Ania z Zielonego Wzgórza - czyli Maria Kaczyńska w oczach swojej córki
Sama o sobie mówiła, że ze swoimi 157 cm wzrostu jest drobna, żwawa i niezbyt poważna. Szczególnie tego ostatniego określenia trudno nie brać za żart, ale przecież dystans do siebie jej nie opuszczał. To rozmowa o Marii Kaczyńskiej - nastolatce, matce, żonie, pierwszej damie. To wywiad osobisty, prawdziwy i szczery. Nie o polityce, ale o życiu. O swojej Mamie i trochę o sobie opowiada nam Marta Kaczyńska.
07.04.2016 | aktual.: 09.04.2016 11:32
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Sama o sobie mówiła, że ze swoimi 157 cm wzrostu jest drobna, żwawa i niezbyt poważna. Szczególnie tego ostatniego określenia trudno nie brać za żart, ale przecież dystans do siebie jej nie opuszczał. To rozmowa o Marii Kaczyńskiej - nastolatce, matce, żonie, pierwszej damie. To wywiad osobisty, prawdziwy i szczery. Nie o polityce, ale o życiu. O swojej Mamie i trochę o sobie opowiada nam Marta Kaczyńska.
WP: : Powiedziała pani kiedyś, że dzięki Mamie pani dzieciństwo było sielskie. Co to tak naprawdę oznacza?
Marta Kaczyńska: Rzeczywiście takie było, choć w latach osiemdziesiątych żyliśmy skromnie, a Tata działał w opozycji, co pod wieloma względami nie było bezpiecznym zajęciem. Mama zajmowała się moim wychowaniem i udzielała lekcji języka angielskiego. Tata wykładał na uczelni. Nie były to łatwe czasy, jednak jako dziecko zupełnie tego nie odczuwałam. Tworzyliśmy wesoły, otwarty dom, pełen znajomych i przyjaciół, latem jeździliśmy na wakacje na wieś. Miałam wrażenie, że niczego nam nie brakuje. Dopiero po latach dowiedziałam się np., że sytuacja bywała na tyle trudna, że stryj z dziadkami wspierali nas, czasami nawet przysyłając jedzenie.
Jako dorosła osoba zdałam sobie sprawę z tego, że Mama miała wiele powodów do zmartwień, jednak nigdy nie pozwoliła, bym to odczuwała.
Nie przelewała swoich trosk ani lęków na dziecko.
Tak, podobnie jak Tata, zawsze starała się przede wszystkim o to, bym była szczęśliwa. Poza tym wynikało to z jej podejścia do życia, do którego była wyjątkowo optymistycznie nastawiona. Była trochę jak Ania z Zielonego Wzgórza albo jak postać zbliżona do Małego Księcia. Potrafiła cieszyć się z małych rzeczy i dostrzegać piękne szczegóły codzienności, dzięki czemu pozostawała osobą niemal zawsze uśmiechniętą. Miała dystans do siebie, podobnie jak Tata. Zawsze zakładała dobry finał.
Przypomina sobie pani takie sielskie chwile?
Było ich wiele, choćby wtedy, gdy jechaliśmy gdzieś naszym czerwonym małym fiatem…
Mieliście małego fiata?
Tak, do tej pory pamiętam jego rejestrację, choć zwykle nie zapamiętuję takich rzeczy, nawet wypada mi z pamięci numer rejestracyjny mojego auta. Maluch miał ponad 13 lat, kiedy w końcu został sprzedany. Dzięki rdzy był, jak mówiła moja Mama, koronkowy. Lubiła też żartem podkreślać, że to nie byle jakie auto, bo jeszcze na włoskich częściach, co na początku lat 90. było rzadkością.
Wróćmy do historii o wspólnej jeździe.
Często, kiedy jechaliśmy we troje, Rodzice śpiewali żartobliwe piosenki, wymyślone przez Tatę. Z perspektywy czasu to miłe, wzruszające i ważne wspomnienia.
