4671,74 zł - tyle nauczycielka wydała w tym roku na materiały dla uczniów. Dla społeczeństwa wciąż jest darmozjadem
Darmozjad, pasożyt, nauczyciel - znajdź różnicę. Tak mogłaby się nazywać jedna z naszych narodowych rozrywek, popularna w okresie wakacyjnym, ale obijająca się o społeczny dyskurs w zasadzie przez cały rok. Znacznie rzadziej pojawi się w nim kwota taka jak 4671,74 zł. Właśnie tyle w minionym roku szkolnym wydała na pomoce naukowe jedna z częstochowskich nauczycielek. - Od lat wiadomo, że nauczyciel sponsoruje oświatę - pisze na Facebooku jej koleżanka. Obie mają na koncie tytuł Nauczycielek Roku. Obie słyszą, że utrzymują się kosztem państwa.
4671 złotych i 74 grosze - to dużo czy mało? Anna Sosna, nauczycielka, która od trzech lat publicznie dzieli się kosztami, jakie ponosi w związku ze swoją pracą, mówi, że nie żal jej tych pieniędzy. W tym roku wyszło trochę więcej niż w ubiegłym, ale taka praca. Jeśli traktuje się ją jak misję i chce się zrobić wszystko, by lekcje były naprawdę wartościowe, najczęściej trzeba samemu o to zadbać.
Za sobą ma już 17 lat spędzonych w klasie, uczy angielskiego. W tym roku zapłaciła za gry, książki, nagrody dla uczniów, artykuły papiernicze, dekoracje sali, tusze do drukarki, pomoce dydaktyczne i własne szkolenia - koszt tych ostatnich był akurat najmniejszy. Kiedy pytam ją, od kiedy sięga do własnego portfela, żeby dzieci miały czym dekorować sale, mówi wprost - od początku. - Nie znam nauczyciela, który nie dokładałby z własnej kieszeni. Ja pracuję od 17 lat, ale mam starsze koleżanki, które mówią, że zawsze tak było - dodaje.
Niedowiarków wysyła do losowych szkół w całej Polsce, nie tylko w jej rodzinnej Częstochowie. W większości można wskazać palcem, co zostało przyniesione z domu przez nauczyciela. - Może nie meble - chociaż i to się zdarza, ale na przykład gry, wyposażenie sal. Bardzo często nauczyciele przynoszą do pracy swój sprzęt elektroniczny: komputery, tablety, magnetofony. O tym wiedzą wszyscy nauczyciele, ale z jakiegoś powodu nie dociera to do świadomości społecznej - opowiada nauczycielka.
W sposób świadomy i systematyczny dokumentuje wydatki od trzech lat, ale wcześniej zdarzało jej się już zbierać rachunki i pokazywać je uczniom albo kolegom i koleżankom w pokoju nauczycielskim. Reakcje? - Inne nauczyciele kiwali głowami i pewnie podliczali w myślach, ile oni wydali. Pojawia się też bunt, bo z jednej strony kupujemy nie dlatego, że ktoś nas do tego zmusza, to nasz wybór. Jednak z drugiej strony, jeśli chcemy mieć takie stanowisko pracy, o jakim marzymy, musimy sami sobie pomóc. Wielu nauczycieli czuje żal o to, że wymagania są ogromne, a warunki pracy często niedostateczne.
- Ja nigdy nie liczyłam, ale w tym roku zmieniłam domową drukarkę na tańszą w eksploatacji - pisze jedna z nauczycielek pod postem Anny. - Kopiowanie w szkole jest trudne, są wieczne kolejki.
- Czasami sam komputer, który nauczyciel musiał kupić, by z prywatnym przychodzić do pracy i uzupełniać dziennik elektroniczny na biurku, a nie na wspólnym niemalże atari w pokoju nauczycielskim, tyle kosztuje. Niestety - pisze jeszcze jedna nauczycielka.
- Chciałabym się zmieścić w tej kwocie... - dodaje inna.
- Mój mąż, który jest stolarzem, po pracy montuje mi konstrukcje do szkolnych przedstawień - mówi mi jedna z nauczycielek z 25-letnim stażem.
31-letni Marcin, nauczyciel historii z jednej z warszawskich prywatnych szkół opowiada, że wcześniej nie zbierał paragonów, ale kiedy zorientował się, że na pomoce naukowe, dodatkowe bilety dla dzieci, bo rodzice zapomnieli pieniędzy, czy artykuły związane z angażującymi dzieci zajęciami dodatkowymi z archeologii wydaje dużą część swojej pensji, zaczął to robić. – Nie zawsze udaje się z powrotem odzyskać te pieniądze. Czasami słyszę, że coś mogłem zrobić taniej, albo że coś było niepotrzebne. Zauważyłem też, że szkoła przyzwyczaja się do tego, że nauczyciele wykładają pieniądze z własnej kieszeni - mówi.
