Dzieci bawiły się pomiędzy zdechłymi zwierzętami. Dramat w Miłoszowie
Wygłodzone, brudne krowy i świnie wyły z bólu konając na oczach domowników. Padlina tygodniami zalegała na podwórku. Już z drogi czuć było smród martwych zwierząt. Lokalne władze twierdzą, że wcześniej o niczym nie wiedziały.
26.02.2019 | aktual.: 26.02.2019 17:15
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Dolnośląski Inspektorat Ochrony Zwierząt (DIOZ) odebrał anonimowe zgłoszenie od postronnego urzędnika, który nie mógł patrzeć na niemoc policji i gminy. W jednym z gospodarstw na terenie Miłoszowa (woj. dolnośląskie) rozgrywały się sceny jak z horroru.
- "Weźcie coś zróbcie, bo tutaj nikt nie kwapi się do zareagowania" - poprosił nas urzędnik. Pojechaliśmy na miejsce w czwartek po południu. Nasza interwencja przeciągnęła do drugiej w nocy – mówi Konrad Kuźmiński, pracownik inspektoratu, w rozmowie z WP Kobieta.
Mężczyzna przyznaje, że wciąż ma przed oczami przerażające obrazy. – Już z drogi czułem smród i widziałem martwe zwierzęta. Po wejściu na teren gospodarstwa było jeszcze gorzej. Wychudzona jałówka stała przy padłej z głodu krowie. Kury zdążyły już wydłubać jej oko. Później dziobały zdechłe świnie, które leżały na gnojowniku. Reszta była pobieżnie zakopana na podwórku – relacjonuje.
Kuźmińskiego zszokowały przerażające warunki, w których przetrzymywano zwierzęta oraz rodzina, która teoretycznie się nimi opiekowała. - Po podwórku biegały dzieci, a w domu siedziała ich matka oraz dwóch pijanych mężczyzn w zasikanych ubraniach – mówi. - Ciężko było się z nimi porozumieć - przyznaje.
Zobacz też: Wolontariuszki alarmują o tragicznej sytuacji zwierząt, krwi i awanturach. Schronisko odpowiada
Zemsta na partnerze
Horror miał zacząć się pod koniec ubiegłego roku, gdy właściciel zwierząt trafił do aresztu. Jego żona, a zarazem matka dziewiątki niepełnosprawnych umysłowo dzieci, stwierdziła, że w akcie zemsty za lata znęcania się nad nią, przestanie dbać o gospodarstwo. – Powiedziała nam, że nie chodzi o brak pieniędzy, bo akurat o to nie musi się martwić. Co miesiąc pobiera 10 tysięcy złotych z tytułu świadczeń socjalnych – opowiada pracownik dolnośląskiego inspektoratu.
Sąsiedzi mieli zgłaszać w gminie oraz na policji, co działo się tuż za płotem. – Robili to anonimowo, bo bali się zadzierać z rodziną. Bracia mężczyzny terroryzowali mieszkańców – opowiada Konrad Kuźmiński.
Poprosiliśmy policję z Lubania o wyjaśnienie, dlaczego wcześniej nie zareagowała. W końcu ciężko jest przeoczyć taką sytuację w wiosce, gdzie mieszka zaledwie 700 osób. – W przeciągu 12 miesięcy nie odnotowaliśmy, żadnych zgłoszeń (pism) odnośnie zaistniałej sytuacji – powiedziała st. asp. Justyna Bujakiewicz-Rodzeń w rozmowie z WP Kobieta.
Burmistrz postawiony na nogi
Żadnych działań nie podjął również urząd gminy. Kierownik referatu ochrony środowiska miał wybrać się na kontrolę dopiero na dwa dni przed interwencją DIOZ. Po powrocie stwierdził jedynie, że w gospodarstwie są drobne niedociągnięcia.
Jednak stanowisko urzędu gminy zmieniło się, gdy dolnośląski inspektorat wziął sprawy w swoje ręce. - Wezwaliśmy policję i natychmiast chcieliśmy zabrać zwierzęta, które jeszcze żyły. Niestety funkcjonariusze utrudniali nam to, twierdząc, że na terenie gospodarstwa nie ma zagrożenia życia ani zdrowia zwierząt – opowiada Konrad Kuźmiński.
Interwencja przeciągała się o kolejne godziny, aż w końcu na miejsce przyjechał burmistrz Leśnej. Mężczyzna poparł decyzję Inspektoratu, gdy zobaczył koszmar na własne oczy. - Wcześniej nie wiedziałem, że jest tam aż tak trudna sytuacja - przyznaje burmistrz Szymon Surmacz w rozmowie z WP Kobieta.
Po kilku godzinach utarczek Dolnośląski Inspektorat Ochrony Zwierząt zabrał krowę, dwie świnie, dwie kozy oraz gołębie do domu tymczasowego. – Od razu podaliśmy im jedzenie oraz zaczęliśmy leczyć – mówi Kuźmiński. Ośrodek zorganizwał zbiórkę pieniędzy na ich leczenie, ponieważ nie jest w stanie pokryć wszystkich kosztów.
Następnego dnia Prokuratura Rejonowa w Lubaniu wydała nakaz przesłuchania 42-latki oraz 55-letniego mężczyzny, brata właściciela posesji. Po wszystkim wrócili do domu. - Dzieci wraz z matką przebywają w miejscu zamieszkania i są pod stałą opieką asystenta rodziny – informuje policja.
Dobrostan zwierząt w procedurach
Asystent rodziny sprawuje opiekę od grudnia ubiegłego roku, ale dyrektor Miejsko-Gminnego Ośrodka Pomocy Społecznej w Leśnej Marta Sudejko przyznała nam, że rodzina od dawna jest pod nadzorem MGOPS-u.
Zapytaliśmy, jak to możliwe, że pracownicy MGOPS nie reagowali na gehennę zwierząt i fatalne warunki, w których wychowywały się dzieci? – Nie widzieliśmy tam żadnych zwłok zwierząt. W styczniu informowaliśmy mieszkankę, że należy zająć się zwierzętami. Zgłosić to odpowiednim służbom albo znaleźć kogoś, kto się nimi zaopiekuje – mówi dyrektor placówki i jednocześnie przyznaje się, że jej pracownicy sami nie podjęli próby poinformowania policji.
Burmistrz Leśnej przyznaje, że popełniono błąd. - To jest rodzina dysfunkcyjna. Do tej pory nasza opieka koncentrowała się na tym, aby nauczyć ich podstawowych czynności, jak gotowanie czy sprzątanie. Jednak nikt nie ujął kwestii dobrostanu zwierząt w procedurach. I przyznaję, że to jest to błąd urzędu - mówi burmistrz Szymon Surmacz. - Po tamtym zdarzeniu poprosiłem, aby każdy pracownik, czy to referatu społecznego, czy szkoły, meldował o każdym podobnym zdarzeniu. Nawet o kotku z chorą łapą - twierdzi burmistrz.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl