Brakuje masek, kombinezonów i procedur. Pielęgniarki nie wiedzą czy śmiać się, czy płakać
– Przytrzymywałam panią, którą cały czas na mnie kaszlała. Miałam na sobie tylko fartuch foliowy, taki jak u rzeźnika. Wykonywałam swoją pracę, a jednocześnie nie wierzyłam w skalę absurdu – opowiada pielęgniarka ze szpitalnej pracowni endoskopowej.
20.03.2020 | aktual.: 21.03.2020 10:31
Liczba osób u których potwierdzono zarażanie koronawirusem rośnie z dnia na dzień. Dynamicznie zmieniające się cyfry w statystykach wzbudzają strach, jednak o wiele bardziej niepokojące są doniesienia personelu medycznego. Pielęgniarki biją na alarm z powodu braku odpowiedniego wyposażenia ochronnego i mówią wprost: "Jeśli my się zarazimy, to kto będzie ratował innych zarażonych?".
Dzwonię do Doroty, pielęgniarki ze Szczecina, która na co dzień pracuje w szpitalnej pracowni endoskopowej. Dorota prosi o anonimowość, ponieważ boi się, że straci pracę. Daję jej słowo i pytam o sytuację w szpitalu. – Dysponujecie wystarczającą ilością środków ochrony osobistej?
– Dobry żart. Podczas wykonywania badania powinnam mieć na sobie maskę Hepa. Powinna być ona zmieniana po każdej gastroskopii czy kolonoskopii, czyli kilka razy dziennie. Szpital ma ich trochę na stanie, ale dyrekcja odmawia wydania. Wszystko idzie tam, gdzie pielęgniarki i lekarze mają bezpośredni kontakt z zakażonymi. Nas zbywają tekstami: "Proszę cię... maski hepa? Przecież do was trafiają przebadani pacjenci. Zresztą wcześniej też pluli wam w twarz i jakoś nie było problemu, to teraz chcecie masek? W takim momencie?" – opowiada mi pielęgniarka.
Maseczka, która mogłaby w jakimś stopniu uchronić Dorotę, kosztuje w szczecińskich aptekach około 80 zł. Za sztukę. – Mam kupić je z własnej pensji? Robi mi się słabo na samą myśl – wzdycha do telefonu. Niektórzy lekarze z oddziału Doroty tak zrobili. I teraz obchodzą się z nią niczym z porcelaną. – Zakładają na nią drugą maseczkę. Zwykłą, chirurgiczną. W ten sposób chcą chociaż trochę wydłużyć żywot maski Hepa – wyjaśnia pielęgniarka.
Złote rady dyrektora
A w jaki sposób zabezpiecza się Dorota? – Dowiedziałam się, że możemy zakładać na siebie takie stare płócienne mundurki, które znalazły się gdzieś w magazynach, a po zakończeniu pracy oddawać je do szpitalnej pralni. Fajnie, bo do tej pory za każdym razem prałam strój w domu. W szpitalu istnieje duże prawdopodobieństwo, że już do mnie nie wróci albo po kilku praniach nie będzie nadawał się do noszenia. I zrobiłby się kolejny wydatek – opowiada.
W związku z tym Dorota zakłada wysłużony mundurek i idzie wykonywać badania. – Dyrekcja sugeruje nam, żebyśmy unikały bezpośredniego kontaktu z pacjentem, ale tak się nie da. Nie odsuniemy się od niego na dwa metry, bo nawet aparat nie jest taki długi. Zresztą podczas kolonoskopii często trzeba przytrzymać pacjenta za brzuch, bo jelito nie zawsze odpowiednio się ułoży. Dodatkowo plucie i kaszel to powszechny odruch podczas badania – wyjaśnia pielęgniarka.
Dorota wspomina sytuację sprzed trzech dni. – Przytrzymywałam panią, która cały czas na mnie kaszlała. Miałam na sobie tylko fartuch foliowy, taki jak u rzeźnika. Wykonywałam swoją pracę, a jednocześnie nie wierzyłam w skalę absurdu – opowiada.
