#50tonowe30. Na zmianę nigdy nie jest za późno
Kiedy ponad 10 lat temu na jakimś wydarzeniu, w którym uczestniczyła, mężczyzna z hawajskimi kwiatami na szyi opowiadał o podróżach, ona myślała: „ja to chyba w innym życiu”. Tymczasem swoje 40. urodziny obchodziła na Karaibach. Ania Witowska, bo o niej mowa, przemeblowała całkowicie swoje życie. Sięgnęła dna, żeby dziś mówić: „jestem szczęśliwa”. Pomaga innym kobietom w dążeniu do lepszego życia, do akceptacji siebie i w efekcie do szczęścia. Jak sama mówi, stworzyła swój mały świat, czyli Kobiecy Punkt Widzenia, i podczas warsztatów tłumaczy kobietom: „Masz moc. Tylko od ciebie zależy, czy będziesz szczęśliwa”.
22.11.2016 | aktual.: 12.05.2017 08:54
Jak twoje życie wyglądało 20 lat temu?
Hmm… 20 lat temu byłam mamą 4-letniego chłopca. Pracowałam w hurtowni na kasie, byłam od wystawiania towaru, właściwie od wszystkiego. Wtedy wynajmowałam jakieś mieszkanie i miałam zadłużenie w spółdzielni, bo nie byłam w stanie opłacić czynszu. Moja mama przynosiła mi jedzenie, bo mi nie starczało na zakupy. Marzyłam o tym, że któregoś dnia spotkam mężczyznę, który się mną zajmie.
Wtedy nikogo takiego nie było?
W tamtym momencie jeszcze nie.
Co takiego musiało się wydarzyć, że dziś jesteś w zupełnie innym miejscu?
Musiałam dostać obuchem w głowę. I to tak konkretnie. To właśnie wtedy, 20 lat temu, weszłam w relację z dużo starszym ode mnie panem, który był w stanie się mną zaopiekować, tyle tylko, że ta jego opieka była dosyć brutalna, bo zawsze miało być tak, jak on chce.
A ja w tym związku weszłam w rolę idealnej pani domu: codziennie obiad dwudaniowy plus deser, ciasto w każdy weekend, niezależnie od tego, czy jechałam na studia, czy nie. Otwierałam mu drzwi w bieliźnie, żeby był usatysfakcjonowany, bo wtedy wierzyłam, że jak nie dasz mu seksu, to on pójdzie gdzie indziej. Urodziłam drugie dziecko. Pracowałam w jego firmie jako przedstawiciel handlowy i wkładałam do budżetu 120 proc., bo regularnie zaciągałam debety na koncie, a on, który miał firmę, ciągle mówił, że nie ma pieniędzy. Ta relacja trwała parę ładnych lat.
Rozumiem, że się skończyła.
No tak, skończyła się tym, że on mnie skatował. Dlatego mówiłam, że aby się obudzić, potrzebowałam dostać obuchem w łeb.
To tak niemal dosłownie…
Nim to się jednak stało, zachorowałam, miałam zapalenie otrzewnej. Przez dwa miesiące tłukłam się od lekarza do lekarza, a ci nie wiedzieli, co mi jest. Kiedy trafiłam na konsultację do szpitala wojskowego, 50 minut później byłam na sali operacyjnej. Było ze mną bardzo źle. Pielęgniarki mówiły: „A ta Witowska to jeszcze żyje?”. Moim rodzicom powiedziano, że mam małe szanse na przeżycie, że można jedynie liczyć na to, że młody organizm zawalczy i da sobie radę.
Kiedy wróciłam ze szpitala do domu, mój związek wchodził w najgorszą dla mnie fazę. Zostałam zupełnie zdominowana, on zamknął mnie w domu, zwolnił z pracy. Ja byłam kompletnie od niego uzależniona, a on był chorobliwie zazdrosny. Potrafił zadzwonić po tym, jak wychodziłam jeszcze do pracy, i mówić: „widzę, że założyłaś takie i takie majtki, pojechałaś się puszczać?”. Nie wytrzymałam. Pewnego dnia nastąpił moment buntu.
W międzyczasie znowu pracowałam, byłam regionalnym przedstawicielem handlowym, miałam pod sobą pół Polski. Praca wymagała wysyłania co weekend raportów. I podczas jednego z takich weekendów mój ówczesny facet powiedział: „pokaż telefon”, a ja wtedy pierwszy raz powiedziałam „nie”. Skończyło się to dla mnie tragicznie. Potłukł mnie bardzo mocno, uciekłam przez okno w łazience. Następnego dnia wróciłam z policją po moje dzieci. Z pomocą rodziców wzięłam kredyt, kupiłam mieszkanie i myślałam, że złapałam Pana Boga za nogi, bo się uwolniłam od tej toksycznej relacji. A wpadłam w depresję, której nikt w dodatku nie widział. Musiałam ratować się lekami, żyłam od tabletki do tabletki. Włączyło mi się poczucie winy, że przerąbałam swoje życie, że moje dzieci nie mają pełnej rodziny, że jestem do bani, bo pozwoliłam na taką sytuację, i że nie radzę sobie finansowo. Bo to on został z firmą, z domem, z autem, a ja z debetem na koncie i kredytem.
Podobno czasami trzeba sięgnąć dna, żeby się odbić. To wtedy zaczęłaś zmieniać swoje życie?
Tak naprawdę pierwszym momentem zwrotnym była moja choroba, kiedy leżałam bezwładnie na szpitalnym łóżku i zastanawiałam się, dlaczego mnie to wszystko spotyka. To wtedy doszłam do wniosku, że to nie wszyscy wokół są winni tego, jak wygląda moje życie, tylko winna jestem ja sama. Dostawałam masę różnych informacji zwrotnych, ale nie chciałam ich widzieć, w związku z tym musiałam dostać dosadną naukę. Dowiedziałam się o sobie, że jestem ofiarą, że mam syndrom ofiary i że nie jestem dla siebie ważna, że liczy się każdy, tylko nie ja… W tamtym okresie odkryłam Louise Hay. Pamiętam, jak pojechałam do sklepu w Szczecinie i kupiłam jej kasetę, na którą musiałam odkładać kupę czasu. Przyklejałam wszędzie w domu kartki afirmujące moje szczęścia, wzmacnianie siebie, a mój partner powtarzał: „i tak nic nie osiągniesz, beze mnie jesteś nikim, nic nie znaczysz, beze mnie zginiesz”. Ale to wtedy zaczął się proces zmian.
Długo trwał?
Wiesz co, no nic nie dzieje się na już i na teraz. Zmiana wymaga czasu i pracy – w myśleniu, w dostrzeganiu perspektywy, w widzeniu możliwości i rozwiązań. Ja siedziałam i czytałam. Chłonęłam wiedzę o sile własnego umysłu, o słuchaniu swoich emocji, o pracy nad własnymi przekonaniami. Wszystko, co do mnie spływało, testowałam na sobie. Potęga podświadomości? Co to? Dobra, zastosuję. Praca z przekonaniami? Czemu nie? Z lepszym bądź gorszym skutkiem, ale się powoli udawało.
Ile miałaś wtedy lat?
Dwadzieścia parę i wtedy – pewnie nie uwierzysz (śmiech) – marzyłam o księciu, który mnie wyratuje od mojego parszywego życia.
Dzisiaj powtarzasz kobietom, że muszą postawić na siebie, że nikt oprócz nich samych nie da im szczęścia.
