Był śmiech, choć ludzie oglądali Big Brothera z zapartym tchem. Ten program nas zmienił
Na wiosnę 2019 roku czeka nas powrót jednej z najgłośniejszych audycji sprzed lat – Big Brothera. Nawet jego przeciwnicy pamiętają bohaterów pierwszej edycji i dyskusje, które toczyły się wokół kontrowersyjnego programu. Ale czy można dwa razy wejść do tej samej rzeki?
Reality show – to angielskie określenie, dające się przetłumaczyć jako pokaz codzienności, pojawiło się w polszczyźnie w 2001 roku razem z Big Brotherem – pierwszym tego typu programem w naszej rodzimej telewizji. Równocześnie z wprowadzką dwunastu osób na ponad trzy miesiące do Domu Wielkiego Brata w Sękocinie pod Warszawą mogliśmy śledzić pamiętne protesty. Nie przebierając w słowach, wieszczyły one ostateczny upadek człowieka i kres cywilizacji opartej na wartościach.
Obawy nie były pozbawione przesłanek. Podejrzana była cała ta sytuacja: kilkanaścioro ochotników, którzy na ponad kwartał dają się dobrowolnie odizolować od rodziny i znajomych w specjalnie urządzonym domu pełnym kamer, nawet pod prysznicem. Codzienna telewizyjna transmisja z komentarzem, osiągająca liczoną w milionach oglądalność. Odcinki specjalne z nagraniami spod prysznica. Seks w jacuzzi. Spotkania z anonimowym nadzorcą w "pokoju zwierzeń", gdzie uczestnicy nominowali się nawzajem jako potencjalnych przegranych. Wreszcie – głosowanie widzów, kto ma wylecieć.
Normals przed kamerą
Wszystko to wyglądało dokładnie jak któryś ze słynnych eksperymentów psychologicznych. Aż trudno było uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Ale tak właśnie było. My, ludzie z krwi i kości, oglądaliśmy innych ludzi z krwi i kości. Wszystko według maksymy, której autorem miał być programowy szef TVN-u Edward Miszczak: "trzeba znaleźć normalsa, postawić go w trudnej sytuacji i filmować". Przecież nie trzeba było być psychologiem, żeby domyślić się, że człowiek poddany stałemu nadzorowi, w końcu sfiksuje.
Dzieci, które urodziły się w czasach emisji pierwszego Big Brothera, wchodzą dziś w dorosłość. Świat wokół nich bardzo się zmienił i gdyby szukać winowajców tej zmiany, znaleźlibyśmy ich pewnie raczej w geopolityce niż w wydarzeniach kulturalnych. A jednak trudno pozbyć się poczucia, że po Big Brotherze nic już nie było w telewizji takie samo jak wcześniej.
"To nie jest kryzys, to skutek" – tak Stefan Kisielewski podsumował "przejściowe trudności", jakich doświadczał schyłkowy PRL. Ale czy to błyskotliwe stwierdzenie można odnieść również do Big Brothera? Wysyp reality show z pewnością nie był przejściowy. Być może zamknięcie ludzi w domu wypełnionym kamerami było jakąś szczeliną w murach wielkiego gmachu eleganckiej i kulturalnej telewizji, a gmach ten pod wpływem szczeliny rozpadł się na kawałki.
Ale może było odwrotnie? Po całym programie, od tytułu począwszy, widać, że autorzy holenderskiego oryginału byli świadomi, do czego nawiązują: do mrocznej, dystopijnej wizji totalnego nadzoru nad obywatelami zawartej w "Roku 1984" George'a Orwella. A zatem: co było pierwsze? Jajko, czy kura? Czy to media ukształtowały Big Brothera, czy Big Brother ukształtował świat?
Wiesław Godzic, medioznawca ze Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej, napisał dwie książki z tym programem w tytule: "Podglądanie Wielkiego Brata" i "Telewizja i jej gatunki po 'Wielkim Bracie'". Dziś wspomina: – We wszystkich krajach Europy pokazał się taki charakterystyczny wątek. Przed programem była wielka nagonka, że kończy się czas wartości. Natomiast pod koniec emisji zaczęto do głosu dopuszczać specjalistów od komunikacji, pedagogów. Oni zauważyli, że dzięki niemu możemy dowiedzieć się czegoś, czego nie możemy zaobserwować w żaden inny sposób. Że to nie jest może mądry program, ale przy jego okazji możemy się czegoś dowiedzieć, czego nie dowiemy się w innych warunkach. Za to warto go pochwalić.
Piętnaście minut sławy
Tym czymś był wgląd w życie "zwykłych ludzi", tej "drugiej połowy" ludzkości (która zapewne stanowi znacznie więcej niż połowę), a która nigdy nie dostaje czasu antenowego, dopóki ktoś z uprzywilejowanych dostępem do anteny nie wywoła jej do odpowiedzi.
"W przyszłości każdy będzie miał swoje piętnaście minut sławy". Ten pogląd przypisywany artyście pop-artu Andy'emu Warholowi nie był w jego czasach myślą szczególnie nową (już w XIX wieku Anglicy mówili o "dziewięciodniowej gwiazdce"), ale zdaje się konsekwentnie przybierać na sile. Czy rzeczywiście każdy może dziś dostać swój kwadrans? Żeby się przekonać, wystarczy spojrzeć na telewizje śniadaniowe.
Co rano w Polsce takie audycje emitowane są w trzech stacjach telewizyjnych. Do każdej zapraszni są goście. Wśród tych ostatnich mamy oczywiście "ciągle te same gęby", jak się je czasem określa – celebrytów, artystów, dyżurnych ekspertów od psychologii, stylu czy domowego budżetu. Codziennie jednak zapraszani są też nowi "normalsi". Zwykli ludzie, z których każdy znalazł sobie małe poletko zaangażowania: ktoś działa w fundacji, inny pielęgnuje chore dziecko, jeszcze inny opublikował przejmujące zdjęcie na Facebooku lub ma niezwykłe hobby albo zawód.