Wtedy pielęgniarka stwierdziła, że musi kolejny raz pójść do dyrekcji i spróbować ich przekonać. – W końcu udało mi się wyprosić pięć maseczek. Muszę strzec ich i rozliczyć się z każdej. Przy ekstremalnie oszczędnym używaniu powinny wystarczyć mi na 2,5 dnia – wyjaśnia.
Po skończonej pracy Dorota wraca do mieszkania, gdzie czeka na nią mąż i 12-letnia córka. – Mówię im, że tutaj są bardziej narażeni niż w szkole czy pracy. Przecież ja w każdej chwili mogę przynieść tego wirusa do domu. O ile już go nie przyniosłam – podkreśla. – Teściów nie odwiedzamy już, bo są starzy i schorowani. Denerwuje mnie, że rodzina może ucierpieć przez moją pracę. Ślubowałam, że zdrowie pacjenta będzie dla mnie najważniejsze, ale przecież ta przysięga nie obowiązuje moich bliskich – dodaje.
Z oparów absurdu przebija się jedna pozytywna myśl. – Jestem dumna z mojej córki. Za każdym razem, gdy idzie wyprowadzić psa na spacer, pilnuje, aby niczego nie dotknąć. Dodatkowo z nikim się nie spotyka. A robi to wszystko nie dlatego, żeby uchronić siebie przed chorobą, tylko aby ewentualnie nie zarazić nikogo innego – mówi, a jej głos, chociaż na chwilę, przybiera radosny ton.
Dorota w poniedziałek znowu pójdzie do pracy. Do połowy tygodnia może czuć się bardziej bezpieczna. Ale co będzie w czwartek? – Jeśli będę zdrowa, to pójdę znowu. Nie mam innego wyjścia – kwituje.
Zapytaliśmy Ministerstwo Zdrowia o braki wyposażenia ochronnego w szpitalach. Resort przyznał, że nie jest w stanie jednocześnie dostarczyć środki ochrony osobistej do każdej placówki medycznej w kraju. "Szpitale zakaźne są na pierwszej linii walki, dlatego musimy tam w pierwszej kolejności skierować sprzęt i finansowanie. Do sieci kilkunastu szpitali przekształconych w szpitale zakaźne dostarczono już minimum po tysiąc sztuk maseczek i tysiąc sztuk kombinezonów oraz gogle, które są wielokrotnego użytku. Jeśli placówki będą zgłaszały zapotrzebowanie na jakiś inne materiały, będziemy reagować" – czytamy w przesłanym nam oświadczeniu.
Trudno nadrobić stracony czas
W związku z tym, pielęgniarki z innych szpitali muszą zaczekać. Dr Dorota Ozga, wiceprzewodnicząca Polskiego Towarzystwa Pielęgniarek Anestezjologicznych i Intensywnej Opieki (mieszkająca w woj. Podkarpackim, adiunkt, Zakład Ratownictwa Medycznego, Uniwersytet Rzeszowski) jest na bieżąco informowana o sytuacji w swoim regionie. – Jest źle, bardzo źle. Brakuje sprzętu, masek, kombinezonów i dostosowania warunków lokalowych szpitali do obowiązujących procedur COVID-19 – wylicza.
Wiceprzewodnicząca zwraca uwagę na fakt, że obecnie wszystkie szpitale funkcjonują w systemie zarządzania kryzysowego i personel powinien być pod tym kątem przeszkolony. – Zdecydowana większość placówek w ogóle nie jest przygotowana do sytuacji kryzysowej spowodowanej zagrożeniem epidemicznym. Ta sytuacja trwa już od bardzo dawna. Rządzących nie zmobilizowała do zmian ani Ebola, ani nasza rodzima grypa, która pojawia się co roku – wylicza.
