Blisko ludzi"Co innego jest na wsi do roboty?". Polska kultura gwałtu ma głębsze korzenie, niż chcielibyśmy wierzyć

"Co innego jest na wsi do roboty?". Polska kultura gwałtu ma głębsze korzenie, niż chcielibyśmy wierzyć

Witamy w Polsce. Kraju, w którym przemoc seksualna jest tylko tematem do żartów. Z ofiar się rechocze, a sprawcom – gratuluje. Bo przecież "samiczki trzeba zdobywać siłą".

"Co innego jest na wsi do roboty?". Polska kultura gwałtu ma głębsze korzenie, niż chcielibyśmy wierzyć
Źródło zdjęć: © Domena publiczna

W przedwojennej Polsce o przemocy seksualnej niechętnie pisała prasa codzienna, nawet brukowego sortu. Nie rozprawiano o niej na salonach, nie wspominano na deskach teatrów. W jednym miejscu gwałt pojawiał się jednak nagminnie: we wszelkiej maści pisemkach humorystycznych.
Treść tych czasopism zdradza, dlaczego przestępczość seksualna tak bardzo nudziła przedwojennych Polaków. Po prostu oni uważali całe zagadnienie zgwałceń za rzecz…. wysoce niepoważną. I jeśli chcieli o nich czytać, to tylko po to, by się pośmiać.

"Zabawna" nieznajomość bieliźniarstwa
Trudno o lepszy przykład niż Języczek. Opowiadanie opublikowane na łamach erotycznego pisemka "Amorek" w 1924 roku z podtytułem: Fatalne nieporozumienie spowodowane nieznajomością bieliźniarstwa.
Miejsce akcji: stołeczny posterunek policji. Noc jest ciemna, duszna, zbiera się na burzę. Autor wprowadza postać pana przodownika. Czyta on właśnie jedyną książkę dostępną na półce komisariatu – Poradnik Homeopatyczny. A przy tym niesamowicie się nudzi.

"Co u diabła? Pijacy zastrajkowali czy co? Wściec się można, pies z kulawą nogą nie zajrzy. [A] przecie dziś niedziela i wszyscy piją filiżankami" – szemra pod nosem, dalej wertując tomiszcze. Wreszcie monotonię parnej nocy przerywa głośne pukanie do drzwi. Wchodzi posterunkowy z informacją, że właśnie zgłosiła się kobieta pragnąca donieść o dokonanym na niej gwałcie. Posterunkowy w odpowiedzi… zaciera z radości ręce!

Scenka jest wprawdzie fikcyjna, można jednak podejrzewać, że prawdziwi stróże prawa byli w równym stopniu gburowaci. I tak samo niepomocni.

Do pokoju wpadła młoda, przystojna blondynka. Szaty miała w nieładzie, włosy rozczochrane.
– Ratunku! – zawołała, padając na fotel (…).
– Za pozwoleniem – przerwał przodownik – czy pani jesteś, to jest czy pani byłaś przed chwilą panną, czy jakiego innego stanu?
– Jestem mężatką, ale to nic nie ma do rzeczy. Napadnięto mnie i podstępnie dopuszczono się na mej osobie karygodnego występku. Proszę o spisanie protokołu.

Przodownik dopytuje o nazwisko przestępcy. Ofiara oznajmia, że je zna. Podaje nawet dokładny adres – Wierzbowa numer 66. W odpowiedzi policjant zarządza nie żadne przesłuchanie na osobności, ale… bezpośrednią konfrontację gwałciciela ze skrzywdzoną przez niego kobietą!

Wszystkie konfrontacje są bardzo lubiane w komisariatach, gdyż zazwyczaj obfitują w szereg ciekawych i wzruszających szczegółów. Przodownik z niecierpliwością czekał na zjawienie się uwodziciela obiecując sobie, że uda mu się wydobyć ze spotkania wiele pikantnych momentów, o których będzie mógł jutro opowiedzieć kolegom przy bombie piwa.

Autor nie pozostawił żadnych wątpliwości co do motywów głównego bohatera. Chodzi mu o gorące ploteczki, nie zaś o wykrycie sprawcy. Języczek wcale jednak nie stanowi satyry na polską policję. Pan przodownik wzbudza politowanie, ale to nie z niego ma się naigrawać czytelnik opowiadania.
W ostatnim akcie historii okazuje się, że ofiara popełniła pomyłkę. W chwili, gdy szamotała się przygnieciona cielskiem brutalnego zbira, zauważyła na jego koszuli metkę z nazwiskiem i adresem. To właśnie był ten tytułowy języczek. Dama domyśliła się, że wypisano na nim dane samego gwałciciela. Adres i nazwisko powtórzyła przodownikowi. W efekcie zatrzymano… producenta bielizny. Gdy błąd wyszedł na jaw, całe towarzystwo wyśmiało sponiewieraną kobietą.

