Jak czterdziestka capnęła mnie w tyłek
Podobno czterdziestka to nowa trzydziestka. Ale dla mnie czterdziestka to po prostu czterdziestka. Wiem, o czym mówię, bo wielki meteoryt z cyfrą 40 wypisaną gigantyczną czcionką wylądował w moim życiu całkiem niedawno.
15.01.2015 13:03
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Podobno czterdziestka to nowa trzydziestka. Ale dla mnie czterdziestka to po prostu czterdziestka. Wiem, o czym mówię, bo wielki meteoryt z cyfrą 40 wypisaną gigantyczną czcionką wylądował w moim życiu całkiem niedawno. To ten moment, kiedy człowiek przypomina sobie, że kiedyś czterdziestolatków traktował jak dziadków; kiedy uświadamiamy sobie, że jednak połowa już za nami i nawet jeśli będziemy z uporem maniaka ubierać się jak najmodniejsi hipsterzy w mieście, to i tak podczas coraz rzadszych wyjść „do ludzi” w większości lokali zawyżać będziemy średnią wiekową i zastanawiać się „co to za beznadziejnej muzyki teraz ci młodzi słuchają”. Tak, to jest właśnie ten moment. Kryzys. Panika. Tak przynajmniej jest u mnie.
Ale przyczyny kryzysu nie tkwią tylko w obserwacjach poczynionych podczas wieczornych wyjść. Nie chodzi tu tylko o wygląd, ale i ten moment, kiedy uświadamiamy sobie, że żyliśmy w czasach, które dla dzisiejszych nastolatków – co ja mówię, nawet dwudziestolatków! - wydają się epoką kamienia łupanego. Nie było internetu, telefonów komórkowych, laptopów, tabletów, e-booków, kablówki. Gdyby wtedy ktoś mi powiedział, że telewizja mnie znudzi, to zaśmiałabym mu się w twarz, bo dla dziecięcej wersji mnie samej niedziela z Disneyem i sobota z „5-10-15” to była świętość. Zobaczyć teledysk w telewizji to było COŚ, wszyscy słuchali radia i wielkim narodowym sekretem długo było to, jak wyglądają Marek Niedźwiecki i Tomasz Beksiński.
Pamiętam, że jeszcze na studiach prośba jednego z wykładowców o dostarczenie pracy w formie wydruku komputerowego, a nie napisanej odręcznie rozprawki, spotkała się z wielkim oburzeniem, no bo „skąd my niby te komputery mamy wytrzasnąć?” Była połowa lat 90 i uznaliśmy, że to jakieś fanaberie obcokrajowca (biedak pochodził ze Szkocji i nawet nie podejrzewał, jak nam się naraził). Teraz moje dzieci mają w telewizji bajki o każdej porze, internet nie stanowi dla nich tajemnicy, tablet to tylko jeszcze jeden mebel, laptop spowszedniał, komputer to oczywistość, a telefon komórkowy to konieczność „no bo wszyscy w szkole już mają”.
Szkoła... No właśnie. Dlaczego tak piszę o tym starzeniu się i bolesnym uświadamianiu sobie upływu czasu? Otóż niedawno objęłam funkcję belfra w gimnazjum i pewnego dnia wydarzyła się rzecz dla mnie niezwykła. Podczas omawiania jakiegoś tematu wypłynął temat zamachu z 11 września 2001. World Trade Center. Dwie wieże. Al Kaida. Takie tam fakty, które dla mnie wydawały się absolutnie oczywiste, bo przecież to było w sumie tak niedawno i wszystkie media o tym trąbiły i były specjalne wydania gazet, a internet aż roił się od zdjęć dokumentujących to wydarzenie. I kiedy miałam właśnie przejść dalej z omawianiem tematu, bo co tu tłumaczyć, kiedy wszystko wciąż krąży na YouTubie, to nagle z klasy padło pytanie: „No właśnie, a opowie nam pani jak to wtedy było? Wybuchła jakaś wojna czy co? Co się wtedy działo?”.
I to był ten moment, kiedy mnie zatkało. Kiedy poczułam, że jednak pochodzę z innej epoki. I kiedy zaczęłam gorączkowo obliczać, ile lat mają moi uczniowie. W końcu w panice zapytałam się ich o datę urodzenia. W 2001 roku większość z nich przyszła na świat.
Poczułam się jak staruszka opowiadająca przy ognisku o zamierzchłych dziejach z czasów króla Piasta. „Dawno dawno temu, za moich czasów...”, coś w tym stylu. Przez tyle lat czułam się wciąż tak samo, niby dorosła, ale jednak wciąż młoda. Otaczałam się wciąż tymi samymi ludźmi, dorastaliśmy wspólnie, czasami tylko moje dzieci przypominały mi, że czas zasuwa do przodu nieubłaganie, w boleśnie szybkim tempie. Ale mówiła sobie, że to dzieci rosną, a ja się nie zmieniam. A tu naga prawda dopadła mnie nagle na lekcji angielskiego; wychyliła się zza szkolnej ławy i capnęła mnie w tyłek.
Kochana! Przeżyłaś kilka zawijasów historii, o których twoje dzieci być może będą się uczyć w szkole! Masz czterdziechę, siwe włosy, które musisz farbować co miesiąc, zmarszczki, a reklamy kosmetyków w telewizji coraz częściej dotyczą ciebie (chociaż kobiety, które w nich występują są o blisko dekadę młodsze, ale to już temat na osobny tekst).
Pamiętasz kolejki po papier toaletowy, tłumy przed sklepami mięsnymi, papierosy i alkohol na kartki, przeżywałaś chwile zapomnienia, gapiąc się na wystawione na półce w Baltonie klocki Lego i Duplo, kochałaś „Załogę G” i pamiętasz, że rodzice przez kilkanaście lat ubiegali się o telefon stacjonarny. Tak moja droga, to wszystko mieści się w tej czterdziestce, która jest niby nową trzydziestką, tylko z trzydziestolatkami już mnie te doświadczenia nie łączą.
Tu powinien teraz nastąpić „nagły zwrot akcji” i jakaś próba dowcipnego zakończenia tych wywodów, radosna puenta, coś podnoszącego na duchu. Ale nie mam nic takiego w zanadrzu. Pocieszam się tylko niezdarnie, że kiedyś dopadnie mnie pięćdziesiątka i wtedy gdzieś wyczytam, że to „nowa czterdziestka”. I przyjdzie mi w końcu tę „czterdziestkę” przeżyć w jakimś względnym spokoju. Wypierając po cichu z umysłu pięćdziesiątkę...
Magdalena Andrzejczyk, WP Kobieta