Pani Maria prowadziła samochód?
Oczywiście. W domu była głównym kierowcą. Tata zrobił prawo jazdy pod koniec lat osiemdziesiątych, ale z racji licznych obowiązków służbowych i funkcji, które sprawował, najpierw nie miał czasu na jazdę, a potem jeździł z kierowcą. Jednym z jego marzeń było to, że kiedy przestanie być już prezydentem, usiądzie za kierownicą i od czasu do czasu pojedzie gdzieś przed siebie.
Jakim kierowcą była Mama?
Może nie szalonym, ale od czasu do czasu lubiła przyspieszyć. Oczywiście w miarę możliwości, jakie dawały auta Rodziców, które nie były królami szos.
Słyszałam, że odziedziczyła pani po Mamie poczucie humoru.
Czasami zauważam wręcz kalki, szczególnie kiedy jesteśmy w towarzystwie koleżanek mojej starszej córki. Zdarza się, że Ewa (11 lat - red.) mnie strofuje, żebym przestała żartować. Dawniej, kiedy w podobnych sytuacjach żartowała Mama, reagowałam identycznie.
W wolnych chwilach pani Maria robiła ubranka dla lalek. Relaksowała się w ten sposób?
Nie (śmiech), sprawiała dziecku przyjemność. Od córki przyjaciół Rodziców dostałam lalkę Barbie. Do tej pory mam ją w domu. W tamtych czasach nie było jednak sklepów, w których można by było kupować lalce ubrania, co staram się uzmysławiać moim córkom. Mama postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce i szyła naprawdę piękne rzeczy. Wyposażyła moją lalkę w płaszcz z futrzanym kołnierzem, przeróżne suknie i garsonki, Ken dostał nawet piżamę. Byłam dumna, bo nikt nie miał takich ubranek dla lalek. Żałuję, że nie przetrwały do dziś.
Pani Maria nie pracowała na stałe zawodowo, ale w wolnych chwilach wykorzystywała swoją znajomość języków.
Mama znała cztery języki, była tłumaczem i uczyła w domu angielskiego. Kilka razy w tygodniu przychodzili do naszego domu uczniowie. W latach osiemdziesiątych była to okazja do treningów mojego charakteru (śmiech). Musiałam wytrzymać, by nie wejść do pokoju i o coś nie zapytać. Byłam z siebie bardzo zadowolona, kiedy mi się to udawało. Natomiast kiedy byłam nastolatką, poleciałyśmy za granicę. Nie pamiętałam wtedy, że Mama uczyła się kiedyś hiszpańskiego. Byłam zaskoczona, kiedy nagle swobodnie zaczęła mówić w tym języku.
Mama musiała być cierpliwą osobą.
Była, a ponadto z dorosłymi i dziećmi starała się utrzymywać partnerski poziom relacji. Również ze mną.
Nawet wtedy, gdy w wieku czternastu lat nosiła pani agrafki w uszach, oryginalną fryzurę, a na nogach glany? Taki widok nie zawsze cieszy Mamy.
Nie cieszył i mojej. Rzeczywiście pod koniec szkoły podstawowej, kiedy Tata był prezesem NIK, miałam oryginalny pomysł na siebie. Gdyby jedna z moich córek chciała się tak przebierać, to pewnie nie byłabym najszczęśliwsza. Mama natomiast podchodziła do tego z właściwą sobie pobłażliwością. Do tego stopnia, że pojechała ze mną pod Pałac Kultury, żeby kupić mi pierwsze glany. Starała się mnie zrozumieć, ale pewnie zakładała, że moja fascynacja subkulturą punk, potrzeba manifestowania przeciwko tuczeniu gęsi i noszeniu futer, dość szybko minie. I nie myliła się.
Bywała w domu "złym policjantem"?