Wiesz, zawsze można liczyć na to, że znajdzie się ktoś, kto zadba o twoje szczęście i się tobą zajmie. Ale warto siebie spytać: za jaką cenę? Z ilu rzeczy będziesz musiała zrezygnować, do ilu rzeczy i zasad się nagiąć, jak bardzo będziesz musiała zrezygnować z siebie? A w efekcie i tak będziesz nieszczęśliwa, bo będziesz czuła się przymuszona do wielu rzeczy. Emocje, które nie znajdą ujścia na zewnątrz, będziesz tłumić w środku… A stąd już tylko jeden krok do chorób, bo w ten sposób nie da się zdrowo funkcjonować.
Przed chwilą wrzuciłam na Instagrama karteczkę o tym, że ludzie mówią, że chcą miłości w swoich relacjach, a przecież najdłuższą relację w naszym życiu mamy same ze sobą. Więc musimy się najpierw ze sobą dogadać, polubić siebie. Przeżyłam to, doświadczyłam na własne skórze i dzisiaj mówię innym kobietom, że to, jak widzą nas inni, jest naszą własną opinią na nasz temat, niestety.
Kiedy poczułaś się ze sobą dobrze?
Nie wiem. Miałam kilka przełomów w życiu. Pierwszy to szpital, później pobicie, a trzeci taki przełomowy chyba zaliczyłam w sytuacji, kiedy wyczułam u siebie guza piersi. Mieszkałam wtedy w Irlandii ze swoim nowym partnerem, leżałam sobie na leżaczku na zewnątrz domu i robiłam samobadanie piersi. To był czas, kiedy już bardzo mocno pracowałam nad sobą, miałam na tyle dużą samoświadomość, by pomyśleć: „robisz sobie coś złego”, „znowu się pogubiłaś”. Natychmiast poleciałam do Polski, swojej lekarce obiecałam, że z tego wyjdę.
Ja się pytam, kiedy poczułaś się dobrze ze sobą, a ty mówisz o guzie piersi…
Mówię, bo to ważne, bo właśnie wtedy przeszłam proces wybaczania. To było trudne doświadczenie. Wybaczałam wszystkim po kolei, ostatnia na liście byłam ja… Kiedy doszłam do tego punktu, płakałam nad samą sobą, nad tym, jak siebie traktowałam, jaka ja byłam dla siebie okropna, jak ja siebie nienawidziłam, jak to moje podejście sprawiło, że moje życie wyglądało tak, jak wyglądało. Myślałam, że się uduszę od tego płaczu. Nie mogłam przestać. Ale wtedy włączyła mi się empatia wobec samej siebie, akceptacja, no i w konsekwencji miłość. Wracając do twojego pytania – poczułam się dobrze ze sobą, jak puściłam swoje dramaty i zobaczyłam siebie prawdziwą.
Proces wybaczania jest oczyszczającym procesem, bo przechodzisz w nim od bycia ofiarą do momentu, kiedy możesz ruszyć z miejsca, kiedy przestajesz myśleć: to ich, tych wokół wina, że tak się czuję. Wtedy już wiesz, że jeśli nie wybierzesz siebie i własnego szczęścia, to inni będą ciągle pociągać za twoje emocjonalne sznurki i nigdy nie doświadczysz szczęścia. Nie wierzę, że można być w pełni szczęśliwym, nie wybaczając.
A kiedy pojawił się pomysł stworzenia Kobiecego Punktu Widzenia?
To się zbiegło w czasie z wykryciem przeze mnie guza. Uczestniczyłam wtedy on-line w dziesięciodniowym evencie na temat EFT (Technika Emocjonalnej Wolności – przypis red.), czyli pracy z uwalnianiem własnych emocji. W ostatni dzień odbyła się integracyjna medytacja. Pamiętam dom, w który wtedy mieszkałam, siedziałam na takiej złoto-czerwonej sakwie, otworzyłam oczy, a w głowie zapaliła się myśl: „Kobiecy Punkt Widzenia. Zakładam Kobiecy Punkt Widzenia”. Napisałam o tym do mojego przyjaciela, który pytał, co będę robić, wtedy odpowiedziałam, że nie wiem.
