród to sprawa kobieca.
Chwilę później na świat przychodzi nowe życie.
- Afrykańskie noworodki są białe. Na początku mają taką cerę jak my. Dopiero po jakimś czasie zyskują czarny kolor. Zemdlałam za pierwszym razem prawie, bo byłam przekonana, że albinos się urodził. Mówię: „siostro, ale co tu jest grane?”. A ona: „spokojnie, zaraz będzie miał dobry kolor” – opowiada Ewelina.
A w Rwandzie? Tam przez kilka miesięcy pracowała Anna Kaluś. - Porody odbywały się tu w większości w ciszy. Kobiety nie krzyczały, nie płakały, a jeśli przejawiały odrobinę strachu i lęku, zaraz były karcone przez swoje matki i teściowe, które im towarzyszyły. Kiedy w Polsce kobiecie towarzyszy przy porodzie mąż, nazywamy to wydarzenie rodzinnym, jak zatem nazwać wydarzenie, na które za ścianą sali porodowej czeka cały klan? - wspomina
Rodzące rzadko okazują uczucia w stosunku do swoich nowo narodzonych dzieci. Poród jest jak każde inne zadanie, trzeba urodzić, wstać z łóżka najszybciej jak to możliwe, zabrać maleństwo i nakarmić. Połóg? Tam nikt nie ma na to czasu.
Dzieci rodzą dzieci
Pod opiekę położnych trafiają najczęściej nastolatki, czasem dzieci. Ewelina większość porodów odbierała u Afrykanek poniżej 20. roku życia. Najmłodsza miała 14 lat. Seks to wciąż temat tabu. Europejczycy próbują coś zmienić, ale nikt nie potrafi opowiadać o tym językiem, który miejscowi są w stanie zrozumieć. Jak przyznaje poznanianka, problem tkwi w systemie edukacji. Dzieci uczą się kilka miesięcy, potem mają wolne, bo zmieniające się pory deszczowa i sucha skutecznie uniemożliwiają dojazd do szkół. Kiedy dzieci mają wolne, nie wiedzą, co ze sobą robić. Zazwyczaj jest tak, że dziewczynki do szkoły już nie wracają, bo zachodzą w ciążę.
25-letnia studentka z Polski budziła więc ogromne zainteresowanie. Ma tyle lat, a jeszcze nie ma męża ani dzieci? - Mężczyźni w Kenii dziwnie mnie postrzegali. Kiedyś mi ktoś powiedział, że jestem wiedźmą, ale potem, przez to, że mieszkałam z siostrami zakonnymi, stwierdzali, że pewnie jestem jedną z nich. Próbowali mnie jakoś wpuścić w swoje ramy. Dla nich byłam UFO – wspomina.
Trudno się dziwić, 20-letnie Afrykanki, szczególnie te mieszkające na wsi, mają już rodziny i spore doświadczenie na barkach. Każdy zakątek ma jednak swoje własne prawa.
- Etiopskie kobiety są poniżane, często mieliśmy przypadki maltretowania. Były wykorzystywane, a mężczyzna szedł sobie dalej w świat. Tam nie miały żadnej tożsamości. Natomiast w Kenii, w okręgu Meru, działo się coś niesamowitego. Kobiety dochodziły swoich praw. Miały niesamowitą siłę. Rząd kenijski zainteresował się tym okręgiem, bo okazało się, że jest tam spory odsetek mężczyzn maltretowanych przez partnerki. Te babki tak broniły swoich praw, że odwracały kota ogonem – przyznaje Ewelina.
- Gdyby nasze polskie kobiety byłyby tak poniewierane jak tamte, to większość skończyłaby bardzo źle, na odwykach. A one żyły, miały te swoje gromadki dzieci, pracowały. Logistycznie ogarniały to życie, a to były kobiety gwałcone. Takie życiowe zero, a one sobie radziły. Do dziś nie rozumiem tej tajemnicy, które one w sobie mają. Afryka ma swoje tajemnice, a największą są kobiety – dodaje.
Męski świat uderza także w dzieci. Nie pomogą ani siostry zakonne, które zjeżdżają się tu z całego świata, ani żaden chief, czyli zarządzający wioską.
- Była tam taka dziewczynka. Wedi się nazywała, miała 6 lat i zespół Downa. Trafiła do misjonarek skrajnie wyniszczona i niedożywiona. Rodzice myśleli, że to jest dziecko naznaczone przez szamana, więc oddali je dziadkowi. Zauważyłam, że krwawi i to między nogami. Położyłam ją na łóżku i zbadałam. Było widać, że została zgwałcona. Okazało się, że Wedi zgwałcił własny dziadek. To nie był pierwszy raz, tylko któryś tam z rzędu. Rozmawiałam o tym z pracownikami tamtejszej przychodni – przecież to takie upodlenie, że nie wyobrażam sobie nic gorszego. A oni się śmiali i opowiadali, że to tutaj jest normalne. Mówili, że dwa dni wcześniej jakiś inny mężczyzna wykorzystał swoją wnuczkę. Oni nie widzą tego, jako czegoś moralnie niepoprawnego – w ich kulturze, jeśli ktoś starszy ma ochotę wykorzystać młodszego, to to po prostu robi. Są rzeczy, których my nie jesteśmy w stanie zrozumieć – opowiada.
Misyjni celebryci
Wyjazdy misyjne stały się wyjątkowo popularne w XXI wieku. Pomoc humanitarną chciał nieść każdy – czy to firma, która potrzebowała wpisać sobie działalność dobroczynną w papiery, czy celebryci, którzy musieli popracować nad swoim pijarem, wreszcie ludzie, którzy wiedzieli, czego potrzeba miejscowym.