Taty większość czasu nie było w domu, więc bardzo ceniłam sobie weekendy i późne wieczory, gdy miał czas, żeby ze mną dłużej porozmawiać. Mama miała na głowie prowadzenie domu i wychowywanie dziecka o dość krnąbrnym charakterze (śmiech). Bywała kategoryczna. Starała się mnie jak najlepiej wychowywać. Z drugiej jednak strony wiedziała, że Tata bardzo przejmuje się wszystkim, co się dzieje dookoła mnie, i bardzo się o mnie martwi. W tej sytuacji Mama stawała zdecydowanie po mojej stronie. Kiedy na przykład miałam pomysł, żeby pojechać za granicę na obóz pod namiotami albo wziąć udział w warsztatach teatralnych na drugim końcu Polski, wtedy stawała się moim bezwzględnym sojusznikiem. Często w ostatniej chwili decydowała się powiedzieć Ojcu, jaki jest plan, tak by nie zdążył się już sprzeciwić. Taki właśnie był z niej policjant.
Wiele kobiet obserwując swoją matkę, zwraca uwagę na jakieś negatywne cechy charakteru i stwierdza "ja nigdy taka nie będę", lecz po latach zauważa u siebie identyczne zachowania. Czuła pani kiedykolwiek coś podobnego?
Mając lat naście czy nawet dwadzieścia, potrafiłam być dość krytyczna. Myślę, że to właściwe dla tego wieku. Po latach punkt widzenia się jednak zmienia. Będąc dzieckiem, często nie lubiłam chodzić z Mamą na spacer i uważałam, że przesadza, zawsze starając się spędzić choć trochę czasu na świeżym powietrzu, gdy jest ładna pogoda. Dziś wiem, że miałam wspaniałą Mamę i podobnie jak ona, mimo oporów dziewczynek, wyciągam je na spacery. Poza dystansem do siebie i poczuciem humoru odziedziczyłam po niej zamiłowanie do przyrody, poznawania świata i do fotografowania. Muszę też przyznać, że dopiero po śmierci Mamy, kiedy zajrzałam do jej pamiętników, zdałam sobie sprawę z wielu spraw i z jej zachowań.
Pani Maria pisała pamiętniki?
Tak, pisała. Miała świetne pióro i potrafiła bardzo ładnie rysować.
Kiedy pisała?
W czasach liceum i później.
Ma pani te pamiętniki?
Mam.
Znalazło się tam coś, co panią zaskoczyło?
W relacjonowaniu swojego codziennego życia była niezwykle szczera. Widać, że ani trochę nie starała się koloryzować rzeczywistości. Zdziwiłam się, kiedy np. czytałam, jak bardzo nie chciało jej się ćwiczyć gry na fortepianie, choć powinna. Z perspektywy dziecka zawsze mi się wydawało, że Mama we wszystkim była perfekcyjna, a tu okazuje się, że zwyczajnie nie chciało jej się czegoś robić i otwarcie się do tego przyznawała. Z pamiętnika wychodzi obraz szczerej, skromnej dziewczyny z przyziemnymi troskami i radościami.
I pewną dozą szaleństwa.
To prawda. Rzeczywiście szaleństwem w czasach Mamy młodości, a więc głębokiego PRL, można nazwać pomysł wyjechania w trakcie studiów za granicę jako au pair. Była tak ciekawa świata i zależało jej na tym, aby doskonalić swoją znajomość języków, że postanowiła doskonalić ich znajomość tam, gdzie się nimi włada na miejscu. Mieszkała przez pewien czas w Paryżu i w Londynie.
Przy okazji zbierania dokumentów do biografii mojego Ojca (przyp. red.: S. Cenkciewicz, A. Chmielecki, J. Kowalski, A. Piekarska "Lech Kaczyński.Biografia polityczna 1949-2005", Wydawnictwo Zysk I Sp-ka) znalazłam adres miejsca, w którym mieszkała w Wielkiej Brytanii. Dzięki google maps postanowiłam nawet zrobić sobie spacer po ulicach, którymi chodziła na co dzień, i pobyć wirtualnie pod domem, w którym wynajmowała pokój.
