Dramat tysięcy par. Środki na leczenie niepłodności nie są wykorzystywane
Z planowanych 987 par, mających skorzystać z tak zwanego "Programu kompleksowej ochrony zdrowia prokreacyjnego", zgłosiło się jedynie 107. Miał on być alternatywą dla in vitro, a skończyło się na stwierdzonych przez Najwyższą Izbę Kontroli nieprawidłowościach w realizacji.
13.07.2018 | aktual.: 13.07.2018 16:37
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Idea "Programu kompleksowej ochrony zdrowia prokreacyjnego" została zapoczątkowana przez ministra zdrowia Konstantego Radziwiłła. Projekt miał zastąpić program refundacji in vitro, zapoczątkowany w 2013 roku przez rząd PO-PSL. Swoją decyzję minister zdrowia tłumaczył specyfiką zabiegu in vitro, która, według niego, budziła "bardzo zasadnicze opory etyczne w dużej części społeczeństwa". Jak donosi NIK, na badanie niepłodności, zainaugurowane w 2016 roku otwarciem Kliniki Diagnostyki i Leczenia Niepłodności w łódzkim Instytucie Centrum Zdrowia Matki Polki, poszło zaledwie 46,7 tys. zł. Jest to 1,7 proc. środków przeznaczonych na ten cel. Jako przyczynę, Ministerstwo wskazało jedynie krótki okres realizacji diagnostyki, która była możliwa dopiero po utworzeniu ośrodków referencyjnych.
Jednym z problemów jest niewielka liczba ośrodków referencyjnych, czyli placówek mających zajmować się w ramach programu leczeniem niepłodności. Zostały one wyłonione przez rząd, ale jedynie kilka z nich podpisało umowy z Narodowym Funduszem Zdrowia i rozpoczeło zakupy potrzebnego do zabiegów sprzętu. Z planowanych dziesięciu, w 2017 roku udało się otworzyć sześć.
Jak informuje Ministerstwo Zdrowia, w 2018 roku wybrane zostało kolejne 16 ośrodków referencyjnych, a w pierwszym kwartale zakwalifikowano kolejne 600 par. Ministerstwo zakłada, że program okaże się skuteczny, gdy liczba par, u których ciąża zotała klinicznie potwierdzona, wyniesie 30%. Chce ono w ten sposób osiągnąć skuteczność bliską metody in vitro za pomocą bogatej diagnostyki i zabiegów inwazyjnych, takich jak histeroskopia i laparoskopia. Eksperci uważają to założenie za niemożliwe do zrealizowania.
W komentarzu dla "Rzeczpospolitej" prof. Marian Szamatowicz z Kliniki Rozrodczości i Endokrynologii Ginekologicznej Uniwersytetu Medycznego w Białymstoku stwierdza, że rządowy program jest "zawoalowaną formą finansowania naprotechnologii". - Naprotechnologia nie daje rozwiązania w przypadku nieodwracalnego uszkodzenia jajowodów, np. na skutek endometriozy czy przy czynniku męskim, gdy nasienie jest zbyt słabe, by do zapłodnienia doszło w sposób naturalny - tłumaczy. Podkreśla także, że w takim przypadku pary zostają ze swoim problemem zupełnie same. Prof. krytykuje także samo postępowanie władz. - Poprzedni rząd wydał 260 mln zł na program in vitro, dzięki któremu urodziło się 9 tys. dzieci i rodzą się kolejne, z zamrożonych zarodników. Ten rząd wydaje ok. 25 mld zł rocznie na 500+, dzięki któremu, jak twierdzi, urodziło się w 2017 r. o ok. 30 tys. więcej dzieci, przy czym za część tego wzrostu odpowiadają wspomniane dzieci z in vitro - podkreśla.
Z kolei Marta Górna, przewodnicząca Stowarzyszenia na Rzecz Leczenia Niepłodności i Wspierania Adopcji "Nasz Bocian", ma zastrzeżenia co do sposobu kwalifikacji par. - Do programu mają szansę zakwalifikować się tylko pary nigdy wcześniej niediagnozowane. To tak, jakby stworzyć program leczenia raka, ale zabronić udziału tym, którzy już wiedzą, że są chorzy.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl