Dzieciofobia
Jakaś nowa choroba zżera nam społeczeństwo od środka. Toczy i powoli zbiera niezłe żniwo. Nazywa się ten wirus dzieciofobią i właściwie nie byłoby to takie straszne, bo przecież nie każdy musi zachwycać się szczebiotem czy też wyciem nawet najrozkoszniej wyglądających maluchów.
Jakaś nowa choroba zżera nam społeczeństwo od środka. Toczy i powoli zbiera niezłe żniwo. Nazywa się ten wirus dzieciofobią i właściwie nie byłoby to takie straszne, bo przecież nie każdy musi zachwycać się szczebiotem czy też wyciem nawet najrozkoszniej wyglądających maluchów. Jednak ten lęk przed dziecięcym płaczem, hałasem, ruchliwością, aktywnością i niezmordowanym apetytem na życie chwilami przyjmuje dość niepokojące rozmiary.
Do postawienia tej diagnozy skłoniły mnie dwie informacje znalezione w sieci oraz zebrane przez lata spostrzeżenia moje i innych mam.
Na pewno to znacie. „A co to takie głośne?”. „A dlaczego to dziecko tak kopie w ten kamień?”. „A on tak macha nogami i brudzi tę ściankę, widzi pani?”. „Matko, jak te dzieciaki się drą”.
To tylko mała próbka tego, co nas na co dzień spotyka, jeśli posiadamy latorośle i ośmielamy się nawiedzać z nimi przestrzeń publiczną.
Te dwa przypadki wyszperane wśród internetowych wiadomości dotyczyły właśnie dzieci, rozbrykania, tej ściany dźwiękowej, którą wytworzyć może tylko grupa maluchów zaangażowanych w zabawę. A jak jest zabawa, to wiadomo: nic i nikt się nie liczy.
W Katowicach podstępni lokatorzy wykupili na nowym, luksusowym osiedlu aż trzy mieszkania i chcą otworzyć tam przedszkole dla 60 dzieci. Rozgorzał spór pomiędzy deweloperem, właścicielami przedszkola i pozostałymi lokatorami, którzy „poczuli się oszukani”, bo teraz to będzie głośno, a ich dzieci na placu zabaw nie będą bezpieczne. I o ile sam pomysł otwarcia przedszkola w takim miejscu uważam, z różnych względów, za nietrafiony i chory, to argumenty przeciwników pomysłu są równie kuriozalne.
„Sama mam dziecko, ale zależy mi i na bezpieczeństwie, i na ciszy” - mówi jedna z mam. „Sądziłam, że moje dziecko będzie mogło spokojnie pójść na plac zabaw, bo nikt obcy tu nie wejdzie. Po otwarciu przedszkola będzie inaczej” – kontynuuje druga. I od razu powiało grozą.
Nie wiem, co to miało być za przedszkole, najwyraźniej miał tam przebywać jakiś małoletni element, który zagroziłby innym dzieciom na placu. To, że hałas i harmider i dużo krzyków, to jeszcze rozumiem. Ale że teraz nie będzie bezpiecznie? Dzieci nie będą mogły pójść do piaskownicy, bo... co? Dostaną w łeb łopatką? Bo będzie za dużo dzieci? Skąd ten strach?
Druga informacja jeszcze gorsza. Otóż w Podkowie Leśnej otwarto kawiarnię z piaskownicą dla dzieci - ma to być takie miejsce przyjazne rodzicom, którzy czasem chcieliby wyskoczyć gdzieś na kawę i ciastko wraz z dzieciarnią. No i się zaczęło. Jeden z sąsiadów wypowiedział kawiarni wojnę. Uznał, że ma prawo do ciszy i spokoju we własnym domu chociaż w weekend. A tu mu jakieś bachory się wydzierają za płotem. No i z tej złości wystawił agregat i za każdym razem, gdy w kawiarni schodzą się goście lub odbywa się jakaś impreza, odpala sprzęt zagłuszając „sąsiedztwo”. A co! U siebie jest!
I znów - być może na miejscu tego pana też złościłyby mnie odgłosy dzieciarni, kiedy ja akurat miałabym ochotę pobimbać sobie w ciszy. Ale żeby wystawić agregat (plus transparent!)? Zagłuszać ludzi?! Pozwalać, aby wściekłość zaślepiła tak, że człowiek zachowuje się jak jakiś maniak?
Czy już rozumiecie, o co mi chodzi? Nie? To przykład z mojego podwórka. Jadę taksówką z dziećmi. Moje młodsze dziecko, wtedy niespełna dwuletnie, jest ciekawskie, żywe, ruchliwe, a jazda autem to wielka przygoda. Wierci się więc odrobinę i w końcu wyrywa i staje na siedzeniu. Taksówkarzowi o mało jakaś żyłka nie pękła. Bo „takie dziecko to ma siedzieć, a nie chodzić po całym samochodzie” (!), co to za porządki i kto to wszystko posprząta.
Dodam tylko, że było lato, a nie deszczowa jesień, buty suche, dziecko - oprócz jednego, krótkiego, „stojącego” incydentu - było grzeczne. A jednak... Wyprowadziło z równowagi kierowcę, który po odwiezieniu nas na miejsce, wysiadł, wyjął z bagażnika szczotkę i ostentacyjnie zaczął sprzątać tylne siedzenie. Do dzisiaj nie wiem z czego. Czy teraz jest już jasne, o czym mowa?
Gdzieś, kiedyś, nie wiedzieć czemu zapomnieliśmy, jak to jest być dzieckiem. Takim nieujarzmionym, ciekawskim, spontanicznym i - przykro mi - głośnym małym człowiekiem, który uważa, że im większy hałas, tym większa zabawa. Wkurza nas ta beztroska, ta radość, ta roszczeniowa postawa wobec wszystkiego, co nowe, fajne, ciekawe. Podoba mi się? To chwycę! Jestem szczęśliwy? To ogłoszę to krzykiem rozwalającym szyby! Jestem zła? To będę tupać nogami, wydzierać się, a na koniec czymś rzucę!
Nie mówię, że należy wszystkie zachowania dzieci tolerować i żeby im pobłażać we wszystkim. Ale nam przeszkadzają odgłosy ich zabawy! Wkurza nas, że fajnie spędzają czas! No bo jest weekend i ma być cisza! Spokój! No jakiś meczyk w telewizji można obejrzeć, ewentualnie odpalić sobie głośno kino domowe czy włączyć skoczną muzykę. Ale żeby jakieś dzieci nam za płotem bezczelnie się śmiały? Nie ma mowy!
Za kilka, kilkanaście lat obudzimy się wszyscy z ręką w nocniku, bo wyrośnie nam grupa znerwicowanych małolatów, którzy nie będą potrafili wyrazić najprostszych emocji. Bo przecież całe życie uczono ich, jak być cicho. A jak po cichu wyrzucić z siebie złość, smutek, rozpacz, niezadowolenie albo radość?
I niby wszystko w porządku, jest spokój, wszyscy grzeczni, poukładani, tacy spokojni. Słyszycie tę głuchą ciszę? Podoba wam się? No właśnie...