Pomysł wziął się z kosmosu, ot tak, po prostu?
Nie do końca. Miałam 16 lat, kiedy urodziłam mojego pierwszego syna. Choć byłam świetną uczennicą, pisałam wiersze, byłam przewodniczącą Samorządu Szkolnego, dyrekcja zwróciła się do mojej mamy z „prośbą” o podpisanie dokumentu mówiącego o tym, że po porodzie nie wrócę do szkoły, żeby nie przynosić wstydu. Wszyscy się wtedy ode mnie odwrócili, choć chwilę wcześniej mówili: „ta Witowska, ona ma potencjał”. To właśnie wtedy – pamiętam te słowa do dziś – obiecałam sobie, że jak będę duża, piękna i bogata, to będę pomagać innym kobietom. (śmiech) Tyle tylko, że wtedy myślałam o domu pomocy, do którego mogłyby trafiać kobiety, które tak jak ja z dnia na dzień stały się wyrzutkami. Natomiast w miarę przemierzania tej mojej drogi uświadomiłam sobie, że takie miejsce byłoby chwilowym rozwiązaniem, że najważniejsze to zmienić najpierw swoje myślenie i nawyki.
Zaufałaś swojej intuicji.
Tak. Moja mama mi mówiła: „Dziecko, na co ty się znowu porywasz? Czy ty nie możesz się trzymać jednego zawodu?”. A ja potrzebuję zmian, bo życie jest zmianą i wraz z naszym wzrostem samoświadomości ewoluujemy. Widzisz, to jest problem wielu kobiet, bo im się wydaje, że stałe, „niezmienialne” równa się bezpieczne, i że potencjalny dyskomfort i nieznane je zabije. Otóż nie zabije! Pomoże wzrosnąć, stać dojrzałą emocjonalne kobietą i poprzez doświadczenia sięgać po własne szczęście. Gdy nie idziemy za tym, co czujemy, zaczynamy się dusić we własnym życiu i odczuwać frustrację, czuć się gorsze, że coś nas omija.
20 lat temu siedziałaś w hurtowni na kasie. Gdzie dzisiaj jesteś?
Dzisiaj mieszkam w Hiszpanii, w przeuroczym miejscu nad morzem. I odpukując w niemalowane powiem, że jeszcze nigdy nie było tak dobrze w moim życiu. Kobiecy Punkt Widzenia się rozwija, robię to, co kocham, żyję na poziomie, który pozwala mi spełniać moje marzenia, widzę na co dzień namacalne efekty mojej pomocy innym kobietom. To jest niesamowite, jak piszą: „kiedy mi źle, myślę, co ty byś zrobiła na moim miejscu i ruszam tyłek z kanapy, zaczynam działać”. Jeśli chodzi o życie prywatne: związkowo nie jestem w stanie prosić o więcej, bo dostaję więcej, niż bym kiedykolwiek zakładała. Mężczyzna, z którym jestem, którego wybrałam, ma totalnego świra na moim punkcie i widzę, jak ta relacja rozwija się w dobrą stronę. Moje dzieci – są cudowne. Jestem z nich szalenie dumna. Radzą sobie świetnie w życiu, są odpowiedzialne, świadome. Jest fajnie. Mam rewelacyjne kontakty z rodzicami. Sama ze sobą czuję się dobrze, choćby nie wiem co. Ale też zdaję sobie sprawę z tego, że by się tak czuć, muszę o to dbać – każdy powinien, to jest codzienna praca. Mój świat jest różowy i ja dziś się w nim dobrze czuję. To jest coś, co jest największą wartością.
Myślisz o tym, gdzie będziesz za 10 lat?
Nie wybiegam w przyszłość w ogóle. Może to zabrzmi butnie, ale dzisiaj wiem, że czego sobie nie postanowię, to uda mi się to osiągnąć.
Partnerem artykułu jest Dermika