Jadźka cała w złocie
02.02.2009 15:10, aktual.: 02.02.2009 15:30
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Dziwne to uczucie, kiedy twoja córka zaczyna zachowywać się jak panna na wydaniu. Bo my, kobiety, od wieków te wszystkie błyskotki przecież dla Nich zakładamy i eksponujemy.
”Król Karol kupił królowej Karolinie korale koloru koralowego”. Jadźka jeszcze długo nie będzie potrafiła wyartykułować tego zdania, ale kiedy to się stanie, będzie to z pewnością jej ulubiona słowna łamigłówka. Bo Jadźka jest fanką biżuterii.
Nie wiadomo właściwie, skąd małe dziewczynki wiedzą, że noszenie na szyi błyszczących przedmiotów to ich życiowe przeznaczenie. Wprawdzie znana to prawda, że diament to najlepszy przyjaciel kobiety, ale półtoraroczna kobieta jeszcze nie widziała filmu z Marilyn Monroe, więc wpaść na to musiała od innej strony. Prawdopodobnie winne jesteśmy wszystkie my – dorosłe kobiety. A głównie ja – matka i one – babcie. Trzy istoty ludzkie najczęściej widywane z koralach.
Każda wizyta u babci Marysi zaczyna się uroczystym otwarciem skrzyneczki z biżuterią. Jej zawartość nie jest powalająca, bo babcia stroi się tylko na wyjątkowe okazje, na co dzień nosi zaś swój srebrny łańcuszek z medalikiem. Ale zawsze coś na tej szyi babcinej wisi, a Jadźka chce tak jak ona! Otwiera więc pudło i zakłada: białe korale, perełki, drewniane korale, korale od dziadka, korale po prababci, korale stare i nowe, naszyjniki krótkie i długie. Wszystko na raz, oczywiście. Zamyka skrzynkę ze skarbami i wolno (bo biżuteria jednak troszkę ciąży) przechadza się po babcinych włościach.
Dziwne to uczucie, kiedy twoja córka zaczyna zachowywać się jak panna na wydaniu. Bo my, kobiety, od wieków te wszystkie błyskotki przecież dla Nich zakładamy i eksponujemy. Dla chłopaków z podstawówki, potem dla nastoletnich pryszczatych małolatów, a potem dla potencjalnych ojców naszych dzieci. Oczywiście, że trochę też dla siebie. No ale dla siebie, aby poczuć się atrakcyjniejszą. Atrakcyjniejszą dla Nich. Moja Jadźka nie myśli raczej takimi kategoriami, chociaż przecież w żłobku pierwsze miłości są jak najbardziej wskazane. Osobiście przeżyłam pierwszą dopiero w przedszkolu, ale mówi się, że dzieci dojrzewają teraz o wiele szybciej…
Wróćmy do zamierzchłej przeszłości. Był orwellowski rok 1984. Ja – pulchna Madzia szłam właśnie z mamą do przedszkola, w którym było i miło, i straszno. Byłam niezłym pulpetem i czasami zdarzyło mi się oberwać jakąś słowną zniewagę. Nic specjalnego, ale w tamtych czasach nawet zdanie „ale ona jest duża” może doprowadzić do nerwowej zapaści. W mojej grupie była dwójka nierozłącznych przyjaciół, Mateusz i Tomek. Pierwszy zdążył już zdobyć miano największego grupowego urwisa. Cokolwiek wpadło mu do głowy, musiało wyjść ustami. Nie szczędził dzieciom słów prawdy. Tomek z kolei był jak jego starszy brat. Dziecko – profesor. I obrońca uciśnionych (czyli mnie) w jednym. Nieraz stawał po mojej stronie, niejako przeciwko swojemu przyjacielowi. A przy tym jak na metrowego mężczyznę był zabójczo przystojny.
Zakochałam się bez pamięci, po trosze z wdzięczności, po trosze dla tych jego niebieskich oczu i miodowych włosów. Miłość pozostała platoniczna. Pamiętam jednak wielkie cierpienie, kiedy przyszedł czas się rozstać. Niestety, nie zdobyłam się na odwagę, aby wyartykułować swoje tłumione uczucia Tomkowi B. Stchórzyłam i uciekłam zaraz po uroczystym zakończeniu ostatniego przedszkolnego roku. Zaraz potem wyjechaliśmy z rodzicami na polską wieś, do ciotki koło Przemyśla. Jak w każdej wiejskiej, katolickiej rodzinie na ścianie wisiał olbrzymi obraz Jezusa z ciernistej koronie. Moje cierpienie miłosne nadal mnie trawiło i nie mogłam sobie wybaczyć, że nawet nie pożegnałam się z moim obrońcą Tomaszem. Pamiętam, jak klęczałam przed świętym obrazem i z dziecięcą naiwnością prosiłam, żebym mogła go jeszcze kiedyś spotkać. Do dzisiaj Jezus z ciocinego obrazu nie wysłuchał mojej prośby, ale kto wie, co stanie się w przyszłości?
Jadźka w żłobku ma kilku miłych chłopców. W żłobku są też śliczne korale, które dzieci same nawlekają na sznurki. Moja córka okazała się prawdziwą kobietą, bo gdy były już gotowe, zaanektowała je dla siebie. Pewnego dnia oznajmiła (płaczem), że nie wyjdzie bez nich ze żłobka. Chodziła w nich po domu i z nimi zasypiała. Potem wracała do żłobka, by po południu znowu nie oddać swych korali. Trudno osądzić, czy kryje się za tym jakimś absztyfikant. Czy Jadźka po prostu lubi dobrze wyglądać. Na razie z niczego nam się nie zwierzyła.