Dwie takie osoby w jednej audycji to sześć w skali dnia – samych tylko gości telewizji śniadaniowej. Od początku obecnego wieku oznacza to prawie 40 tys. osób. Miasto wielkości Sieradza czy Ciechanowa, złożone z samych sław! Oczywiście, pojedyncze miasto może na kwadrans stać się sławne, ale wyobraźmy sobie miejscowość zaludnioną przez ludzi, z których każdy jest sławny indywidualnie.
Musi to, siłą rzeczy, prowadzić do inflacji sławy i "bywania w telewizji", które w konsekwencji zwiększa liczbę celebrytów: osób znanych z tego, że są znane. Żeby mieć swoją chwilę przed milionami telewidzów, potrzebujemy dziś tylko jednej rzeczy: cierpliwości oczekiwania na swoją kolej.
Rodzina przed telewizorem
Bohaterowie telewizji – a obecnie internetu – nie są dziś sławni taką sławą, jak przywykliśmy ją rozumieć. Bohaterami zbiorowej wyobraźni nie są oni w całości, ale jakiś mały wycinek ich życia, w który dostaliśmy wgląd. Dziewczynka z trudnym dzieciństwem, która wzruszająco interpretuje piosenkę w Idolu albo niezwykły niepełnosprawny artysta. W Domu Wielkiego Brata utożsamialiśmy się z ludźmi, którzy po prostu sobie żyją.
– To jest w ogóle zasada telewizji – tłumaczy Wiesław Godzic. – Od tamtego czasu minęło 18 lat, to jest epoka albo nawet dwie. Co zostało? Niewątpliwie została upowszechniona orientacja na człowieku: zawsze musimy mieć podmiot wypowiedzi: ja mówię, ale mówię o kimś, ten podmiot musi być wyrazisty. Myślę, że Big Brother pokazał tryumf człowieka telewizji, czyli zwyczajnego człowieka. Normalsa, czyli tej właściwej postaci dla telewizji. Nie oczekujemy od niej mądrości, oczekujemy ciepła, sympatii, takiego bycia razem. Dlatego właśnie wchodzimy w skórę zwyczajnego człowieka.
Socjolog podkreśla, że media zawsze kreują taką atmosferę sztucznej rodzinności. – Proszę popatrzeć na wiadomości. Tam się uśmiecha prezenterka, zaprasza nas na jutro, będziemy razem, obiecuje, będziemy rodziną. Podobną funkcję spełniają tabloidy – wyjaśnia.
Bohaterowie tacy jak my
Okazało się bowiem, że obawy protestujących przeciw uprzedmiotowieniu człowieka w Domu Wielkiego Brata nie spełniły się niemal wcale. Było trochę pieprzyku. Scena w jacuzzi, gdzie pod osłoną bąbelków Ken ściągał stringi Frytce wywołała skandal. Jednak dużo bardziej znaną parą byli Karolina i Grzesiek, którzy przytulali się i całowali jak zwykli zakochani. Kiedy Grzegorz został wyrzucony z programu, dziewczyna poszła za nim. Powiedziała, że bez jej chłopaka to już nie będzie to samo. Nie emocjonowaliśmy się więc przygodnym seksem, ale prawdziwą, porządną love story.
A pierwszą edycję Wielkiego Brata zwyciężył Janusz Dzięcioł, trochę "typowy Janusz", strażnik miejski pod pięćdziesiątkę, który potem został posłem Platformy Obywatelskiej. Wzbudził najwięcej sympatii widzów i jego piętnaście minut sławy przełożyło się później na sejmową kadencję. Ulubienica tłumów Manuela Michalak prowadzi dziś salon piękności Estilo de Manuela w Luboniu. Klaudiusz Sevkovic pracuje na śląskim polu golfowym.
Kilkanaście lat później polska rodzina zgromadzona przed telewizorami miała nowych domowników. Bohaterowie Warsaw Shore – kopii amerykańskiego programu tego typu, zamknięci byli w domu o zupełnie innym charakterze. Wiesław Godzic nie przebiera w słowach, mówiąc, że "działali na bezczelność, na chamstwo". Bohaterowie mieli pełne możliwości imprezowania, pod warunkiem, że będą też pracować "jak normalni ludzie". Znów można powiedzieć: "to nie jest kryzys, to skutek", a Warsaw Shore jest naturalną konsekwencją świata Big Brothera.
Jednak gdyby tak było, nikt nie wróżyłby sukcesu powracającej audycji. A ta, choć emitowana ma być nie w "głównym" TVN-ie, a w TVN 7, wywołuje jednak trochę hałasu i wyraźnie daje nadzieje władzom stacji. – Nie ma powrotów – tłumaczy Wiesław Godzic. – Sukces programu zależy od tego, czy znajdzie się dla niego odpowiednia grupa widzów, troszkę nieopierzona, ale inna niż ci od Warsaw Shore. Wszystko zależy od tych ludzi, od tego, czy uda się uchwycić ich sposób życia: to, co jest najważniejsze dla tego pokolenia, które ma to oglądać.
– A może to powinien być program dla 60-latków? – zamyśla się Wiesław Godzic. Może? To w końcu grupa wiekowa Janusza Dzięcioła, zwycięzcy pierwszej edycji programu. A zatem tego, który został na swoje piętnaście minut bohaterem naszej telewizyjnej wyobraźni.
Będziecie oglądać nowego BIg Brothera? Dajcie znać przez dziejesie.wp.pl