Za wolność naszą i waszą. W Powstaniu Warszawskim walczyli nie tylko Polacy
Przed obrazem przedstawiającym czarnoskórego mężczyznę na tle polskiej flagi, zwiedzający zatrzymują się dłużej niż przed innymi eksponatami. Jedni szepczą do towarzyszy, innym wyrywają się komentarze w rodzaju „ja pie…..”. Emocje budzi portret Aliego. Powstańca warszawskiego z Nigerii.
31.07.2018 | aktual.: 03.08.2018 17:53
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Autorem płótna, które można zobaczyć w Muzeum Warszawy, jest Karol Radziszewski. Trzy lata temu zafascynowany postacią czarnoskórego powstańca, namalował serię obrazów, w których połączył stereotypowe wyobrażenia o Afryce z symbolami patriotycznymi. Dla niezorientowanego odbiorcy może to wyglądać na prowokację, tymczasem to po prostu mało znany kawałek naszej historii.
"Ali" to pseudonim powstańczy Augusta Agbolii O'Browna, jednego z blisko 300 obcokrajowców walczących w 1944 roku w Powstaniu ramię w ramię z Polakami. W powojennej Warszawie krążyła nawet legenda miejska o "czarnym żołnierzu", ale nikt nie zainteresował się zbadaniem jej korzeni. Podobnie, jak bardzo długo nikt nie interesował się cudzoziemcami, którzy w godzinę "W" chwycili za broń.
Powstanie Warszawskie nie było w żaden sposób upamiętniane przez władze. Przez kilkadziesiąt lat nikt nie starał się odszukać uczestniczących w nim Polaków, a co dopiero obcokrajowców.
Kto to widział, czarnoskóry w Powstaniu
Na pierwszy ślad O'Browna-powstańca historycy z Muzeum Powstania Warszawskiego natrafili dopiero 10 lat temu. Przeprowadzali kwerendę w jednym z archiwów, przetrząsając powojenne wnioski o zapomogi. W formularzach była rubryczka dotycząca wojennych losów wnioskujących. Niejaki August Agbola O'Brown, urodzony w 1895 roku w Nigerii, napisał eleganckim pismem: "udział w Powstaniu Warszawskim".
O O'Brownie wiadomo niewiele, choć i tak więcej niż o lwiej części powstańców-cudzoziemców. Po opuszczeniu Nigerii, wówczas mającej status kolonii brytyjskiej, udał się do Anglii, a stamtąd do Wolnego Miasta Gdańsk. W Warszawie pierwszy raz pojawił się w 1922 roku. Formujący się jazz-band szukał perkusisty. Po przesłuchaniach zdecydowano się zatrudnić Agbolę. Wkrótce grał w najmodniejszych knajpach przedwojenne stolicy.
Nowy mieszkaniec piękniejącej z dnia na dzień Warszawy, delikatnie mówiąc, rzucał się w oczy. Wówczas jej ciemnoskórych mieszkańców można było policzyć na palcach jednej ręki, a Augusta wyróżniał nie tylko kolor skóry, ale też postura i elegancja raczej ekstrawagancka niż klasyczna. Często nosił ostentacyjnie białe garnitury, kapelusze pod kolor i kolorowe krawaty.
Gdy po kilku latach Agbola zaczął mówić lepiej po polsku, oprócz gry na perkusji, zajął się też handlem. Ściągał z Anglii drobne i szalenie jak na tamte czasy nowoczesne urządzenia elektryczne. Ułatwiała mu to świetna znajomość angielskiego, który poznał jeszcze w Nigerii, podówczas kolonii korony brytyjskiej.
Mroki historii niedawnej
- Pierwszym problemem z jakim styka się historyk, który zaczyna badać to zagadnienie powstańców-cudzoziemców, jest niewłaściwy zapis obcojęzycznych nazwisk. Pisownia wielu z nich była rekonstruowana na podstawie wspomnień. Proszę sobie wyobrazić, że osoba niemówiąca po francusku ma odtworzyć francuskie imię i nazwisko, którego nie widziała na piśmie, a jedynie słyszała wiele lat wcześniej. Nawet jeśli uda się ustalić poprawną pisownię, najczęściej nie wiemy gdzie i kiedy dana osoba się urodziła, co często niweczy dalsze poszukiwania – wszak osób o tych samych personaliach często są tysiące. To jak szukanie igły w stogu siania - mówi Michał Tomasz Wójciuk z Działu Historycznego Muzeum Powstania Warszawskiego.