Rechotali policjanci, krztusił się ze śmiechu sprowadzony na komisariat jegomość. Takiej samej reakcji autor oczekiwał też od czytelników. Bo przecież gwałt to idealny temat do żartów.

Recepta na gwałt
Podobnych historii było znacznie więcej. Wydawany w Łodzi "Nowy Dekameron" opisał perypetie niejakiej pani Pękosławskiej. Mężatki cierpiącej na napady płaczu, melancholię, bicie serca, duszność, zawroty głowy, zły humor. A więc: na symptomy, które w świetle dziewiętnastowiecznej medycyny prowadziły prostą drogą do zdiagnozowania histerii.

Opowiadanie zaczyna się prozaicznie. Autor szybko jednak wywraca obowiązujący porządek rzeczy do górny nogami. Pękosławska nie udaje się do lekarza, ale do lekarki. Ta zaś nakazuje jej znaleźć sobie kochanka. Recepta ma rozśmieszyć czytelnika, bo wcale nie jest tak daleka od rzeczywistości, jak mogłoby się wydawać.

Opowiadanie wydrukowano na początku lat dwudziestych. Wtedy wciąż jeszcze zdarzało się, że lekarze zalecali pacjentom podejmowanie pozamałżeńskich aktywności seksualnych. Miały one stanowić skuteczne remedium między innymi na uporczywe migreny. Romanse czy wizyty u prostytutek zapisywano jednak wyłącznie mężczyznom. Już ten zwrot akcji mógłby stanowić domknięcie dowcipu. Autor czuł jednak najwyraźniej, że jego żarcikowi wciąż czegoś brakuje. Chociażby publicznego gwałtu.

Pękosławska odbiera od lekarki receptę. Są na niej jakieś proszki, krople, inne specyfiki. Nagryzmolone pismem, które rzecz jasna jest w stanie odcyfrować wyłącznie aptekarz. Pacjentka zanosi świstek do farmaceuty. Ten czyta, mamrocze, po czym rzuca się na Pękosławską. Zdziera z niej ubranie, dobiera się do "zapiętych szczelnie majtek". Wszystko dlatego, że na recepcie zapisano – obok medycznych specyfików – "wziąć sobie kochanka". Koniec historii, kurtyna w dół. I rzecz jasna: oczekiwane salwy śmiechu.

Kobieta broni się, a pragnie
Prasa satyryczna robiła wszystko, by przedstawić gwałt jako rzecz pozbawioną konsekwencji, figlarną. W magazynie "Wolna Myśl, Wolne Żarty" pisano chociażby o kobiecie, która wyraziła zgodę na seks na piśmie. Sama więc była sobie winna, gdy później brutalnie ją zgwałcono. Inne czasopisma dowodziły, że każdy amant powinien mieć w sobie nieco brutalności. A każda kobieta, która stawia opór, tak naprawdę tylko zachęca go do wzięcia jej siłą.

W opowiadaniu "Szacunek względem kobiet" bohaterka stawia przyjacielowi warunek, zanim zgodzi się wpuścić go do swojego domu. Może przyjść, o ile powstrzyma się przed jakimikolwiek seksualnymi awansami. Mężczyzna składa obietnicę i honorowo jej dotrzymuje. W odpowiedzi kobieta zrywa z nim kontakty. Bo przecież tak naprawdę oczekiwała, że on rzuci się na nią bez pytania. I po prostu przezwycięży jej opór.

"Samiczki" należy zdobywać
Jeżeli nie przekonasz kobiety słowem, zrobisz to pocałunkiem. Kobieta broni się, a pragnie. Życie, jak kobietę, trzeba zdobywać siłą, aby wyssać całą rozkosz... Na takich aforyzmach wychowywały się całe pokolenia. Kultura gwałtu rozpanoszyła się po ulicach, miejskich parkach, ciemnych podwórzach kamienic. Dotarła wreszcie na salony, nawet te najbardziej liberalne.

Tadeusz Boy-Żeleński jest powszechnie uważany za najważniejszego w przedwojennej Polsce bojownika o prawa kobiet. Zapomina się jednak, że na gwałt miał on poglądy bardzo podobne do prawników i lekarzy, którzy przekonywali, że kobiety nie da się zgwałcić. I może nawet bardziej szkodliwe.
W toku prac nad polskim Kodeksem karnym pojawiła się idea, by do problemu zgwałceń podejść naprawdę postępowo. Według jednego ze wczesnych projektów za przestępstwo miał uchodzić każdy akt seksualny dokonany "bez wyraźnego lub dorozumianego zezwolenia" drugiej strony. Podobne postrzeganie gwałtu należałoby uznać za nowoczesne nie tylko w warunkach właściwych dla dwudziestolecia, ale nawet XXI wieku.
Dopiero dzisiaj w jego kierunku zaczynają zmierzać zachodnie uregulowania prawne. Polska miała szansę znaleźć się w forpoczcie autentycznego postępu. I wysłać czytelny sygnał, że godność ludzka stanowi dobro chronione prawem. Nie zrobiono tego, bo zaraz odezwały się głosy krytyki i zwyczajne drwiny. Szczególnie głośno protestował właśnie Tadeusz Boy-Żeleński.
Twierdzenie, że do seksu należy przystępować tylko, jeśli kobieta wyrazi zgodę, uznał on wprost za farsę. Bo przecież sama natura zdecydowała, że "samiczki" należy zdobywać. I że te w udawany sposób wzbraniają się przed stosunkiem, by "doprowadzić akt płciowy do pożądanej temperatury".

Żadnych oznak przestępstwa
Podobnie chyba musiał myśleć pewien krakowski stomatolog. W 1935 roku zaprosił on swoją młodą pacjentkę na kawę do bufetu. Był szarmancki, ale nie dawał sobie odmówić. Dziewczyna nawet się nie spostrzegła, a już zaczęła się zataczać na nogach. "Chociaż wiedział, że jestem bez kolacji (…), namówił mnie do wypicia około 10 kieliszków wódki. Tak, że byłam zupełnie nieprzytomna" – zeznała dziewczyna przed prokuratorem.

Dentysta zaciągnął półprzytomną towarzyszkę do swojego mieszkania. Obudziła się rano, ledwie pamiętając, co nastąpiło. Wiedziała tylko, że na nic się nie zgodziła. I że mimo to mężczyzna skorzystał z jej stanu i pozbawił ją dziewictwa. Prokurator wysłuchał historii i umorzył dochodzenie. Bo przecież nie było żadnych dowodów winy i żadnych oznak przestępstwa.

Jeśli kultura gwałtu dotarła na posterunki policji i do gabinetów prokuratorskich, to trudno się dziwić, że zawitała też na sale sądowe. W 1932 roku przed Sąd Apelacyjny w Warszawie wezwano dwóch parobków oskarżonych o gwałt na wiejskiej dziewczynie, Apolonii P. Trudno było podważyć, że do gwałtu doszło. Adwokat wybrał więc odmienną linię obrony. Wprost zapytał skład orzekający:
"Co innego jest na wsi [do roboty]. Cóż mają tam robić młodzi ludzie?".

Przynajmniej nie oskarżył dziewczyny, że to ona rzuciła się na swoich oprawców. Rok wcześniej tak właśnie postąpił redaktor rubryki porad w dzienniku "Ostatnie Wiadomości Krakowskie". O pomoc zwróciła się do niego "Pani Irena z ulicy Długiej". Opowiadała o tym, jak zniewolił ją własny pracodawca:

"W zeszłym roku, gdy moja pani wyjechała na letnisko, zostałam sama tylko z panem, który zaczął się do mnie zalecać. Gdy się na to oburzyłam, zagroził, że mnie wyrzuci. Rozglądałam się o inne miejsce, ale nic nie mogłam dostać. Bałam się zostać na bruku w obcym mieście, w którym nikogo nie znam. Więc ostatecznie uległam panu. Z musu i ze strachu".

Irena pisała o przepełniającym ją wstręcie. Przyznała się do gnębiących ją myśli samobójczych. W odpowiedzi usłyszała krótką, pogardliwą poradę: "Na przyszłość raczej unikać flirtów z chlebodawcami. Małoż to innych mężczyzn na świecie?".

Najciemniejsze strony ludzkiej natury w książce Kamila Janickiego pt. "Epoka Milczenia. Przedwojenna Polska, o której wstydzimy się mówić". Kliknij i kup z rabatem w księgarni wydawcy. Zainteresował Cię artykuł? Na łamach portalu TwojaHistoria.pl przeczytasz również o tym, dlaczego w przedwojennej Polsce nie karano za kazirodztwo.

Wybrane dla Ciebie

Komentarze (2)