#50tonowe30. Po pięćdziesiątce zaczęła spełniać swoje marzenia. Rozwód i wyjazd z Polski jej nie przeszkodziły
Czasem w życiu pojawia się pytanie: „a co by było, gdyby wszystko potoczyło się inaczej?”. Zamknęła firmę, rozwiodła się i wyjechała z kraju. Dziś jej fotografie podbijają serca internautów. Historia Magdaleny Russockiej pokazuje, że nigdy nie jest za późno, by zrobić coś nowego.
*Pani życie to chyba już materiał na film albo może nawet i książkę. W pani zdjęciach zakochali się ludzie na całym świecie, ale nie zawsze ciągnęło panią do fotografii. *
Całe życie nie interesowałam się fotografią, mimo że były mąż fotografował amatorsko. Nigdy nie ciągnęło mnie, żeby wziąć jego aparat do ręki. I tak się jakoś stało, że jak skończyłam 50 lat, to sprezentowałam sobie pierwszy aparat. To był styczeń 2013 roku. Od tego momentu można powiedzieć, że zaczęło się moje nowe życie.
To jak wyglądało to „stare”?
Wcześniej byłam przede wszystkim żoną i matką. Przez wiele lat prowadziłam firmę odzieżową. Były momenty, kiedy bardzo dobrze prosperowała. Potem zaczęła napływać tania odzież z Chin. Pojawiły się problemy finansowe i musiałam firmę zamknąć. Wyemigrowałam do Irlandii. Tam też napotkałam wiele trudności. Długo nie mogłam znaleźć pracy. Zakasałam rękawy i zaczęłam pracować jako pani do sprzątania.
Wyjechała pani na własną rękę?
Tak. Nie znałam języka angielskiego, było to duże utrudnienie, ale jakoś sobie poradziłam. Szukałam na początku pracy jako krawcowa, szwaczka. Niestety okazało się, że wygląda to gorzej niż u nas. Przy tak słabym języku trudno mi było znaleźć coś ciekawego. Zaczęłam sprzątać, co nie było dla mnie żadną ujmą na honorze. Jeśli sprzątałam u siebie w domu, to dlaczego nie mogłam tego robić dla innych? Osoby, które korzystały z moich usług, okazały się bardzo wyrozumiałe i tolerancyjne. Traktowały mnie z szacunkiem. Zupełnie nie przeszkadzało im to, że myję u nich podłogi. Robię to zresztą do dziś, choć teraz mogłabym znaleźć sobie „lepszą” pracę. Ale czy czułabym się w czymś innym swobodniej? Pracuję na własny rachunek i jest mi z tym dobrze.
I nie pomyślała pani nigdy: „ach, miałam swoją firmę, a teraz muszę u kogoś sprzątać”?
Nigdy nie czułam się dobrze, prowadząc tę firmę. Taka była presja okoliczności, żeby robić coś na własny rachunek. Założyłam działalność w trudnym okresie. Pierwsze otwarcie było w 1986 roku. Nie jestem typem kobiety interesu. W dobrych latach jakoś sobie radziłam z poczuciem odgrywania tej niezbyt wygodnej dla mnie roli. Kiedy zaczęły się kłopoty, z chęcią się z tego wycofałam. Praca, którą teraz wykonuję, jest dla mnie pewnego rodzaju terapią. Wychodzę od ostatniego klienta, zamykam drzwi i niczym nie muszę się martwić. Lubię to. Z częścią klientów się zaprzyjaźniłam, organizujemy wspólne spotkania, czasem zapraszam ich do Polski. Dzięki tej pracy mam przestrzeń do realizowania swoich pasji, a prowadząc firmę, żyłam w ciągłym stresie.
Mówi pani, że czuła się źle w roli businesswoman. Wiele jest kobiet, które czują podobnie. Tkwią w takim miejscu swojego życia, które je ogranicza, ale boją się zmian. Pani odważyła się ten krok zrobić.