Życie Augusta Agboli było po natrafieniu na jego trop o tyle łatwe do prześledzenia, że na pierwszym znalezionym dokumencie podpisał się sam, a więc w formie, pod jaką figurował w rejestrach urzędowych. Do tego, przed wojną mieszkał w Warszawie blisko 20 lat. Zdążył w tym czasie zakochać się w Polce, wziąć z nią ślub i odchować dwoje dzieci. August był na tyle związany z Warszawą, że podczas kampanii wrześniowej zgłosił się na ochotnika do obrony miasta. W momencie wybuchu Powstania był już mężczyzną w sile wieku, dobiegał pięćdziesiątki.
Niektóre źródła sugerują, że brał udział w konspiracji przez całą wojnę, co jednak wydaje się mało prawdopodobne ze względu na rzucający się w oczy wygląd. Z dokumentów wynika, że w 1949 był zatrudniony w Wydziale Kultury i Sztuki Zarządu Miejskiego w Warszawie, ale wciąż grywał w restauracjach. Nie wiadomo czy w pewnym momencie dotarło do niego, że nic już nie będzie tak, jak przed wojną, czy też zaważyły problemy rodzinne. Faktem jest, że wyjechał z Polski w drugiej połowie lat 50., korzystając z brytyjskiego obywatelstwa. Tam ponownie się ożenił.
Narodowość? To skomplikowane
Stosunkowo dużo wiadomo o Mirosławie Iringhu, powstańcu pochodzącym ze Słowacji, który wychował się w Warszawie. Opowiada mi o nim Michał Tomasz Wójciuk, historyk z Muzeum Powstania Warszawskiego, który jest w trakcie prac nad jego biografią.
Mimo że Iringh większość życia spędził w Warszawie, legitymował się czechosłowackim paszportem. Nawet maturę zdawał słowacką, choć eksternistycznie. Wbrew pozorom był jednak związany z Polską. Trudno, żeby było inaczej. Kształcił się w lokalnych szkołach, po odzyskaniu niepodległości mocno stawiających na wychowanie patriotyczne. Świetnie rozumiał Polaków z ich naiwnym czasem idealizmem, dumą, ale i kompleksami.
Od początku działał w konspiracji, a w Powstaniu objął dowództwo 535. plutonu „Słowaków”, oddziału w którym służyła największa liczba obcokrajowców: 28 Słowaków, 6 Gruzinów, Węgier, Czech i Ukrainiec. Był to też jedyny oddział Powstania, który walczył w podwójnych barwach. „Za wolność naszą i waszą”, jak głosiło hasło, którego autorstwo przypisuje się Joachimowi Lelewelowi. Iringhowi zresztą idee socjalistyczne w ich przedwojennym kształcie nie były obce.
Ojciec Iringha zajmował się handlem, nie do końca wiadomo, dlaczego wybrał akurat Warszawę. W każdym razie zakochał się w Polce i już został. Jego najstarszy syn Mirosław przyszedł na świat dwa lata przed wybuchem pierwszej wojny światowej.
Przed 1939 r. działał w stowarzyszeniu popularyzującym kulturę naszych południowych sąsiadów, publikował w gazetach. Zarówno tych słowacko-, jak i polsko-języcznych. Pisał głównie felietony i znany był z ciętego, a momentami nawet złośliwego języka. Był zagorzałym społecznikiem, wyczulonym na wszelką niesprawiedliwość. Ostro atakował kapitalistyczny wyzysk przedwojennej Warszawy, litował się nad ubóstwem. Pisywał m.in. do „Gazety Krakowskiej” i „Życia Warszawy”.
ppor. Mirosław Iringh pseudonim „Stanko”, dowódca plutonu 535. AK „Słowaków”
Szarzyzna powojenna
Bezpośredniość, którą wyrobił sobie nazwisko, nie przysłużyła mu się jednak w Polsce Ludowej. Za opisywanie absurdów nowego ustroju został kilkukrotnie zwolniony. Koniec końców nie było w nowej Polsce redakcji, która odważyłaby się opublikować jego teksty.
W latach 50. otworzył mały zakład fotograficzny w Alejach Ujazdowskich. Starsi warszawiacy mogą pamiętać go z Łazienek Królewskich, gdzie w weekendy robił pamiątkowe zdjęcia spacerowiczom.
Po odwilży 1956 roku mógł wreszcie powrócić do zawodu. Mimo to mocno ubodło go, że nie został przyjęty do Związku Dziennikarzy Polskich. Był też jednym z pierwszych popularyzatorów pamięci o Powstaniu, w latach 80. oprowadzał po Warszawie, współorganizował wystawy.
