A to seler
Moda na slow food opanowała Włochy doszczętnie. Tutaj fast food w postaci hamburgerów, jedzonych w biegu kebabów, chipsów podjadanych w samochodzie czy batonów zjadanych w przerwie między wykładami (zamiast obiadu) - ten styl jedzenia pewnie w ogóle się nie przyjął.
Moda na slow food opanowała Włochy doszczętnie. Tutaj fast food w postaci hamburgerów, jedzonych w biegu kebabów, chipsów podjadanych w samochodzie czy batonów zjadanych w przerwie między wykładami (zamiast obiadu) - ten styl jedzenia pewnie w ogóle się nie przyjął.
Obserwując włoskie wsie i miasteczka podczas wizyty u znajomych w malutkiej miejscowości Trevi, stwierdzam, że pojęcie slow food’u to za mało, by określić ich żarliwy wręcz stosunek do produktów żywnościowych. To już w zasadzie zakrawa o kult. Kult oliwy, kult wina, salami czy… selera naciowego.
W Trevi mieszka około pięć tysięcy Włochów, którzy po prostu pękają z dumy z powodu specjalnej, bardzo rzadkiej odmiany selera naciowego. Kelnerka w skromnej trattorii dała nam cały wykład o tym, że seler ten, zwany "sedano nero", rośnie wyłącznie na niewielkim skrawku ziemi wokół tego miasta. A w październiku trwa sezon na tenże przysmak. W końcu namówiła mnie na zupę z selera, a na drugie danie seler nadziewany warzywami i mięsem mielonym. Zupa krem była skropiona z góry nie śmietaną, ale świeżą oliwą (tłoczoną kilka dni temu).
Sklepy spożywcze wystawiają skrzynki z tym selerem przed drzwiami, w wielu miejscach wiszą plakaty z fotografią pięknej Włoszki obejmującej wielki bukiet tychże selerów - wygląda ona niczym śpiewaczka operowa, której wręczono bukiet selerów naciowych po udanej premierze. Oczywiście w Trevi odbywa się również festiwal selera naciowego.
Taka miłość do produktów z własnego regionu objawia się podobno w całym kraju. Regionalizacja jest niesamowicie silna, np. miasteczko Nursja słynie z salami, a miasteczko Gubbio z festiwalu czarnych trufli, zaś Montefalco ze szczepu wina sagrantino, itd. itp. Nie jest to moda na pokaz dla turystów, ale sami Włosi tłumnie bawią się na tych festiwalach, potrafią degustować oliwę całymi dniami, a w sklepach czy knajpkach są dania wyłącznie z regionalnych produktów.
Czyż takie przywiązanie do własnego kawałka ziemi i taka duma z owoców tej ziemi nie jest piękniejszą i w dodatku bardziej praktyczną (i smaczniejszą!) formą okazywania patriotyzmu niż nasze polskie demonstracje, kłótnie, przemówienia polityków i defilady wojskowe? Co prawda po pięćdziesięciu latach komunizmu trudno odbudować takie poczucie lokalności wśród naszych rolników…
Poza tym we Włoszech tradycja uprawiania wina i oliwy przekazywana jest w rodzinach od tysięcy lat. Taką kulturą upraw nie przyjdzie nam się na Mazowszu pewnie nigdy chwalić. Jako łakomczuszek liczę jednak na to, że w Polsce moda na slow food przyjmie się bardzo fast.