Nie miałam wyjścia. Starałam się zrobić coś ze swoim życiem, ale nie bardzo mi się udawało. Znajomi mieszkali w Irlandii i to oni mnie namówili, by przyjechać i ratować sytuację finansową. To nie była w pełni świadoma decyzja o nagłej zmianie życia. To się działo powoli. Wyjazd wpłynął pozytywnie na moje życie. To był bardzo dobry krok, ale okazało się to dopiero później. Musiałam jednak zebrać się na odwagę, zabrać walizkę i bez znajomości angielskiego pojechać do obcego kraju. Było to dość obciążające, ale jestem taką osobą, która się nie poddaje. Zaciskam zęby i działam.
Po ilu latach mieszkania w Irlandii zajęła się pani fotografią? Jakie były te pierwsze zdjęcia?
Po sześciu latach. Doskonale pamiętam swoje pierwsze zdjęcia. Byłam akurat w Polsce, obchodziłam pięćdziesiąte urodziny, postanowiłam sprezentować sobie mój pierwszy aparat. Muszę pani powiedzieć, że siedzę dziś dokładnie w tym samym miejscu, w którym siedziałam wtedy, rozpakowując sprzęt. Za oknem, na parapecie siedziały gołębie. Pierwsze zdjęcie zrobiłam właśnie im – fatalne! Nie potrafiłam obsługiwać aparatu. Zaczęłam się tego uczyć, powoli, krok po kroku.
I po prawie czterech latach od gołębi przeszła pani do portretów – trochę onirycznych historii, które są doceniane na świecie.
Kiedy fotografowałam te gołębie, to nie miałam pojęcia, czym się będę zajmować. Zaczęłam od fotografowania przyrody, natury. Wstawałam o trzeciej nad ranem, szłam na łąkę przed pracą, bo wiedziałam, że tam śpią motyle, pokryte poranną rosą. Wyglądało to pięknie, ale nie na moich zdjęciach. Wyszedł kompletny brak doświadczenia, ale to były moje pierwsze próby. Fotografia makro mi nie szła, więc się do niej zniechęciłam. Potem były krajobrazy. Przecież Irlandia taka piękna. Niestety to również mi nie wychodziło. Mimo wszystko te niepowodzenia nie zniechęciły mnie do samej fotografii. Szukałam swojego sposobu wyrażania emocji i pokazywania świata takim, jakim ja go widzę.
Metodą prób i błędów.
Któregoś razu spędzałam z córką czas w Polsce, na wsi u wujka. Ma piękny dworek, w którym mieszka. Córka zaproponowała, żebym zrobiła jej kilka zdjęć. Wyszły dość ciekawie. Jej się bardzo podobały. W tym momencie odkryłam, że przez fotografowanie innych osób najlepiej będę mogła pokazać to, co w mojej głowie siedzi. Okazało się, że to niesamowity sposób na wyrzucenie z siebie pewnych spraw. Tak jak pani powiedziała: niektóre moje zdjęcia są mroczne, oniryczne, trochę smutne. Są odzwierciedleniem tego, czego doświadczyłam w moim życiu.
*Część zdjęć, które można oglądać w pani zbiorach, wydaje się jak wyciągnięte z innej epoki. *
Odkąd pamiętam, mam poczucie, że urodziłam się 150 lat za późno. Nieustannie ciągnie mnie do czasów naszych babć, prababć, do krynolin, starych wnętrz, tykania zegara. Jakąś częścią duszy staram się tam przenieść. Być może odziedziczyłam to po mamie malarce. Jej obrazy były podobne. Już parę osób powiedziało mi, że w moich zdjęciach widzą obrazy mamy. Ten lekko nostalgiczny, romantyczny nastrój.
*Czyli w DNA odziedziczyła pani coś z artysty. *
Nie czuję się artystką i nigdy tak o sobie nie powiem. Ostatnio przeczytałam gdzieś definicję artysty. Są twórcy i artyści. Ci pierwsi tworzą jakieś obrazy, dzieła, a ci drudzy występują na przykład na scenie. Prędzej zaliczę się do twórców…
Zdobyła pani jednak popularność. Ponad 12 tys. obserwatorów na Facebooku i zdjęcia sygnowane przez Vogue.
Moje zdjęcia pojawiły się na Vogue.it – to jest odłam włoskiego Vogue’a, portal, na którym fotografowie z całego świata mogą umieszczać swoje zdjęcia. To jedno z tych miejsc, do których najtrudniej się dostać, niełatwo o akceptację zdjęć. Nie są drukowane, ale są w internetowym portfolio. Dla mnie to duża radość, że ktoś je zaakceptował. W tej chwili mam ponad setkę takich zdjęć. W porównaniu z innymi fotografami, którzy tam publikują, mój dorobek jest bardzo skromny. Jednak jak na starszą panią, która stosunkowo niedawno zajęła się fotografowaniem, nie jest źle. Stoję twardo na ziemi i wiem, że jeszcze wiele nauki przede mną. Jedna z tych rzeczy, która mnie w fotografii cieszy, to rozwój. Fakt, że nie ma temu końca. Nie chciałabym osiągnąć poczucia, że jestem dobra, że wszystko umiem. To byłby mój koniec jako fotografa.
*Chciałam zapytać o to, co najbliżsi sądzą o pani pasji, ale potem zobaczyłam zdjęcie, które zrobiła pani ciężarnej synowej i chyba nie ma wątpliwości, że panią wspierają. *
Bardzo mnie wspierają i sekundują mi. Córka jest jednym z moich najsurowszych krytyków, co sobie niezmiernie cenię. Robi dużo lepsze zdjęcia ode mnie i każde jej słowo jest dla mnie bardzo ważne. Syn, mimo że nie interesuje się fotografią (jest informatykiem), również chętnie dopinguje.
To co doradziłaby pani innym kobietom, które chciałyby coś zmienić, ale boją się wyjść poza swój bezpieczny schemat?
Nie czuję się na tyle kompetentna, żeby komukolwiek radzić. Moje życie do różowych nie należy. Pewnie gdyby nie te parę rzeczy, które się wydarzyły, nie wyszłabym nigdy z tej swojej strefy komfortu. Tak to już jest, że boimy się tego, co nieznane. Lepiej siedzieć w tym, co się zna nieszczęśliwym, niż rzucić wszystko na jedną szalę i zaryzykować. Mogę powiedzieć, że jeśli coś złego dzieje się w życiu, to nie trzeba odbierać tego jako katastrofy. Wielu moich znajomych mówi z podziwem o mojej decyzji o wyjeździe. W takiej sytuacji, w jakiej byłam ja, najlepiej nie myśleć o konsekwencjach. Wyjeżdżając do Irlandii, nie wiedziałam, że odmieni to moje życie tak pozytywnie.
A ta decyzja odmieniła też pani życie prywatne? Zdecydowała się pani ponownie na związek?
Jestem szczęśliwą rozwódką bez zamiaru ponownego związania się. Moje małżeństwo było nieudane. Nie leczę już ran, ale cały czas jestem na etapie radości z tego, że sama o sobie decyduję. Robię to, co uważam za stosowne, a nie to, co widziałby ktoś inny. To radość, że sama o sobie stanowię i dobrze sobie radzę. A przez większość życia mówiono mi, że w pojedynkę nie dam rady.
Myśli pani o powrocie do Polski?
To będzie kolejna niełatwa decyzja. Pewnie bardziej świadoma niż wyjazd, bo ten podyktowany był okolicznościami. Nie boję się tej decyzji.
Ale etap pod nazwą „fotografia” długo się jeszcze nie skończy. Ma pani jakieś „fotograficzne” marzenia?
One już powoli się spełniają. Od momentu, w którym zaczęłam opowiadać historię zdjęciami, chciałam zobaczyć swoją fotografię na okładce książki. Bardzo lubię oglądać okładki, między innymi po to chodzę do księgarń. Potrafię spędzić godzinę albo dwie na ich przeglądaniu. W zeszłym roku skontaktowały się ze mną dwie agencje, które zajmują się właśnie dystrybucją zdjęć. Pięć moich fotografii sprzedałam na okładki książek. Innych takich marzeń jeszcze nie mam. Nie mam ambicji, by pokazać swoje prace w prestiżowych magazynach, ale może na okładce jakiegoś bestselleru? Albo dostać zamówienie od konkretnego autora?
O tyle dobrze poukładało się moje życie, że bez specjalnego zabiegania dzieją się fajne rzeczy. Kolejne drzwi otwierają się same. Cieszę się tym, co mam i że mogę fotografować. A cała reszta? Jak ma przyjść, to przyjdzie.
Partnerem artykułu jest Dermika