Żłobek – to jest to!
Pierwsze koty za płoty za nami, jutro trzeci dzień w żłobku. Podobno są dwa rodzaje maluchów. Jedne już pierwszego dnia w żłobku czują się fantastycznie, machają rodzicom na pożegnanie i idą razem z dziećmi bawić się w „idzie lisek koło drogi"...
Wreszcie bramy żłobka stanęły przed nami otworem. Co prawda nie jest to placówka publiczna, więc płacimy jak za przysłowiowe zboże, ale za to jest miło, ładnie i naprawdę z sensem. A Jadźka? Jak to ona – obserwuje, patrzy, a po przebudzeniu i zjedzeniu kanapki z szynką na śniadanie woła do nas: „Dzieci!”
Podobno są dwa rodzaje maluchów. Jedne już pierwszego dnia w żłobku czują się fantastycznie, machają rodzicom na pożegnanie i idą razem z dziećmi bawić się w „idzie lisek koło drogi”. Często jednak takie dzieci po jakimś tygodniu dopada kryzys. Dochodzi do nich fakt, że te zabawy, te inne maluchy i te obiadki w żłobku to tak już na stałe, czas spędzany z mamą i tatą został dramatycznie skrócony. Kryzys przechodzi po dniach kilku jak ręką odjął i tak oto dziecko przeszło pierwszą naukę życia – nagle odkrywa, że wszystko się zmienia. Panta rei, jak powiedział jakiś czas temu niejaki Heraklit.
Drugi typ „żłobkarza” to taki, który od momentu przekroczenia progu placówki musi być bardzo pilnie w innym miejscu. Wrzaski, krzyki, kopniaki, wyrywanie się opiekunkom i olbrzymie pragnienie wtulenia się w ramiona rodziców przechodzą jednak jak ręką odjął po kilku dniach.
Ulubionym typem, a raczej podtypem mojej siostrzenicy pracującej w żłobku, jest jednak całkiem inny model - na tak zwanego „ściemniacza”. Jest taki jeden Kajtek, co za każdym razem, kiedy mama żegna się z nim rano oddając go w ręce wykwalifikowanych pracowników placówki, zalewa się krokodylimi łzami. Serce matki nie z kamienia, biedna kobieta więc z wyrzutami sumienia i ściśniętym gardłem powłócząc nogami idzie do pracy na osiem godzin. Kiedy wraca, Kajtek wita ją tak jak pożegnał. Z oczu leje się słona woda, a z nosa ciekną smarki. Matka wyrzuca sobie jak bardzo złą jest matką, jak jej dziecko cierpi musząc zostać w znienawidzonym żłobku. Tylko że prawda jest nieco inna… W Kajetana jak tylko rano mama zniknie z horyzontu widocznego za oknem, wstępuje nowy duch. Uśmiech od ucha do ucha, hulanki i swawole – żadnej łzy, żadnego grymaszenia, ani śladu tęsknoty. Jak tu teraz powiedzieć to matce tak, żeby uwierzyła? Przecież w żłobku widzi swojego synka tylko i wyłącznie na skraju histerii. Ale, ale, miało być
coś o Jadźce.
Jadźka na razie podpada pod typ pierwszy. Zero problemu, maksimum koncentracji na tym, co dzieje się wokół niej. Najbardziej w żłobku, jako miłośniczce jedzenia, podobają jej się posiłki. Widziałam jak jadła drugie śniadanie. Na stole, przy którym siedziało czworo dzieci, postawiono dwa talerze z pokrojonymi kanapkami. Jadźka od razu sięgnęła po jeden i cały opróżniła sama. Na obiad zjadła danie główne (sama, sama!) i dwie porcje zupy. Jak ją odbierałam, nie mogła mi dać buzi, bo musiała dokończyć flipsa. Oj ten mój pulpet! Dużą atrakcją jest dla niej toaleta. Zaprowadziła mnie tak mówiąc z chrupką w ustach: „Si, si”. Na ścianie jest namalowany duży delfin, a umywalka jest wreszcie na odpowiedniej wysokości! Raj normalnie.
Mi jako mamie najbardziej w żłobku podoba się podejście do dzieci. Wyznaje się tam zasadę wychowawczą zaczerpniętą od Marii Montessori. Brzmi ona nie inaczej jak: „Pomóż mi zrobić to samemu.” Hasło idealne dla naszej córki, która odpędza się od robienia za nią wielu czynności. Metoda to po prostu stawianie na wybór czasu i miejsca zabawy, rozwijanie samodzielności dziecka i niezależności w działaniu. Dzięki takiej wolności mali ludzie uniezależniają się od dorosłych i jednocześnie uczą się wyrastać na autonomiczne jednostki. Mamicórką nigdy nie była, a teraz to dopiero nam pokaże, jaka jest niezależna!
Pierwsze koty za płoty za nami, jutro trzeci dzień w żłobku. Mam tylko nadzieję, że kryzys nie przyjdzie i Jadźka prawdziwie pokocha przebywanie razem z dziećmi. Dzisiaj poszła „do szkoły” w sukience ze Świnką Peppą. Zapunktowała wśród rówieśników już na wejściu.