Swoje ulubione miejsca miała też w Paryżu. Chyba jeszcze jako studentka i po studiach pracowała w Almaturze, czyli w studenckim biurze podróży. Pilotowała zagraniczne wycieczki. Do końca życia miała kontakt z przyjaciółką z Havre, która we wczesnych latach 70. przyjechała zwiedzać Polskę. W latach 80. pisywała z nią długie, wielostronicowe listy po francusku.
Jaką babcią była pani Maria?
Troskliwą, ciepłą, ale przede wszystkim traktującą dziewczynki po partnersku. Pamięta to zwłaszcza Ewa, bo Martynka była dużo młodsza. Właśnie Ewie Mama zdążyła poświęcić więcej uwagi, choć z racji tego, że mieszkałyśmy w Sopocie, a Rodzice w Warszawie, nie mogłyśmy się widywać codzienne. Za to w weekendy czytała dziewczynkom książki, chodziła na spacery, a przede wszystkim dużo z nimi rozmawiała.
Podczas prezydentury często spotykaliśmy się w ośrodku w Helu i tam Mama udawała się z Ewą na tak zwane dzikie wycieczki. Szła z nią na długi spacer do lasu, który kończył się wizytą na wieży widokowej, gdzie wspólnie piły herbatę z dzikiej róży. Stanowiło to pewien ich rytuał. W ten sposób spędzały czas, co Ewa wspomina do dziś, i trzeba przyznać, że nie przestaje tęsknić za Dziadkami.
Pani Maria wpłynęła na panią w jakiś sposób jako na matkę?
Staram się zarówno moje córki, jak i inne dzieci traktować tak samo po partnersku, jak czyniła to moja Mama. Uważam, że dzieci zawsze zasługują na uwagę, niezależnie od tego, czy zwracają się do nas z bardziej, czy mniej poważnymi sprawami. Muszą czuć się traktowane poważnie. Podobnie jak Mama uważam, że trzeba dzieciom dostarczać przeróżnych bodźców, by mogły jak najszerzej rozwijać swoje horyzonty, ale także pozwalać im rozwijać własne zainteresowania. Tak postępowała moja Mama. Będąc małą dziewczynką, marzyłam o tym, by zostać tancerką klasyczną. Rodzice byli do tego pomysłu dość sceptycznie nastawieni, ale Mama zaprowadziła mnie na egzaminy do szkoły baletowej. Chciałam jeździć konno – jeździłam. Mimo wielu trudności, w połowie lat 80. zabrała mnie do Szwecji, później do Francji, Hiszpanii. Chciała, żebym jak najwięcej zobaczyła.
Gdy byłam starsza, pozwoliła mi z koleżanką pojechać autokarem do Hiszpanii, gdy miałam 18 lat wyekspediowała mnie do Stanów. Kupowała mi książki w antykwariacie. Kiedy mieszkałyśmy w Warszawie, przeszłam z nią przez wszystkie teatry, muzea i galerie. Często bywałyśmy w Teatrze Wielkim - Operze Narodowej. Pod tym względem staram się być do niej podobna, chociaż ostatnio córka powiedziała mi, że nie będzie chodziła ze mną do filharmonii, bo musi tam udawać kogoś innego, niż jest w rzeczywistości. Myślę, że to chwilowe (śmiech).
Trudno o pani Marii powiedzieć, że była żoną przy mężu.
Formalnie nią była, poświęciła karierę zawodową dla rodziny. Nie była jednak typową żoną czekającą na męża z obiadem i żyjącą wyłącznie jego życiem. W latach osiemdziesiątych żartowała jednak, że była po trosze sekretarką Ojca. W tamtych czasach, jak wiadomo, nie było telefonów komórkowych, a jedyny kontakt z Ojcem, poza uczelnianym i związkowym numerem, można było mieć dzięki telefonowi w domu, który nie przestawał dzwonić. Osobą, która zawiadywała telefonicznym ruchem, była właśnie Mama.