Dorota Ozga jest świadoma, że obecnie trudno nadrobić kilkanaście lat zaniedbań. – Co z tego, że szpitale chcą złożyć zamówienia na wyposażenie ochronne, skoro fabryki nie nadążają z produkcją lub wolą odmówić polskim szpitalom. Korzystniejsze jest dla nich sprzedanie produktów w inne miejsce – zwraca uwagę wiceprzewodnicząca.
I dlatego dziś pielęgniarki często idą na żywioł. – Wcześniej też szły, tylko teraz sytuacja wymaka się spod kontroli. Politycy czy dyrektorzy szpitali nie mają pojęcia, co dzieje się na oddziałach. Oni tam nie chodzą, więc nie wiedzą, jak wygląda praca w praktyce, m.in. opieka nad pacjentem w Oddziale Intensywnej Terapii – zwraca uwagę Dorota Ozga.
Wiceprzewodnicząca PTPAiIO zwraca uwagę na jeszcze jeden istotny problem, który działa na niekorzyść personelu medycznego. – Wiele z tych osób nigdy nie miało okazji założyć na siebie specjalistycznego kombinezonu. Tymczasem ubieranie i ściąganie zakażonej odzieży wymaga fachowej umiejętności, tak aby nie roznieść wirusów i samemu się nie zakazić – wyjaśnia Dorota Ozga.
– Trzeba znać instrukcję zakładania i zdejmowania ubrana ochronnego. Ponadto obok powinien stać obserwator (osoba nadzorująca) która sprawdzi czy wszystkie połączenia są szczelne. Nikt nie próbował wykonywać zaawansowanych procedur pielęgniarskich w założonym kombinezonie, pozostaje nam zadać sobie pytanie: Czy pielęgniarka jest w stanie sprawować opiekę nad pacjentem przez 12 godzin w Oddziale Intensywnej Terapii? – doprecyzowuje.
Pytam pielęgniarkę ze szpitala w Szczecinie, czy posiada umiejętności, o których wspomina wiceprzewodnicząca Polskiego Towarzystwa Pielęgniarek Anestezjologicznych i Intensywnej Opieki na Podkarpaciu. – Nie wiem, nie mieliśmy takiego kursu. Ostatnio widziałam, jak jedna pani doktor wkładałą kombinezon jednocześnie oglądając filmik z instrukcją na YouTube – mówi. – Zresztą te kombinezony są za duże na niektóre osoby, więc trzeba podklejać je taśmą, żeby skrócić rękawy i nie potknąć się o za długie nogawki – przyznaje.
Szkolenia m.in. z zakresu właściwego zakładania kombinezonu organizuje Zakład Medycyny Katastrof i Pomocy Doraźnej Uniwersytetu Jagiellońskiego, który obecnie pracuje na pełnych obrotach. "Obecnie zainteresowanie koncentruje się wokół ubierania i rozbierania ze środków ochrony osobistej. (…) Pojawiają się prośby o konsultację planów, symulacje zdarzeń, procedury awaryjne. Zmienia się polskie lecznictwo" – czytamy w poście zamieszonym na ich facebookowej stronie.
Dorota Ozga nie ukrywa nuty nadziei z tego powodu, ale też ubolewa, że dopiero w momencie ekstremalnego kryzysu decydenci szpitali postanowili zająć się odpowiednim przygotowaniem personelu medycznego. – Mam nadzieję, że po koronakryzysie przyjdzie czas rozliczeń i w końcu ktoś za to odpowie – podkreśla. – My od lat powtarzamy, że jeśli pielęgniarka ma zapewnione siły i środki, to pracuje wydajniej i nie popełnia błędów. I co najważniejsze, bezpieczny jest pacjent, a o to nam wszystkim chyba chodzi. Mam tu na myśli m.in. lekarzy, pielęgniarki, położne oraz ratowników medycznych – puentuje dr Dorota Ozga.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl