Zażądał 2 tys. zł za wynajem. "WC nie było nawet podłączone do ścieków"
O trudnej sytuacji na rynku wynajmu mieszkań mówi się od dawna, ale tak źle jeszcze nie było. Jak grzyby po deszczu wyrastają patooferty. Właściciele oferują m.in. minipokoje, które znajdują się w szafie, czy garaże przerobione na "kawalerki". Ściany zdobi grzyb, a na ogrzewanie nie ma co liczyć.
20.03.2023 06:00
W sieci niedawno pojawiła się oferta wynajmu pokoju. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że ów minipokój, w którym znajdował się mały regał, wersalka i kilka wieszaków, został umieszczony w... szafie. Tak, w szafie z rozsuwanymi drzwiami. Właściciel mieszkania, oferujący wspomniany "pokój", stwierdził w opisie, że jest on idealny dla osoby pracującej, która potrzebuje się w nim jedynie przespać. Za tę przyjemność zażyczył sobie 600 zł miesięcznie. Plusem miał być brak kaucji.
Ku przerażeniu, okazuje się, że takie oferty wynajmu - w szczególności w największych miastach w Polsce, zdarzają się coraz częściej. Pokoje w szafie, w garażu czy w piwnicy, bez ogrzewania, wentylacji czy WC podłączonego do ścieków, zdaniem wynajmujących są "świetnymi ofertami" w dobie inflacji i kuriozalnych cen. Czy to jednak nie przesada?
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
"Płaciliśmy za to 1300 zł miesięcznie"
- Przez pół roku mieszkałam w "piwnicy" przerobionej na pokój. Miałam jedno okno, które musiało być cały czas zasłonięte, i wentylację wychodzącą na garaż, który był za ścianą. W pewnym momencie sąsiedzi zatkali wentylację szmatką, więc w "pokoju" zrobił się grzyb, a ja nie mogłam włączyć ogrzewania. Istne piekło - opowiada w rozmowie z Wirtualną Polską Klaudia z Krakowa.
Klaudia wprowadziła się do "piwnicy" po swojej koleżance. Wcześniej szukała mieszkania przez ponad pół roku, a ta oferta początkowo wydawała się niezła. Kiedy jednak tam zamieszkała, szybko zmieniła zdanie. Mówi, że nie wie, co było gorsze - rozprzestrzeniający się grzyb, który był nie do zatrzymania, brak wentylacji czy może ogrzewania, przez co całą zimę musiała siedzieć ubrana w kilka grubych warstw.
- Najpierw płaciłam za to 1050 zł. Po kilku miesiącach wprowadził się mój chłopak, więc właściciel podniósł kwotę do 1300 zł. Długo tam jednak nie wytrzymaliśmy. W pewnym momencie były takie mrozy, że nie byliśmy w stanie tego znieść - mówi Klaudia.
- Gdy wyskoczył nam grzyb, właściciel go po prostu zamalował, bo to było dla niego najlepszym rozwiązaniem. Kiedy zepsuła się pralka, nowej nie chciał kupić, a tamta rwała nam ubrania i niczego nie dopierała. Z lodówki lała się woda, a piekarnik palił jedzenie - dodaje.
"WC nie było nawet podłączone do ścieków"
12 m kw. na dwie osoby i psa? Kasia, która wynajmowała taką mikrokawalerkę razem z partnerem we Wrocławiu, nie ukrywa, że było ciężko. Wtedy byli jednak w sytuacji bez wyjścia. W planach mieli zakup własnego mieszkania, lecz pojawiły się problemy ze zdobyciem kredytu. Deweloper zaproponował im wówczas mikrokawalerkę, na którą się zdecydowali. Ta okazała się być jednak mieszkaniem podzielonym na cztery "kawalerki".
- Mieszkaliśmy tam od sierpnia 2020 roku do lutego 2021 roku. To były niby pokoje, niby mikrokawalerki, nawet nie wiem, jak można to nazwać. Każdy pokój był zamykany na klucz. Zaraz przy drzwiach, po lewej stronie był 1,5-metrowy blat kuchenny ze zlewem i jednym palnikiem elektrycznym. Do tego mała lodówka. Większy krok i byliśmy w "sypialni", czyli na łóżku, które zajmowało 3/4 powierzchni. Po lewej stronie od łóżka znajdowały się drzwi do łazienki - w odległości idealnej, żeby tylko dało się je otworzyć. W łazience zlew, kabina i WC, które nie było nawet podłączone do ścieków. W zamian była rozdrabniarka - mówi Kasia.
- Bez zbędnego opowiadania, na jakiej zasadzie to wszystko działało - smród był nie do wytrzymania. Sprzęty i materiały z "odzysku", więc kiedyś doszło do bolesnego wypadku - połowa blatu, zrobiona ze sklejki, zerwała się i spadła mi na nogi - opowiada dalej.
Kasia i jej partner płacili za wynajem kawalerki 1300 zł. Inne pary, które mieszkały z nimi - 1800 zł. Z racji polecenia przez dewelopera mieli "zniżkę", a większą część zarabianych pieniędzy chcieli przeznaczać w tamtym czasie na własne mieszkanie. Dodatkowo, właściciel zgodził się na psa, co nie jest dziś takie oczywiste.
- Przeżyliśmy to, ale gdybyśmy nie byli wtedy razem już kilka dobrych lat, pewnie doszłoby przez to wszystko do rozstania - podsumowuje.
"Było ciasno jak w klatce dla chomika"
- Miałam mieszkać w domu jednorodzinnym, z którego zrobiono 20 pokoi dla 20 dziewczyn - mówi Wirtualnej Polsce Marta, mieszkanka Wrocławia.
Martę skusiła przede wszystkim cena - 450 zł za wynajem za miesiąc. Kiedy poszła jednak obejrzeć, jak ma wyglądać jej pokój, zrezygnowała. Wspomina, że pokój był tak ciasny, że czuła się tam "jak w klatce dla chomika". Mogła się w nim jedynie obrócić.
- Wyglądało to katastrofalnie, jak w więzieniu. 20 pokoi. Kilka z nich połączonych długim korytarzem. Mnóstwo drzwi. Można było się zgubić albo pomylić drzwi do swojego pokoju z innym. Ściany były zrobione z dykty. Na wszystkie dziewczyny trzy łazienki i jedna kuchnia. Właściciel od razu zaznaczył, że nie można zapraszać innych osób, a tym bardziej partnerów, bo inne dziewczyny nie będą czuły się komfortowo - opowiada.
- Całe szczęście, że znalazłam wtedy inny pokój do wynajęcia. Ok. 200 zł droższy, ale bez porównania, jeżeli chodzi o przestrzeń i komfort mieszkania. Nie byłabym w stanie mieszkać w tamtym, bo nie miałabym w ogóle prywatności - podsumowuje w rozmowie.
"Mieszkaliśmy w garażu"
Ola dla swojego partnera przeprowadziła się do małego miasta, w którym z wynajmem było ciężko. Mówi, że "wzięli pierwsze lepsze", które było zrobione w garażu przy domu właściciela. Cena nie była tragiczna, bo 800 zł plus media. Myśleli, że dadzą tam radę.
- Początkowo nie było źle, do momentu, kiedy zaczęło robić się zimno. Zdawałam sobie sprawę, że to był garaż przerobiony na mieszkanie, ale jednak za coś płaciliśmy. Mieliśmy grzejnik, ale do połowy listopada o ogrzewaniu nie było mowy. Wilgoć była więc non stop, a w ciągu kilku tygodni na ścianach wyszedł grzyb - wspomina Ola.
Dodaje, że w pewnym momencie pojawiły się również problemy ze sprzętami. Wszystko zaczęło się psuć, a pralka w trakcie użytkowania "praktycznie się zagotowała i spaliła". - Całe szczęście, że udało nam się znaleźć coś innego, bo byliśmy już na skraju - oznajmia.
Aleksandra Lewandowska, dziennikarka Wirtualnej Polski
Zapraszamy na grupę FB - #Samodbałość. To tu będziemy informować na bieżąco o wywiadach, nowych historiach. Dołączcie do nas i zaproście wszystkie znajome. Czekamy na was!
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl.