Halo, tu mama
Postanowiłam po prawie trzech latach pomyśleć o sobie i wyjechać. Sama. I zostawić Jadźkę z Tatką, niech sobie radzą.
W życiu każdego rodzica zdarzają się stany przesilenia. Myśląc stale o potrzebach dziecka, swoje odkładamy się na bliżej nieokreślone "potem". Postanowiłam po prawie trzech latach pomyśleć o sobie i wyjechać. Sama. I zostawić Jadźkę z Tatką, niech sobie radzą.
Ojciec Jadźki wspierał mnie w moim szalonym postanowieniu samotnej podróży do Warszawy. Doskonale rozumiał, że przyda mi się wypoczynek i naładowanie baterii, szczególnie że on sam od czasu do czasu wyjeżdża, a mnie nie zdarzyło się to od bardzo dawna. Zapewniali mnie obydwoje, że wszystko będzie w porządku, że świetnie sobie poradzą i że nawet nie będą tęsknili.
Wsiadłam więc w pociąg spóźniony o 3 godziny z powodu wielkiej śnieżycy i pomknęłam do stolicy. W planach: wystawy, kino, teatr, spacery nad Wisłą, popijanie kawy w ciekawych miejscach oraz wiele godzin myślenia w samotności - o swoich planach i ich realizacji.
Pociąg wlókł się niemiłosiernie, białe płachty śniegu nie ułatwiały kolejarzom i pasażerom podróży. Na szczęście trafiłam na przemiłego starszego mężczyznę, z którym przegadałam prawie całą drogę. Prawie, bo cztery razy miałam w tej pasjonującej rozmowie krótkie przerwy:
- Mama, nie możemy znaleźć rękawiczki. No nie ma i już.
- Mama, lekarka Jadźki utknęła w gdzieś w śniegu i musieliśmy pójść do innej, co to nic nie rozumie i niczego nie słucha.
- Mama, nie wiesz może gdzie jest Jadźki ukochany sweter, bo innego nie chce założyć za żadne skarby?
Po czwartym telefonie trochę się już zeźliłam. "Poradzisz sobie, kochanie" powiedziałam jak potrafię najmilej i wyciszyłam aparat. Warszawa przywitała mnie dobrą pogodą. Wszędzie zwały śniegu, ale nie za mroźno, nie za ciepło. Z dworca pomknęłam do Pałacu Kultury, żeby przypomnieć sobie jak oglądałam Warszawę z góry w wieko lat dziesięciu i aby zorientować się w topografii. Kiedy zmarźniętymi rękoma robiłam na trzydziestym piętrze zdjęcia, zadzwonił telefon.
- Cześć mama, co robisz, bo my właśnie jemy pierogi z truskawkami z mrożonki i oglądamy "Kubusia i hefalumpy"!
Przemilczałam fakt mrożonek oraz tego, że Jadźka ogląda ten film po raz piąty w tym miesiącu. Nawet miło było ich usłyszeć i pomyśleć sobie, że oni jedzą sobie po prostu pierogi, a ja stoję na tarasie widokowym i patrzę na całą Warszawę. Co za frajerzy! Przez myśl jednak przeszło, że pewnie świetnie się przy tym bawią, a ja stoję jednak sama samiutka na górze i ręce mi marzną jak cholera. Z głową podniesioną poszłam jednak dalej zdobywać miasto. I zdobywałam je przez równo pięć dni.
Tych, którzy oczekują, że puentą tego felietonu będzie konstatacja, iż tęsknota była silniejsza od przyjemności odpoczynku od męża i dziecka, muszę rozczarować. Samotność po latach życia w stadzie jest rzeczą piękną i niedocenianą. Odwiedzając wystawę Libery w Zachęcie czy wizytując Centrum Sztuki Współczesnej, pijąc kawę oraz inne używki w lokalach niczym singielka i rozkoszując się muzyką płynącą ze słuchawek, przeszłam w mrozie i śniegu po kolana całą Warszawę z uśmiechem na ustach. Że wreszcie można się wyciszyć, przestać myśleć o zupie mlecznej, zalegającym praniu, obowiązkowych zabawach z dzieckiem i zacząć myśleć o istocie znacznie ci bliższej, a zapominanej - o sobie.
Telefony po dwóch dniach zaczęły być rzadsze. Tata z Jadźką radzili sobie świetnie. Ona wyrywała tacie telefon i opowiadała, jak to było w żłobku i ile zjadła dokładek zupy pomidorowej. Zero tęsknoty. O rany, ona chyba też musiała mieć mnie trochę dosyć. Codziennie jak przychodziła ze żłobka, cieszyła się, że czekał na nią w łóżku ukochany Kłapouchy. "Ale mama nie czeka, mama jest w Warszawie i wróci w piątek" mówiła do taty. Dzielna dziewczyna. Prawie tak dzielna jak jej mama, uciekinierka.
Jednak przyznać muszę, że powitanie na dworcu było wzruszające. Okazało się, że pięć dni to idealnie długi czas, by odpocząć i nie zwariować z tęsknoty.