Państwa OECD przeznaczają rocznie na pomoc humanitarną kilka miliardów dolarów, ale nie wszyscy potrafią to wykorzystać. Krytycznie do działalności niektórych organizacji odniosła się w swojej książce Linda Polman, która przez lata pracowała jako korespondentka w Afganistanie, na Haiti i w Afryce. W swojej książce „Karawana kryzysu: kulisy przemysłu pomocy humanitarnej” wskazuje, że misje to skomplikowane operacje, podczas których łatwo popełnić błąd. Niewielu bierze odpowiedzialność za to, co dzieje się na miejscu i za to, co będzie działo się po wyjeździe danej organizacji. Choć Polman wyciąga same patologie, to częściowo ma sporo racji. Wielu chce pomóc, niewielu wie jak.
To potwierdzają Polki, które pomagały na Czarnym Lądzie. Najważniejsze to zrozumieć ich potrzeby, ale też kulturę, w której żyją.
- Jest taki moment, że czujesz się identyczna, jak ci mieszkańcy i czujesz się wspaniale, ale pojawia się taki mur, którego nie przeskoczysz. Jest ta granica kulturowa – mówi Ewelina.
Inna sprawa to przyzwyczajenia. W Afryce, choć nikt otwarcie o tym nie mówi, wciąż duże wpływy mają szamani. Większość chorych idzie najpierw do nich. Tego nie można nikomu zabronić. Zakorzenionych głęboko tradycji nie wyrwie żadna międzynarodowa organizacja. A przynajmniej nie będzie to łatwe. Jak opowiada Ewelina, chorzy przychodzą do wolontariuszy, dopiero gdy jest już beznadziejnie: rana zaczyna cuchnąć, wychodzą z niej larwy…
- Jak ktoś cierpi na biegunkę, to nacinają wokół brzucha wzór słoneczka żyletką, wtedy złe duchy wychodzą przez te nacięcia. Mnóstwo kobiet, jako metodę antykoncepcji, stosuje koraliki wokół pasa. Szamani stosują także różne mazidła, którymi zawsze smarują rany – część się przydaje, bo wydaje mi się, że mają właściwości antyseptyczne. Są też kobiety, które stosują metody szamana, by dokonać aborcji. Miałyśmy mnóstwo przypadków wczesnych porodów przez te zioła, które brały. Pojęcia nie mam, co to było, ale działało niesamowicie mocno – wspomina.
Czasem wolontariusze stają się ofiarami szamanów, jeśli są zbyt sławni w wiosce.
- Sporo szamanizmu pomieszane jest z magią. Skoro my mamy swoje wierzenia, to dlaczego mamy im odbierać taką możliwość? Na pewno trzeba połączyć dwie rzeczy – rzeczywistą działalność lekarzy i pracę szamanów, nawiązać jakąś współpracę. Oni jednak często boją się białych. Uważają, że to jest zagrożenie dla nich – przyznaje Ewelina.
Polacy do Afryki
W Polsce trudno sobie wyobrazić, że lekarze pracują bez ultrasonografu, bez aparatury. Dziewczyny zgodnie przyznają, że czasami to doświadczenie w pracy w ekstremalnych warunkach może przeszkadzać.
- Słyszałam już w szpitalu: „to nie Afryka!”. U nas ciągle biega się nad tą matką. Afryka dała mi opanowanie i pewność siebie, że czasem warto poczekać, zaufać kobiecie, dać jej popracować nad porodem. Tutaj nie ma tego zaufania do pacjentki. Tu poród jest w rękach lekarzy, tam tylko i wyłącznie w rękach kobiety – opowiada Ewelina.
Specjaliści po habilitacjach potrafią zapomnieć, co w tej pracy jest najważniejsze.
- Moi przełożeni mogą być niezadowoleni z mojej pracy, ale trochę mnie to nie obchodzi, bo najważniejszy jest człowiek. Nie wiem, czy gdybym nie wyjechała do Afryki, to bym nie zachowywała się jak 95 proc. polskich położnych. Wydaje mi się, że ta praca kształtuje człowieka i pokazuje, co jest najważniejsze w pracy medyka. Ja bym większość lekarzy, wszystkich doktorów habilitowanych, wysłała do Afryki, żeby przypomnieli sobie, gdzie jest podstawa naszego działania. Wszystkie położne będę namawiać, żeby zobaczyły taki naturalny, prawdziwy, niezaburzony przebieg porodu, a nie to, co tutaj się dzieje. Im więcej położnych tam pojedzie, tym lepsza opieka będzie w Polsce – dodaje.
Jak przyznaje, polskie położne dzierżą starą szkołę. Nie brakuje negatywnych komentarzy na ich temat. Wiele mogą więc zyskać, dzięki takiemu wyjazdowi.
- Ja Afryce życie zawdzięczam – mówi Ewelina.
- Misje są potrzebne, żeby dać Afryce dostęp do nowoczesnego sprzętu i nowych metod leczenia, państwowe szpitale i przychodnie są bardzo drogie i jest ich zdecydowanie za mało – opowiada Marta. - Ja pracuję teraz na intensywnej terapii noworodka, wiem, że żaden z moich pacjentów nie miałby szans przeżyć w Afryce. Ta myśl pomaga mi w pracy, bo przekonuje się, że codziennie doświadczamy tutaj cudu – dodaje.