- Był przykładnym mężem i ojcem dwóch córek, z których jedna wciąż żyje. Pikantnych szczegółów tu brak. Jego życie naznaczyła natomiast gruźlica. Na tyle zaawansowana, że tuż po wojnie relegowano go z wojska. Komisja oceniła jego przydatność do służby na 56 proc. Nie pomogło też nałogowe palenie. Nie wspominając o ciężkich ranach odniesionych w Powstaniu - mówi Michał Tomasz Wójciuk z Muzeum Powstania Warszawskiego.
Pod dwiema flagami
Iringh został dowódcą mając zaledwie 31 lat. Nie znał wcześniej większości swoich podkomendnych, w tym sanitariuszek i bardzo młodych Gruzinów, którym polecono zgłosić się do niego na Czerniaków. Nie było wtedy kierunków takich, jak zarządzanie, nikt nie uprawiał coachingu. Musiał okiełznywać emocje kilkudziesięciu osób zróżnicowanych nie tylko wiekowo i płciowo, ale przede wszystkim narodowościowo. Wygląda na to, że się udało.
Oddział Słowaków został bardzo mocno przetrzebiony przez siły wroga, jednak powstańcy trzymali się razem długo po zakończeniu wojny. Organizowali spotkania kombatanckie, a dowódca pomagał im tak długo jak mógł. Wyciągał z więzienia dzieci swoich podkomendnych aresztowane za działalność opozycyjną w „Solidarności” i to już jako ciężko chory emeryt chodzący od drzwi do drzwi. Odszedł w 1985 roku. Warszawa uhonorowała go niepozornym skwerkiem w Śródmieściu. Do kamienia przytwierdzono tablicę z inskrypcjami po polsku i po słowacku. Przechodnie, jak to często bywa, nie mają pojęcia, kim był człowiek, przez którego placyk właśnie przemykają.
Cenne drobiażdżki
Wiele historii powstańców-cudzoziemców to zaledwie urywki wspomnień czy danych. O walczących wiadomo niewiele więcej. Choćby 16-letnia sanitariuszka Irena Schirtładze działająca wcześniej w konspiracji. Zginęła w Powstaniu opatrując pod gradem kul dowódcę jednego z oddziałów Batalionu „Zośka”. Mężczyzna przeżył Powstanie. Irena była Gruzinką, a jej ojciec, kapitan po wyższych szkołach wojskowych, został rozstrzelany w Katyniu. Reszta się zaciera.
O Ormianinie, Wartanie Czagacbannianie wiemy, że choć był kucharzem, zginął z bronią w ręku. W momencie niemieckiego ataku, kiedy wiadomo już było, że oddział zostanie rozbity, poprosił o pistolet. Chciał zginąć w walce. Przed wojną Czagacbannian, podobnie jak August Agbola grał w zespole, którego był liderem. Grali jazz i nazywali się Wartan Boys.
strz. Wartan Czagacbannian „Wartan”, żołnierz 4. kompanii Batalionu „Tum” pochodzenia ormiańskiego
Ogromną odwagą wykazał się w Powstaniu Francuz, którego personaliów dziś nawet nie znamy. Historycy z Muzeum Powstania Warszawskiego nazywają go pseudonimem „Gwiazdka”. W walkach na Czerniakowie w okolicach ulicy Przemysłowej rzucił się na minę typu goliat. W ten sposób rozbroił ją, ratując swój oddział, choć przypłacił to własnym życiem.
Innym brawurowym powstańcem-cudzoziemcem był 24-letni Hubert Vengoli, z zawodu nauczyciel. Po tym jak Trzecia Rzesza zajęła jego rodzinną Alzację w 1940 roku, został przymusowo wcielony do Wehrmachtu. Gdy jego oddział odesłano do pacyfikowania Warszawy, otworzył ogień do niemieckiego oddziału, w którego szeregach miał walczyć. Pomógł powstańcom komapnii „Grażyna”, a potem do nich dołączył. Walczył po polskiej stronie do połowy sierpnia. Powstania nie przeżył.
Może i na tle 54 tysięcy powstańców 300 cudzoziemców to niewiele. Z drugiej strony, zwykliśmy myśleć o Powstaniu jako o walce nie tyle kraju, ile miasta. Co za tym idzie, sam fakt udziału obcokrajowców budzi zdziwienie. Tym większe, jeśli weźmiemy pod uwagę zawłaszczenie w ostatnich latach mitu powstańczego przez osoby, którym niekiedy daleko do tolerancji.
Udział cudzoziemców w Powstaniu Warszawskim to piękna i cenna lekcja, o tyle, o ile można nazwać w ogóle nazywać lekcją cudzą śmierć. Przypomina o idealizmie, który potrafi wyrastać ponad podziałami i różnicami, tak zdawać by się mogło podstawowymi, jak niemożność skomunikowania się w tym samym języku.