Dziecięce przyjaźnie
Nie wiem, kto wymyślił ten cały niż demograficzny. W naszym otoczeniu dzieci rodzą się jedno po drugim. Pępkowe co jakiś miesiąc, a kolejne urodziny co chwila.
Nie wiem, kto wymyślił ten cały niż demograficzny. W naszym otoczeniu dzieci rodzą się jedno po drugim. Pępkowe co jakiś miesiąc, a kolejne urodziny co chwila. Nowi ludzie pojawiają się na świecie, a my zastanawiamy się – czy nasze dzieci i dzieci naszych przyjaciół są skazane na to, aby się lubić, czy wręcz przeciwnie?
Wiadomo, marzenia są zawsze te same – grupa przyjaciół razem dojrzewa. Najpierw jest czas na szaloną młodość, potem dobieranie się w pary, śluby i wesela, potem dzieci. Idealnie byłoby, aby w przyszłości, kiedy dzieci podrosną i będą potrafiły zajmować się same sobą, grupowo spędzać wakacje, ferie i inne święta. W naszej wyobraźni nasze grzeczne dzieci bawią się ze sobą w symbiozie, przyjaźnią i razem stawiają czoła rzeczywistości, jak my kiedyś. Ale kto daje gwarancje, że jeśli rodzice lubią się między sobą, dzieci też będą odczuwały do siebie sympatię? Niestety, nikt.
Jestem przeciwniczką znajdywania na siłę znajomych dla własnych dzieci. Na razie bądź co bądź naturalnym jest, że przez pierwsze lata nasi synowie i córki nie dobierają sobie znajomych sami. To my ich ze sobą „swatamy” wedle systemu „to dziecko naszej przyjaciółki, więc z pewnością miło spędzisz z nią/nim czas”. Bo przecież co dwulatek ma do powiedzenia w kwestii swoich sympatii i antypatii, myślimy. Jeśli tylko rówieśnik wniesie do zabawy swoje nowe, fascynujące zabawki, jest kumplem doskonałym.
Oczywiście, pod warunkiem, że nie zabiera zabawek twojemu dziecku i oddaje je co do jednego przy opuszczaniu waszego mieszkania. Spór o lalkę w dzieciństwie może być przyczynkiem do szczerej nienawiści. Wszystko może prowadzić do tego, że właśnie tej osoby charakter i sposób funkcjonowania w społeczeństwie nam nie będzie odpowiadał. Z dziećmi jest identycznie, może jeszcze trudniej, bo dzieci kojarzą się w większym stopniu emocjami.
Ze znajomymi dzieciatymi spotykamy się dość regularnie. A to wpadniemy do siebie na kawę, a to na pogaduchy. Staramy się zaplanować razem krótkie wycieczki i wypady w ciekawe miejsca. Nasze dzieci znają się i na swój widok buźki im się uśmiechają. Ale w praktyce, w zaciszu dziecinnego pokoju toczą ze sobą istne wojny. Wojny te zna każdy rodzic. A to że ona mnie popchnęła, że wzięła klocek, który on sobie upatrzył. Że nie chce dać się pobujać na czerwonym łosiu, a to jego kolej po trzech sekundach!
Jadźka też stroi fochy. Że dzieci płaczą, jak tylko ich dotknie, że nie dają jej zabawki, że zamiast grać z nią w piłkę, chowają się gdzieś w kącie i naparzają w cymbałki. W rezultacie nasze pogaduchy regularnie przerywane są rykiem lub krzykiem. Losowo wybrany rodzic leci rozstrzygnąć spór. Dzieciaki na chwilę milkną, podają sobie ręce i zasiadają grzecznie na dywanie do wspólnej zabawy. I tak kilkanaście razy w czasie trwania wizyty.
Dziś trudno sobie wyobrazić, żeby taki Jaś, Zosia, Bazyli i Samborek razem z Jadźką nie stworzyli zgranej paki. Fajnie byłoby patrzeć, jak razem dorastają. Jak chodzą na imprezy, kryją się przed nami z tym, że spróbowali swoje pierwsze piwo, razem decydują się na wybór studiów, wspierają się w swoich pasjach. Fajnie, ale prawdopodobnie będzie tak, jak zwykle.
Nie pamiętam, żebym przyjaźniła się z jakimkolwiek dzieckiem znajomych moich rodziców. Jakiś cudem wszyscy rówieśnicy, z którymi „musiałam” się co jakiś czas spotkać i odbębnić swoje kilka godzin udawanego zainteresowania, byli całkowitym zaprzeczeniem moich oczekiwań co do dobrego kumpla/kumpelki. Moje dwie dalekie, przyszywane kuzynki, z którymi regularnie się widywałam, chciały ze mną rozmawiać tylko o gumkach i spinkach do włosów. Inne dzieci tak zatopione były w swoim świecie zabawek, że nie zauważały nikogo poza nim. Ja więc, jako niewidzialna osoba, rysowałam sobie spokojnie gdzieś z boku i czekałam, aż wreszcie rodzice zabiorą mnie od tego rozwydrzonego bachora.
Jedynym pocieszeniem była dla mnie kuzynka Ewa, z którą udawało się od czasu do czasu stworzyć coś pięknego. Kiedy byłyśmy razem, wstępował w nas jakiś natchniony duch. Pisałyśmy wiersze (okropne), piosenki (jeszcze gorsze) i nagrywałyśmy słuchowiska na szpulowym magnetofonie (nie wiem, jakiej jakości, nic nie przetrwało). Ale i tak nic z tej znajomości nie pozostało. Zmiany w nas zaszły przez czas dojrzewania zbyt daleko.
Co do Jadźki, to nie zamierzamy się poddawać. Jasne jest, że nasze przyjaźnie będą trwały. Jadźka więc musi przygotować się na poukładanie relacji z dzieciakami. Bo jeśli nie, to będzie w kącie rysowała kółeczka. A na to jej figlarny charakterek raczej nie pozwoli.