Czerwona szminka zamiast korektora: czy to działa?
W życiu każdej kobiety przychodzi moment zwątpienia. Mój przyszedł w piątek rano pewnego pięknego dnia. Spojrzałam na swoją twarz i jedyne, co widziałam, to cienie pod oczami i mało rozświetlona cera. Zmartwiona zapytałam siostry, która na co dzień pasjonuje się kosmetykami - czy jest coś nowego, co pomoże tej tragedii na mojej twarzy. Odpowiedziała, że owszem: dobre wakacje i ewentualnie… czerwona szminka.
"Pigment, kolor, wiesz Ania, to teraz bardzo modne! Może wypróbujemy?”. Myślałam, że sobie ze mnie żartuje, dlatego pokiwałam głową i udałam, że jakoś dzisiaj brakuje mi do tego humoru oraz natchnienia. Ze spuszczoną głową wsiadłam do autobusu i pojechałam do siebie. W drodze otrzymałam od niej rozległą wiadomość z kilkunastoma linkami do tutoriali na Instagramie z czerwoną szminką w roli głównej. Gdy zobaczyłam, że dziewczyny zamiast nakładać ją na usta, rozcierały ją pod oczami, pomyślałam sobie, że świat chyba oszalał. Albo zwyczajnie ja wlokę się za wszystkimi w nowinkach kosmetycznych.
Zaciekawiona, jeszcze tego samego wieczora wyszukałam w sieci modny zabieg szminką („hiding dark circles with red lipstick”). Podekscytowana wyciągnęłam z kosmetyczki egzemplarz, którego używam bardzo sporadycznie i wzorem dziewczyn z YouTube’a rozpoczęłam operację.
Jakież było moje rozczarowanie, gdy okazało się, że jak zwykle moje testy przyniosły jedną wielką porażkę. Opłakany stan moich cieni pod oczami okazał się nie do przeskoczenia, a efekt jaki widziałam u profesjonalistek był zupełnie różny od mojego.
W pierwszym momencie stwierdziłam, że to totalne nieporozumienie i pewnie wybrany koncern kosmetyczny po prostu zlecił jednej z vlogerek czy makijażystek, wymyślenie czegoś nowego i tak właśnie powstała ta moda. Na kilka dni porzuciłam pomysł, by coś zrobić z problemem, którego nie był w stanie przykryć nawet najlepszy korektor. Ale nadal zastanawiałam się, skąd wzięła się moda na używanie czerwonej szminki zamiast korektora. Odpowiedź znalazłam na blogu jednej z makijażystek.
Okazuje się, że pigment zawarty w czerwonej szmince owszem, przykryje cienie pod oczami, ale nie blondyneczce o jasnej cerze, takiej jak moja. Ten kolor idealnie pasuje mulatkom i kobietom o ciemniejszej karnacji. Wszystkim o jasnej cerze pomoże kolor w odcieniach brzoskwini. No jasne! Z entuzjazmem przeszukałam szafkę w poszukiwaniu szminki w podobnym odcieniu. Na dnie dawno nie otwieranego pudełka znalazłam delikatnie łososiową szminkę. Skąd się tam wzięła - tego nie wiem do dziś. Ale faktycznie, po roztarciu jej pod okiem i delikatnym wmasowaniu gąbeczką, okazało się, że cienie jakoś tak przestały się rzucać w oczy. Owszem, nie był to jeszcze profesjonalny efekt, który pozwoliłby mi wyjść do ludzi, ale na początek zadowalający.
Zatem jeśli chcecie pozbyć się swoich cieni pod oczami, spróbujcie szminki. Ale błagam, nie próbujcie tych czerwonych! Prosta zasada dla jasnej cery jest taka - czerwonawe cienie kamuflujemy żółtawymi szminkami. Te bardziej brązowe, przechodzące w delikatną, oliwkową zieleń - brzoskwiniowymi. A sine, dokładnie takie jak moje, maskujemy morelową bądź łososiową pomadką. Co do struktury, warto stawiać na te matowe, bo to właśnie one zawierają najwięcej potrzebnego pigmentu. Nawilżające raczej spowodują efekt „zalania" pod okiem, a przecież nie o to walczymy!
Pamiętajmy też, by ilość używanego produktu nie przekraczał granicy przyzwoitości. Delikatna kreska wystarczy. W końcu i tak przykryjesz ją podkładem bądź kryjącym korektorem w odcieniu swojej cery. Z moich doświadczeń wynika, że do rozcierania warto używać Beauty Blendera bądź zwykłej gąbki. Delikatne wklepanie opuszkami placów też się sprawdzi.
To jak, szminki w dłoń? Dajcie znać z komentarzach, jakie są wasze efekty!