Jak Ciotka Pleciuga o dzikie koty walczyła
Takim jak Ewa przypina się łatkę „kociej wariatki”. A Ewa jej nie zdrapuje, przeciwnie - dla kotów maluje obrazy na deskach, choćby do krojenia, oraz pisze wiersze i bajki. Dla kotów wreszcie poszła do sądu.
23.09.2016 | aktual.: 24.09.2016 09:31
Ewa Łazowska ma malutkie mieszkanko na łódzkim Teofilowie, a w nim pięć kotów po przejściach, ma też jeszcze mniejszą działkę pięć minut piechotą od domu - chyba że brama szkoły jest otwarta, to na skróty wychodzą trzy minuty (ale trzeba wziąć poprawkę na to, że filigranowa Ewa porusza się tak szybko, jakby miała w nogach motorek).
Na tej działce, poza bajecznym ogrodem, Ewa ma też małą altanę, zwaną potocznie kocią rezydencją - tu tak zwane koty wolno bytujące znajdą miskę wody i jedzenia, tu schronią się przed zimnem, deszczem albo upałem.
I właśnie przez tę działkę, a konkretnie o rezydujące na niej koty, trzy lata temu rozpętało się piekło.
Dziwne zbiegi okoliczności
Z domu rodzinnego Ewa wyniosła miłość do zwierząt oraz, to już bardziej w genach, zestaw cech, które w dosłownie dwóch słowach można streścić tak: charyzma i obrotność.
Geny Ewa oszlifowała jako nastolatka, w elitarnym liceum kulturalno-oświatowym, opartym, jak sama to określa, na „dobrych wzorcach kultury przedwojennej”. Tam uczyła się grać na mandolinie (a słuch i talent miała po ojcu, który był skrzypkiem „nie najgorszym”), recytowała wiersze, regularnie chodziła do teatru. - To daje człowiekowi obycie, pozbawia tremy. A nawet jeśli nie, to człowiek potrafi ją opanować. Bardzo mi się to później w życiu przydało - wyjaśnia Ewa.
Po maturze nie dostała się na wymarzoną socjologię, a „nadmiar czasu wolnego trzeba było jakoś zagospodarować”, jak wspominała na swoim blogu. Namiętnie latała więc do kin wszelakich, bez indeksu chodziła na wykłady na kierunkach przeróżnych, ciągnęło ją też do pracy u podstaw (o wolontariacie w głębokiej komunie przecież nikt jeszcze wtedy nie słyszał).
Tak trafiła do świetlicy Towarzystwa Przyjaciół Dzieci, zaczęła też pisać do tygodnika „Dookoła Świata”, została członkiem założycielem Towarzystwa Przyjaciół Afryki, zorganizowała formację taneczną studentów z Czarnego Lądu, przeszła sito selekcyjne do Teatru Dramatycznego „Forum”, wreszcie - dostała się do Studium Nauczycielskiego, kierunek: muzyka ze śpiewem. Profesor od gry na skrzypcach, maestro Sobolewski, mawiał o niej tak: - Ty, Łazowska, to masz uzdolnienia muzyczne, tylko leń z ciebie i wytrwałości nie masz za grosz.
Ewa rychło się zorientowała, że na belfra się nie nadaje, bo cierpliwości czy systematyczności u niej ze świecą można by bezskutecznie szukać. Na dodatek w domu z pieniędzmi było krucho, „pełna zapału i szalonych pomysłów” poszła więc do pierwszej pracy, w Domu Kultury „Energetyk”. Na wyzwania, których jej tak było trzeba, nie musiała długo czekać, bo młodzież, która się po domu kultury snuła, to był tak zwany margines. Ewie jednak szybko udało się zyskać ich przychylność. - To byli już starsi chłopcy, takie podroślaki, którzy rządzili niektórymi częściami miasta. Do domu kultury przychodzili, żeby zabić czas. Ja się z nimi tak zżyłam, że po zajęciach wyznaczali sobie dyżury, który mnie odwiezie do domu, bo do śródmieścia z Alei Politechniki miałam kawałek - wspomina Ewa.
W „Energetyku” zabawiła rok. Znów zaczęło ją nosić. I już nie przestało. Jak sama mówi, w „kartoflisku” nie wytrzyma, jej żywioł to ruch, muszą się zmieniać okoliczności, miejsca, twarze. - Taka jest moja struktura - wzrusza z rozbawieniem ramionami. I tak przez kolejne lata Ewa m.in. pracowała jako instruktor kulturalno-oświatowy i przewodniczka PTTK w Krynicy Zdrój, kierowała świetlicą zakładową i oprowadzała po Łodzi wycieczki pracowników fabryki gumiaków, później „dziwnym zbiegiem okoliczności” (dodajmy: kolejnym, jej życie jest nimi wprost upstrzone) trafiła do działu organizacji imprez w Pałacu Sportu, czyli łódzkiej hali sportowej.
