Gdy koronawirus uwięzi rodzinę w małym mieszkaniu…
– Mąż prowadzi zdalne nauczanie przed komputerem, syn ma w tym czasie wielką ochotę na hałaśliwą zabawę z klockami na środku pokoju, a ja zastanawiam się, gdzie się ukryć, by zadzwonić do klienta. W niespełna 30-metrowej kawalerce nie jest to łatwe zadanie – opowiada Edyta. Wiele polskich rodzin pandemia zamknęła w ciasnych mieszkaniach. Jak sobie z tym radzą?
13.11.2020 | aktual.: 02.03.2022 09:11
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Naukowcy z Uniwersytetu Genueńskiego i Politechniki Mediolańskiej przepytali niedawno Włochów o życie podczas kwarantanny spowodowanej pandemią koronawirusa. Okazało się, że u osób, które spędzały dużo czasu w mieszkaniach o powierzchni poniżej 60 metrów kwadratowych, częściej występowały nastroje depresyjne.
Ponad jedna trzecia ankietowanych zmagających się z problemami psychicznymi w czasie przymusowego pobytu w domu przyznała, że nie ma odpowiednich warunków lokalowych. Skarżono się m.in. na słabe światło naturalne w domu, brak balkonu, tarasu czy widoku zieleni z okna. Osoby mieszkające z rodziną narzekały przede wszystkim na zakłócanie spokoju podczas rozmów telefonicznych czy wideokonferencji.
– Przebywanie z bliskimi 24 godziny na dobę jest dla wielu osób prawdziwym wyzwaniem, zwłaszcza jeśli dzielimy ze sobą małą przestrzeń – przyznaje Agata Pajączkowska, psycholog z poradni Psychowskazówka.
Doświadcza tego Edyta Wójcicka z Kielc, która mieszka w 28-metrowej kawalerce z mężem i niespełna 5-letnim synem. – Zbieramy pieniądze na wymarzony domek z ogródkiem, jednak droga do niego jest ciągle bardzo daleka. W ostatnich miesiącach jeszcze się wydłużyła, bo koronawirus mocno nadszarpnął domowy budżet – wyjaśnia nasza rozmówczyni, która prowadzi własną działalność gospodarczą i zajmuje się doradztwem finansowym.
"Kto Pyta" – Nowy program w jesiennej ramówce Wirtualnej Polski
Od wybuchu pandemii jej dochody mocno spadły. Rodzina musi utrzymywać się przede wszystkim ze skromnej pensji męża Edyty, nauczyciela. – Czasem dopada mnie przerażająca myśl, że już na zawsze zostaniemy w tej kawalerce – wyznaje kobieta.
Od kilku tygodni cała trójka jest nierozłączna. – Ja już przed pandemią pracowałam w domu, ewentualnie wyjeżdżałam tylko na spotkania z klientami. Teraz, gdy szkoły przeszły na zdalne nauczanie, mąż też utknął w domu. Do południa prowadzi lekcje, a po południu siedzi przed komputerem, by przygotować się do zajęć na następny dzień. Staś nie chodzi do przedszkola, bo najpierw zamknęli je z powodu wykrycia koronawirusa u jednej z opiekunek, a później sami doszliśmy do wniosku, że przebywanie teraz wśród innych dzieci jest trochę niebezpieczne. I dla niego, bo ma problemy ze zdrowiem, i dla nas, gdyby przywlókł wirusa do domu – tłumaczy Edyta.
Taką rodzinną izolację testowali już podczas wiosennego lockdownu. – Nie było łatwo, szczególnie kiedy mąż rozpoczął zdalne nauczanie. Staś jest bardzo ekspresyjnym dzieckiem, a jego zabawy są zwykle głośne i intensywne. Mąż zamykał się w kuchni z komputerem, ale na małej przestrzeni i tak słychać wszystkie hałasy.
Zobacz także: Pogrzeby online. Czy Polacy są na to zbyt konserwatywni?
Musiał też przepraszać uczniów za latające mu nad głową klocki i piłki, bo syn za wszelką cenę chciał bawić się z tatusiem. O swojej pracy nawet nie wspominam. Do klientów dzwoniłam tylko na drzemce Stasia, oczywiście jeśli raczył zasnąć. By mu nie przeszkadzać we śnie, wychodziłam zatelefonować do naszej małej komórki między piętrami, bo przecież w kawalerce wszystko słychać – opowiada Edyta.
W lecie miała nadzieję, że koronawirus odpuści i jej rodzina nie będzie musiała znów się izolować. Niestety, stało się inaczej. – Jednak tym razem jesteśmy trochę lepiej przygotowani. Zainwestowaliśmy w jeszcze jeden komputer i mały, składany stolik, dzięki czemu także mam swoje prowizoryczne stanowisko pracy. Kącik Stasia wyposażyliśmy w dużą ilość puzzli, bo bardzo je polubił i potrafi posiedzieć przy nich w spokoju nawet godzinę, którą mogę przeznaczyć na pracę. W kuchni zamontowaliśmy wyciszane drzwi, co ułatwia mężowi prowadzenie zajęć z uczniami, nawet jak Staś znów zaczyna szaleć. Nie jest łatwo, ale jakoś sobie musimy radzić – przekonuje Edyta.
Zielono mi…
Wiele polskich rodzin koronawirus zamknął w ciasnych mieszkaniach. Na statystycznego obywatela naszego kraju przypada bowiem niewiele ponad 28 metrów kwadratowych powierzchni. Choć przez ostatnie 10 lat ten wskaźnik wzrósł o 4 metry, wciąż zajmujemy jedno z ostatnich miejsc w Europie, wyprzedzając tylko Bułgarię, Litwę i Rumunię. Z szacunków HRE Investments wynika, że nadrobienie zaległości i dotarcie do europejskiej średniej (wynosi 40 mkw. na osobę) zajmie nam prawie 30 lat. O dogonieniu Danii, w której na przeciętnego mieszkańca przypada blisko 60 mkw., możemy tylko pomarzyć.
Zobacz także: Koronawirus daje szanse, głód nie
Według Eurostatu 42 proc. Polaków żyje w mieszkaniach, które nie zapewniają wystarczającej liczby pokoi. Wskaźnik przeludnionych gospodarstw domowych jest jedną z miar ubóstwa stosowanych przez europejski urząd statystyczny. Gorzej od nas wypadają tylko Węgry, Bułgaria i Rumunia. Najmniejszy odsetek przeludnionych mieszkań, poniżej 4 proc., występuje w Irlandii, Holandii, Wielkiej Brytanii i Finlandii.
Ewa Pająk z Bydgoszczy mieszka z mężem i dwójką dzieci (3-letnią córką i 7-letnim synem) w 2-pokojowym lokalu o powierzchni 50 m kw. – Nie jest to wystarczająca przestrzeń dla naszej rodziny, szczególnie jeśli wszyscy musimy siedzieć w domu, ale na razie nie mamy szans na coś większego. Dlatego, zamiast narzekać, staram się jakoś sensownie zagospodarowywać nasze gniazdko – wyjaśnia Ewa, która przyznaje, że koronawirusowa izolacja wyzwoliła w niej spore pokłady kreatywności w kwestii urządzania mieszkania.
– Wiosną, gdy przez kilka tygodni byliśmy zamknięci w domu, dużo czytałam na ten temat i dowiedziałam się, jak wielkie znaczenia ma zieleń i rośliny. Poszalałam w sklepach internetowych i na balkonie urządziłam prawdziwy ogród. W ciepłe dni dzieciaki spędzały tam wiele godzin, dzięki czemu miały namiastkę zabawy na świeżym powietrzu – wyjaśnia Ewa. Latem kupiła dużo roślin do domu. – Mąż śmieje się, że chcę zrobić z mieszkania dżunglę, ale kiedy znów musimy się izolować, miło jest spojrzeć na zielone liście spływające ze ściany – przekonuje nasza rozmówczyni.
Mąż Ewy od kilku miesięcy pracuje zdalnie. Początkowo po prostu siadał z komputerem przy stole w salonie. Musiał jednak zabierać sprzęt, gdy rodzina siadała do posiłków. – Postanowiliśmy wygospodarować trochę miejsca w pokoju na małe biuro. W rogu postawiliśmy niewielkie biureczko i osłoniliśmy kącik zasłonami sznurkowymi. Strefa pracy i wypoczynku została rozdzielona i wszyscy są zadowoleni – tłumaczy Ewa.
Frustracja na progu
Długotrwała izolacja w małym mieszkaniu jest poważnym testem dla każdej rodziny. – Zaczynają nas drażnić rzeczy, na które wcześniej nie zwracaliśmy uwagi. Dochodzi do częstych spięć i kłótni, ponieważ brakuje nam czasu i przestrzeni na odreagowanie emocji. Poza tym zawsze, jeśli robimy coś, do czego jesteśmy w pewien sposób zmuszani, doprowadza nas to w dłuższej perspektywie do frustracji, a stąd już tylko krok do zachowań agresywnych – wyjaśnia psycholog Agata Pajączkowska.
Co zrobić, żeby przetrwać zamknięcie w dobrej formie psychicznej? – Należy znaleźć sposób na rozładowanie emocji, warto poświęcić się jakiejś pasji, może znaleźć nowe zainteresowania. Dobrze jest skupić się na plusach sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy. Pomyślmy, że przymusowa izolacja to na przykład dobra okazja do realizacji zaległych planów. Nawet, jeśli jest to bardzo trudne, musimy wygospodarować trochę czasu tylko dla siebie. Jest to niezbędne do dokonania refleksji nad własnym zachowaniem, złapania dystansu i odreagowania stresów – mówi Agata Pajączkowska.
Zdaniem psychologa istotne znaczenie ma też podział obowiązków między członkami rodziny. – Należy unikać sytuacji, że tylko jeden z rodziców ma wszystko na głowie: sprzątanie, gotowanie, odrabianie lekcji z dziećmi. To rodzi frustrację – ostrzega Agata Pajączkowska.