Dużo czasu poświęciła na wspieranie męża, którego bardzo kochała. Poza tym miała swoje życie, własne zainteresowania i poglądy, które nie zawsze były takie same jak Ojca.
To prawda, że robiła dla męża prasówkę?
Zaczynała dzień od przeglądu prasy. Zaglądała do większości tytułów. Poza tym w kuchni w Pałacu Prezydenckim zawsze miała włączone radio TOK FM, często oglądała TVN24. Lubiła znać poglądy różnych opcji. Była na bieżąco ze sprawami politycznymi, choć w politykę się nie angażowała. Miała dużą intuicję w tych sprawach, zdecydowanie nie była jednak typem Hillary Clinton (śmiech).
Przypomniała mi się anegdota związana z Hillary Clinton. Kiedy pewnego razu z mężem podjechali do stacji benzynowej, jeden z pracowników czule się z nią przywitał. Wyjaśniła mężowi, że to dawna sympatia z młodości. "Masz szczęście, że wyszłaś za mnie. Jesteś żoną prezydenta Stanów Zjednoczonych" - powiedział Bill Clinton. "Gdybym wyszła za niego, on byłby prezydentem" - odpowiedziała.
(śmiech) Aby tak mówić, trzeba mieć charakter pani Hillary Clinton. Mama takiego charakteru nie miała. Poza tym nie miała politycznych ambicji.
Ale w sprawach codziennych odciążała męża na tyle, że mógł w pełni zaangażować się w swoją pracę. Czy to prawda, że robiła wszystkie męskie zakupy ubraniowe?
Mama dbała o garderobę Taty, bo sam zupełnie nie przywiązywał uwagi do ubioru. Czasami rano żartował, mówiąc "Marylko, to jaki strój mam dzisiaj założyć?", na co Mama również żartem odpowiadała: "Leszuńku, dzisiaj krakowski". Tata był pod tym względem rozpieszczony przez Mamę. Trudno to inaczej nazwać. Kiedy nie był, nazwijmy to pilnowany, przytrafiały mu się różne zabawne sytuacje. Kiedyś za czasów podziemia, wychodząc od znajomych, w przedpokoju, w którym było dość ciemno, wkładał buty. Przez pomyłkę wyszedł w dwóch różnych i nie zwrócił na to uwagi.
W jaki sposób pani Mama się relaksowała?
Nie miała wielkich potrzeb jeśli chodzi o wypoczynek. Na co dzień bardzo lubiła słuchać muzyki, czytać książki. Niezwykle ceniła sobie spotkania z przyjaciółmi. W weekendy starała się zawsze pójść na długi spacer, szczególnie kiedy sprzyjała temu pogoda. Myślę, że największą przyjemność sprawiało jej jednak wyjście do filharmonii, do teatru lub kina.
A wizyty w SPA?
To zdecydowanie nie w Mamy stylu. Myślę, że uznawała tego typu rozrywkę za stratę czasu. Podczas wakacji nad jeziorem lubiła pływać rowerem wodnym albo kajakiem. Taki kontakt z wodą sprawiał jej przyjemność.
Podobno w młodości uwielbiała pływać na kajakach.
To prawda. Kajakiem przepłynęła największe polskie jeziora, ale żeby było oryginalniej, Mama nie umiała pływać. Nie przeszkadzało jej to również w żeglowaniu. Poza tym jeździła na nartach. Miała w sobie dużą potrzebę czerpania z codzienności choćby najprostszych rzeczy. Wynikało to w dużym stopniu z tego, że w dzieciństwie chorowała na serce, przez co pierwsze lata jej życia były mocno ograniczone. Nie mogła biegać, szaleć jak inne dzieci. Bardzo szybko się męczyła. Zmieniło się to po operacji serca. Przez całe dalsze życie wykorzystywała siłę, jaką miała i bardzo ceniła zdrowy tryb życia.