Tam przynajmniej udało jej się zabawić na dłużej, konkretnie sześć lat. Może dlatego, że Pałac, tak jak Ewa, wciąż buzował, tętnił życiem, prawie nigdy nie zasypiał? W „sportowym” etapie swojej kariery (pracowała później w ŁKS-ie i Wojewódzkiej Federacji Sportu) Ewa na przykład co wiosna gościła amerykańską rewię Holiday on Ice, co zima - Kijowski Balet na lodzie, była też kierownikiem kilku zgrupowań, m.in. lekkoatletycznego przed olimpiadą w Meksyku i hokejowego juniorów przed mistrzostwami świata w Moskwie.
Zanim przeszła na emeryturę, zdążyła jeszcze zostać sędzią kolarskim, asystować w katedrze rachunkowości Uniwersytetu Łódzkiego, skończyć kulturoznawstwo (specjalizacja filmoznawcza), prowadzić biuro „Solidarności”, prowadzić kino szkolne dla uczniów szkół wielkiego osiedla Retkinia.
Jak Baba za tęczowy most poszła
Ewa „kociarą” zostać wcale nie planowała. Choć, jak już było wspomniane, miała to zapisane w genach, ze zwierzętami - psami i kotami - wychowywała się od maleńkości. Rodzinną anegdotą jest na przykład historia jej dziadka ze strony matki, któremu w codziennych wyprawach na mszę towarzyszyła kotka. - Do katedry świętego Jana w Warszawie chodził codziennie, a jego kicia szła przy nodze. Dziadek wchodził na mszę, kicia czekała, a później razem wracali do domu - opowiada Ewa.
Jej własna kocia historia rozkręciła się na całego jakieś 10 lat temu. Buba, ukochana suczka, z którą Ewa codziennie chodziła na działkę, powoli wybierała się za tak zwany tęczowy most, czyli do psiego raju. - Była już niewidoma, miała cukrzycę, wpadła w śpiączkę. I gdy tak umierała na działce, przyplątała się kotka. Chuda, zmarnowana, płacząca. Kładła się przy Bubie, słowo honoru ci daję, i ogrzewała ją własną ciałem. Buba odeszła, a kicia została. Cóż ja miałam zrobić? - pyta tylko retorycznie Ewa. I dodaje: - Przyjaciele przychodzą sami.
To był jej pierwszy kot z działek, nie licząc Weteranki, której historię Ewa opisała na łamach magazynu młodych talentów „Little Star”. Później przygarnęła jej „krewniaków”: jej córkę Głucholkę (jak samo imię wskazuje - niesłyszącą) oraz Majkę i Makarenę, córki jej brata, zatłuczonego na działkach Maniusia. Oprócz nich z Ewą na 29 metrach kwadratowych mieszkają też oślepiona Nurka i Czarna Olka.
Na działkę regularnie zagląda kilka kolejnych. Tych Ewa przyjąć pod swój domowy (nie działkowy) dach przyjąć jednak nie może. Raz, że warunki mieszkaniowe jej na to nie pozwalają, dwa (co nawet ważniejsze) – „dzikich” kotów się nie przesadza. - Przychodzą coś zjeść, schronić się przed deszczem i zimnem. Jest ich góra pięć jednorazowo, bo migrują. W miarę możliwości je sterylizuję, dzięki fundacji Przytul Kota, a bywało też, że z własnej kieszeni płaciłam albo szukałam wsparcia, bo emeryturę mam cienką - wyjaśnia Ewa.
By dorobić na ich utrzymanie, Ewa maluje obrazy na deskach, choćby takich do krojenia, i wymienia je na karmę. Dla kotów też zaczęła pisać wiersze i bajki (jako Ciotka Pleciuga wydała pięć książeczek). Jeden z nich wrzuciła niedawno na swojego Facebooka.
Poszła baba do lekarza.
Miała powód. To się zdarza.
Był to lekarz internista,
Rzecz jest całkiem oczywista.
Lekarz babę wziął w obroty:
- Trzyma pani w domu koty!
Stąd te w pani brzuchu wiatry!
I skierował biedną babę, gdzie?...
No właśnie. Do psychiatry. _
_Baba czuje się już zdrowo.