- Ktoś napisał w komentarzu pod moim postem, że w ten sposób okradamy własne rodziny. To prawda - zauważa Anna Sosna. - Odbierając rodzinie te pieniądze, pozbawiłam ją na przykład wyjazdu wakacyjnego, dla kogoś innego to mogą być nowe meble kuchenne. Cóż, może górnolotnie to zabrzmi, ale zawód nauczyciela jest związany ze służbą i większość z nas to ludzie, dla których mniej ważne będą pieniądze, a bardziej inne, niematerialne wartości. I pewnie dlatego nie było mi żal wydawać pieniędzy na moich uczniów - dodaje anglistka.
Nauczyciele nie muszą nic kupować z własnej kieszeni, ale najczęściej to robią. Bo sami chcą podnieść jakość swoich lekcji, bo społeczeństwo oczekuje, że w klasie będą robić prawdziwe show. Tych oczekiwań społecznych jest zresztą cały worek, więcej od nich jest tylko pretensji i złości.
- Każda wzmianka w prasie czy w internecie na temat sytuacji nauczycieli kończy się publicznym linczem. Manipuluje się danymi, podaje się nieprawdziwe informacje. Mówi się o tym, że bardzo dobrze, że nas zwalniają. Że jesteśmy nierobami i pasożytami. Jedna z komentujących pań mówiła o wysysaniu państwa przez nauczycieli, o utrzymywaniu się kosztem państwa - opowiada anglistka z Częstochowy. Zamiast złości w jej głosie słyszę tylko zrezygnowanie.
Jej zdaniem złości ze strony społeczeństwa jest coraz więcej. Bo "o co wam znowu chodzi, skoro tak mało pracujecie, lenie?".
- To zupełna nieznajomość specyfiki pracy nauczyciela. Ludzie pamiętają tylko o godzinach, które stanowią pensum, a więc tych przy tablicy - odpowiada na częsty zarzut anglistka. - Nie pamiętają, że nauczyciel pracuje 40 godzin w tygodniu, a jak pokazało badanie IBE z 2013 roku, w rzeczywistości prawie 47 rodzin tygodniowo. Ludzie nie zdają sobie sprawy z tego, że solidne przygotowanie lekcji i pomocy naukowych po prostu zajmuje dużo czasu. Do tego dochodzi jeszcze przygotowywanie akademii i przedstawień, sprawdzanie prac pisemnych, pisanie raportów, analizowanie własnej pracy. Tego się nie widzi, bo często nie wykonujemy tego w szkołach, tylko w domu - tam mamy komputery, drukarki, laminatory, w szkołach nie - wyjaśnia.
Temat wraca w miesiącach letnich, bo solą w oku wielu Polaków jest myśl, że kiedy oni widzą słońce wyłącznie zza okien biura, nauczyciele z pewnością spędzają urlop na Bora Bora, pływając z delfinami. Zdaniem Anny Książek dwa miesiące wakacji to mit - są w pracy do pierwszych tygodni lipca, a jeśli w szkole prowadzona jest rekrutacja, do połowy lipca. Z powrotem pojawiają się w niej w połowie sierpnia, w między czasie muszą uzupełnić dokumentację, zrobić porządek i przygotować klasy.
- Nie znam nauczycieli, którzy przynajmniej części wakacji nie poświęcają na przygotowanie się do nowego roku szkolnego, czytanie literatury fachowej. Część nauczycieli pisze swoje autorskie innowacyjne programy. Trzeba przejrzeć podręczniki, niekiedy te są zmieniane, innym razem wchodzą nowe reformy i siłą rzeczy pojawiają się nowe dokumenty i podstawy programowe. Zdarzyło mi się, że w jedne wakacje napisałam zeszyty kart prac na cały rok szkolny dla trzech roczników gimnazjalistów. Zajęło mi to cały miesiąc - wylicza.
Zarzutów jest o wiele więcej, ale jak przyznaje Anna Sosna, często dotyczą spraw, na które nauczyciele nie mają wpływu - jak czas pracy czy podstawa programowa. Anglistka niezliczoną liczbę razy słyszała w autobusie czy tramwaju, jak ludzie wieszali psy na jej grupie zawodowej. Dlatego marzy się jej akcja ratunkowa dla wizerunku nauczyciela, jaką kilka lat temu zafundowała sobie Norwegia. - Specyficzny klimat w mediach, ciągłe zarzuty przyczyniły się tam do spadku atrakcyjności i pozycji zawodu. Rząd podjął więc współpracę z mediami, aby zminimalizować liczbę ostrych, nieuzasadnionych ataków. Teraz obie strony na temat pracowników oświaty wypowiadają się w sposób bardzo wyważony, zawsze poparty wymiernymi danymi i głęboką analizą problemu. Artykuł typu "ranking prezentów dla nauczycieli" byłby tam nie do pomyślenia - wyjaśnia anglistka.
- Gdyby nasz rząd - choć nie jest to tylko kwestia działań obecnych władz - we współpracy z nauczycielami, mediami i instytucjami związanymi z edukacją, przyjęły taki pakt, to na pewno wizerunek nauczyciela poprawiłby się - dodaje.