Spełniała się w kuchni?
Nie była typem kobiety wyżywającej się nadmiernie w kuchni. Gotowała tzw. szybkie obiady, ale zawsze starała się, abyśmy zdrowo się odżywiali. Przed Wielkanocą piekłyśmy razem mazurki, przygotowywałyśmy paschę, a przed Bożym Narodzeniem kutię. Od czasu do czasu Mama piekła też sernik, który koniecznie musiał być "łysy", czyli bez rodzynek.
Kto nie lubił rodzynek?
Ja.
Rodzice najpierw mieszkali w Sopocie, później przenieśli się do Warszawy. Mama dobrze czuła się w stolicy?
Mama zaczęła częściej bywać w Warszawie, kiedy Tata został ministrem stanu w Kancelarii Prezydenta Lecha Wałęsy. W 1992 wybrano Ojca na prezesa Najwyższej Izby Kontroli i przez dwa i pół roku mieszkaliśmy w Warszawie. Przeprowadziła się tam ponownie w roku 2000, kiedy Tata objął funkcję ministra sprawiedliwości. Świetnie czuła się w stolicy. Lubiła to miasto. Wielką radość sprawiało jej to, że mogła na co dzień obcować z kulturą i sztuką w stopniu, w jakim nie mogła tego robić w Trójmieście. Poza tym cała nasza bliższa i dalsza rodzina mieszkała w Warszawie, mama miała tam przyjaciół. Szybko nawiązywała nowe znajomości.
Lubiła zakupy?
Lubiła odwiedzać małe sklepiki, second handy, antykwariaty. Miała swoje ulubione miejsca na Powiślu, do których zaglądała nawet jako prezydentowa. Galerie handlowe raczej starała się omijać.
W tych ulubionych sklepach wybierała dla siebie garderobę?
Tak bywało, nawet kiedy była pierwszą damą. Wcześniej, w latach 80. nosiła swetry dziergane przez przyjaciółkę, później także kostiumy szyte na miarę przez zaprzyjaźnioną krawcową. Wszystko było zawsze zgrane kolorystycznie, gustownie zestawione, mimo że była to garderoba skromna. Nie przywiązywała wagi do marek, ale zwłaszcza w okresie gdy była pierwszą damą, starała się ubierać w rzeczy polskich firm. Pamiętam wyjątkowy kostium, który widoczny jest na zdjęciach z wizyty pary prezydenckiej Stanów Zjednoczonych George'a i Laury Bush w Helu. Jasna kość słoniowa ozdobiona kilkoma bursztynami, czyli motywem typowo polskim. Kostium został kupiony w Trójmieście, w małym, niepozornym sklepie. Lubiła prostotę i wygodę. Nie koncentrowała się na wyszukanych stylizacjach. Pewnie śmiałaby się, gdyby słyszała, że w odniesieniu do niej używam słowa "stylizacja".
Skoro o śmiechu mowa. Wróćmy na chwilę do poczucia humoru pani Marii. Szymon Majewski szczególnie ciepło wspomina to, jak zareagowała na jego żart, który dotyczył słynnego zdjęcia pani prezydentowej wchodzącej na pokład rządowego samolotu z reklamówką. Zrobiono niby-skan tej reklamówki, pokazując ukryte w niej rzekomo kanapki dla pana prezydenta. Później do TVN przyjechał samochód z Pałacu Prezydenckiego i oficer BOR przekazał komikowi reklamówkę, w której były dwie kanapki i liścik od pani prezydentowej: "Panie Szymonie, odkrył pan, co było w środku. PS Proszę nie nakruszyć. Maria Kaczyńska". Po tym zdarzeniu Szymon Majewski chwalił klasę i poczucie humoru pani mamy. Co naprawdę było w tej reklamówce?
Do tej pory od czasu do czasu piszą do mnie różne osoby, którym podobała się troska Mamy o Tatę, bo nosiła dla niego kanapki nawet do samolotu. Opowieść o kanapkach w siatce pokutuje cały czas (śmiech). A przecież absurdalne samo w sobie byłoby, gdyby Rodzice mieli zabierać posiłek na pokład samolotu. Owszem, Mama miała ze sobą siatkę, ale był w niej sweter dla Taty, który kupiła chwilę wcześniej. Był tuż po chorobie i chciała, by w klimatyzowanym samolocie, po zdjęciu marynarki, miał coś ciepłego do okrycia.
W różnych wspomnieniach dotyczących pani Marii można przeczytać, że kiedy została pierwszą damą, wciąż pozostała przyjazną, ciepłą osobą.
Niedawno via Facebook napisał do mnie nieznany mi wcześniej pan pracujący wiele lat temu jako boy hotelowy w Warszawie. Wspominał, jak podczas oficjalnej uroczystości Mama, jako jedyna osoba z gości, podeszła do niego, żeby się z nim przywitać. Bardzo go to ujęło. Takie gesty były dla niej oczywiste. Dla mnie natomiast wzruszające jest to, że ktoś chce mi przekazać tego typu wspomnienia. Być może zbuduję kiedyś obraz Rodziców poprzez opowieści innych osób, nawet takich, które zetknęły się z Rodzicami gdzieś przypadkiem, przez chwilę. Jestem wdzięczna nawet za najbardziej prozaiczne wspomnienia.
Czy pani Maria, kiedy już została pierwszą damą, lubiła się wyrwać opiece BOR?
Czasami tak bywało. Kiedy nie miała obowiązków jako pierwsza dama, to najczęściej wychodziła na ukochane Powiśle, żeby zrobić drobne zakupy. Bywała w kinie Kultura, które mieści się na Krakowskim Przedmieściu, vis a vis Pałacu Prezydenckiego. Nie sądzę jednak, żeby chodziła po Warszawie zupełnie bez ochrony. W Trójmieście zdarzyło jej się kiedyś powiedzieć panom oficerom, że pozostanie u mnie w domu i nie ma potrzeby, by na nią czekali. Chwilę później sama z Ewą poszła nad morze.
Na plaży wkładała kaptur i okulary, żeby nikt jej nie rozpoznał?
Nie, nie było takiej konieczności. Biorąc pod uwagę negatywną prasę, jaką miał mój Tata, wiele osób chciałoby pewnie myśleć inaczej, ale Mama spotykała się wyłącznie z sympatią. Była osobą niezwykle otwartą do ludzi i nie zmieniło się to także za czasów prezydentury Ojca.
Mówiąc o wyrazach sympatii i wsparcia, chciałabym zapytać o pani odczucia, kiedy po katastrofie w Smoleńsku trumny z Rodzicami wróciły do Polski. Na trasie przejazdu z lotniska Okęcie do Pałacu Prezydenckiego konduktowi najpierw z ciałem Lecha Kaczyńskiego, potem pierwszej damy towarzyszyły tłumy.
To były bardzo wzruszające i mnie osobiście bardzo potrzebne chwile. Tuż po śmierci Rodziców, kiedy późnym popołudniem przyjechałam z przyjaciółką pod nasz rodzinny sopocki dom, zobaczyłam tłum ludzi i zablokowaną ulicę, ponieważ było tak wiele zniczy, że ze względów bezpieczeństwa trzeba było wyłączyć ruch samochodowy. Widziałam też flagi, które ludzie wywieszali w domach sami z siebie. Te momenty były dla mnie dowodem, że praca Ojca i Mamy nie poszły na marne, że mimo nieustannej krytyki, która im towarzyszyła, Polacy ich docenili. Tak to wtedy odbierałam. Stanowiło to także dla mnie wsparcie, którego w tym czasie bardzo potrzebowałam i za które zawsze pozostanę wdzięczna.
Rozmawiała Marta Legieć