Tylko jednak ma coś z głową.
Tak to jest gdy kotów stadko
pomieszkuje... z kim? Z "wariatką".
Za kotami do sądu poszła
Konflikt Ewy z zarządem działek zaczął się ponad trzy lata temu, gdy nowy prezes R.O.D. „Wisienka” zainicjować miał „zmasowaną akcję (ich) wypędzania”. Najpierw pojawiły się elektroniczne odstraszacze na sąsiednich działkach. Później Ewa na swojej znalazła łby sardynek zmieszane ze żrącymi granulkami do czyszczenia kanalizacji. I dwie plamy krwi. Wtedy powiedziała: dość. Zebrała dowody rzeczowe, zrobiła zdjęcia, poleciała na policję. W laboratorium kryminalistycznym jednoznacznie stwierdzono: doszło do próby zabicia kotów. - Ale sprawa została umorzona, bo nie złapałam nikogo za rękę - wyjaśnia Ewa.
W rozmowach z zarządem „Wisienki” tłumaczyła: te zwierzęta chroni prawo. Konkretnie art. 21 ustawy o ochronie zwierząt, który mówi, że „stanowią dobro ogólnonarodowe i powinny mieć zapewnione warunki rozwoju i swobodnego bytu”. A zwalczane mogą być tylko, jeśli „stanowią zagrożenie dla życia, zdrowia lub gospodarki człowieka”.
Pod petycją o pozbycie się kotów wolno bytujących podpisało się 22 działkowców, Ewa zaś od przedstawicieli zarządu usłyszała, że jeśli się nie podporządkuje (to znaczy kotów nie popędzi), straci działkę. Jako że ani myślała odstąpić, groźby zmaterializowały się 4 sierpnia 2014 roku pod postacią dostarczonej przez listonosza uchwały sprzed pięciu dni. Zarząd R.O.D. „Wisienka” zarzucił Ewie naruszenie 14 punktów regulaminu, „zaniedbania w postaci braku kompostownika, nieprzyciętych drzew i krzewów, występowania chwastów”. W wyniku przeprowadzonych ponad rok wcześniej oględzin komisja stwierdziła również „traktowanie działki jako schroniska dla kotów”. Ewa miała pójść po rozum do głowy i wynieść się do końca miesiąca. Zamiast tego poszła do sądu.
Na pierwszej i zarazem ostatniej rozprawie w dniu 15 lipca 2015 roku sędzia Krzysztof Kurosz orzekł po pierwsze, że „działka powódki była porządkowana przed dokonaniem przez pozwanego wypowiedzenia i po wypowiedzeniu”. Po drugie: „powódka wykazała, że jej działka jest uporządkowana i prawidłowo zagospodarowana, zaś stan roślin znajdujących się na terenie jej działki nie daje podstawy do przyjęcia, iż są one zaniedbywane”, a nawet że „analiza wyglądu działki powódki na podstawie załączonych zdjęć równie dobrze mogłaby stanowić podstawę do wniosku, iż to właśnie działka powódki jest zadbana i estetyczna w stylu wyznaczonym przez najbardziej modne trendy estetyki i stylu życia, zakładające powrót do natury i jak najmniejszą ingerencję w przyrodę”.
Po trzecie - i najważniejsze - że „nawet gdyby wprowadzono w regulaminie danego ogródka działkowego zakaz dokarmiania żywych zwierząt, to taki zakaz mógłby zostać uznany za sprzeczny z ustawą o ochronie zwierząt”, bo ich występowanie „jest korzystne dla ekosystemu i ogranicza np. występowanie szkodników w miastach”. Murem za nią stanęli też łódzcy obrońcy praw zwierząt, a nawet urząd miasta. W ubiegłym rokudostała identyfikator „społeczny opiekun kotów wolno żyjących na terenie miasta Łodzi”, numer 001/2015. Jak coś komuś znów nie podpasuje, może nim machnąć przed oczami i dalej robić swoje.
Po wygranej rozprawie i z plakietką w kieszeni Ewa mogła odetchnąć z ulgą. Na chwilę.
- Wciąż zgłaszają się do mnie ludzie, nie tylko z Łodzi, ale z całej Polski, z podobnym problemem. Ostatnio byłam na rozprawie, gdzie kobieta została wyrzucona z działek za to, że dokarmiała koty. To jest dramat po prostu… - mówi Ewa. I jeszcze: -Dlaczego ludzie to robią, co im zwierzęta przeszkadzają? Nie wiem. Wiem natomiast, że im bardziej poznaję ludzi, tym mocniej kocham zwierzęta.